2014-02-28

"Bridget Jones: Szalejąc za facetem" Helen Fielding. Podobało mi się!

Powiem tak, nie nastawiałam się jakoś super optymistycznie w stosunku co do tej książki. Po pierwsze, dwie poprzednie części przeczytałam wieki temu i wydawało mi się, że jednak Bridget już trochę się przeterminowała, że pozwolę sobie tutaj użyć żargonu kuchennego, po drugie już tyle razy widziałam (czasem mimowolnie) w TV filmy o Bridget, że ta postać zlała mi się dość niefortunnie z Renee Zellweger, która średnio mi się w tej roli podobała i jakoś myślałam, że czytając tą część nie będę potrafiła się od tej filmowej Bridget odkleić i dać się ponieść akcji tak jak w przypadku tej książki bym sobie tego życzyła. Już po pierwszych stronach najnowszej powieści Helen Fielding okazało się, że moje obawy są bezpodstawne. Pojawił się jednak inny problem. Trudno było mi przejść do porządku dziennego nad faktem, iż główna bohaterka tej ksiażki jest już kobietą pięćdziesięciojednoletnią, owdowiałą i posiadającą dwójkę małych dzieci. No niestety, autorka podjęła ryzyko wracając do pisania o swojej sztandarowej postaci po tak długim czasie. Dla czytelnika znaczy to tyle samo, co obowiązek błyskawicznego przyzwyczajenia się do innej niż do tej pory Bridget, nie gorszej, ale innej.




Jak już pisałam, w "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" Bridget jest już kobietą w każdym znaczeniu tego słowa dojrzałą. Wydaje się, że po pięćdziesiątce powinna znaleźć w swoim życiu trochę spokoju i stabilizacji uczuciowej i pewnie tak by było, gdyby nie tragiczne zdarzenie, które kilka lat wcześniej zabrało jej Marka, zostawiając ją samą z dwójką małych dzieci (swoją drogą, bardzo późno została Bridget obdarowana dziećmi przez Fielding. W wieku 44 lat w życiu jej i Marka pojawił się Billy, dwa lata później Mabel). Przez niemal pięć lat po tym wydarzeniu życie Bridget ograniczało się głównie do opieki nad dziećmi. Teraz jednak, nagabywana przez przyjaciół, Bridget postanawia na nowo spróbować odaleźć się na 'rynku uczuciowym'. W poszukiwaniach mężczyzny towarzyszy jej między innymi Twitter, od którego, jak to było do przewidzenia, nasza bohaterka się uzależnia. 

Tak jak poprzednie części, tak i ta jest książką lekko i sprawnie napisaną. Tak jak w poprzednich częściach tak i tutaj czytelnikowi towarzyszą wybuchy śmiechu (nie na każdej stronie, ale owszem, zdarzają się :)). Co ją różni od poprzedniczek to sama Bridget, która, jak to zresztą było do przewidzenia, trochę się zmieniła. W "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" mamy przecież do czynienia nie z trzydziestokilkuletnią singielką, ale z samotną matką po dramatycznych przejściach, która musi radzić sobie z życiem po stracie oraz z wychowywaniem dwójki rezolutnych dzieci. Oczywiście, jak można się było tego spodziwać, robi to na swój sposób, czyli jest dość chaotycznie. W tej części Bridget skupia się również na tym by powrócić na rynek pracy, zabiera się zatem za pisanie scenariusza filmowego, co jak się okazuje, do łatwych nie należy, zwłaszcza, gdy wytwórnia filmowa całkiem inaczej widzi dzieło końcowe niż jego autorka.

Bardzo dobrze bawiłam się czytajac tą ksiażkę. Czytałam ją w oryginale i obawiałam się, że może z tego powodu moja jej lektura nie będzie tak swobodna jakby to było, gdybym czytała książkę już przetłumaczoną. Nic bardziej mylnego, wpadałam ze strony na stronę z szybkością wiatru i przyznaję, że nie wiem kiedy okazało się, że już koniec. Okazuje się, że można z sukcesem wrócić do pisania o bohaterze, który wydawałoby się, że nie ma szans na powrót do świadomości czytelników z wielkim sukcesem. Bridget taką szansę ma, bo książka w niczym nie ustępuje poprzedniczkom. Trzeba tylko przyzwyczaić się do tego, że główna bohaterka przeszła mały lifting charakteru :)


H. Fielding, "Bridget Jones: Mad about the boy, Jonathan Cape, 2013, s.400.

2014-02-19

Odkryłam...

... Billy Joela i ostatnio obsesyjnie słucham między innymi tej piosenki. Pomyślałam, że się nią z Wami podzielę, a co! :)

Nie dla mnie Breda Beaty Chomątowskiej. "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie".

W zasadzie to nie wiem, dlaczego zdecydowałam się czytać tę książkę. Chyba jednak magia mediów działa na mnie silniej niż myślałam, bo początkowo nie miałam jej w planach. Przeczuwałam, że mi się nie spodoba, ale później trafiłam na xięgarnię i wywiad z autorką i zaczęłam myśleć, że chyba jednak warto zaryzykować. Ponadto ta okładka! Tak przez wszystkich chwalona, z czym akurat się zgodzę. Tym oto sposobem za "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" się zabrałam. Nie miałam wygórowanych oczekiwań w stosunku do tej powieści, ale niestety nawet one nie zostały spełnione, bo po prostu książka Beaty Chomątowskiej mi się nie spodobała. Nie i już. I zdaję sobie sprawę, że wielu osobom się w tym momencie naraziłam :P




Pozwólcie, że tym razem, zanim napiszę coś od siebie, pójdę na łatwiznę i posłużę się 'gotowcem': "Dwójka bohaterów, koniec lat dziewięćdziesiątych, pierwszy wyjazd na Zachód w poszukiwaniu wolności, zakazanych używek i kolorowych guldenów. Cel: Breda, gdzie tuż po przyjeździe za sprawą spotkanego na ulicy nieznajomego znajdują mieszkanie i pracę w knajpie, w której panuje atmosfera jak z Dymu Wayne'a Wanga. Między opowieściami o imprezach, starych polonusach, sprzątaniu urzędu pocztowego i zajęciach na uniwersytecie rysuje się obraz współczesnej Holandii. Kraju, o którym wiemy wciąż niewiele, choć dziś jest drugim w Europie skupiskiem naszej zarobkowej emigracji. Oglądany z bliska okazuje się pod wieloma względami nie mniej egzotyczny, niż gdyby leżał na drugiej półkuli."

Nie przekonuje mnie nazywanie tej książki powieścią, głównie dlatego, że sama autorka w wywiadach przyznaję, że tzw. większa większość tego co znajduje się w "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" to opisane zdarzenia z jej własnego życia. Dodatkowo sprawy nie ułatwiała mi prowadzona w pierwszej osobie narracja (dla niepoznaki główna bohaterka książki i zarazem narratorka ma na imię Beata...). Gdzieniegdzie autorka próbuje nam pokazać, że potrafi 'wejść' w innego bohatera i pokierować jego myślami, ale średnio to wychodzi, zważywszy, że przez większość czasu czytamy tylko o tym co myśli i opowiada nam Beata. 

Jak czytamy w opisie książki miałam w niej znaleźć egzotykę.  I co? I nic. A czekałam na to, bo to i Holandia, w której nigdy nie byłam, choć się wybieram i czasy, niby nie tak dawne, ale jednak zupełnie inne. Dodatkowo omamiła mnie jednak okładka i wywiady z autorką i szukałam jakieś oznak zderzenia dwójki Polaków z zaściankowej jeszcze wtedy, zwłaszcza dla zachodu, Polski z tamtą kulturą, która miała być tak drastycznie inna i nieznana. Nic z tych rzeczy, no chyba, że skupimy się na tym na czym skupiła się autorka, czyli na paleniu trawki. No tak, egzotyka! Zwłaszcza dla dwójki 'Polaczków', którzy przyjeżdżają z ograniczoną ilością kasy do innego kraju i w ciągu kilku dni ją tracą na zioła bez których nagle nie moga się obyć... Trzeba sobie jednak jakoś radzić, a więc tutaj komuś trochę tej trawki ukradniemy, tutaj kogoś naciagniemy na to by nas utrzymywał i jakoś to będzie. Wszystko to podane czytalnikowi z hasłem: młodość! Sama mam w swoim życiorysie podobne doświadczenia, bo i wyjeżdżałam do pracy za granicę w czasie studiów i studiowałam w innym kraju, ale nie potrafię odnaleźć się w tej książce, choć z założenia powinnam, bo aż takiej różnicy wieku pomiędzy mną a autorką i bohaterką książki w jednym nie ma. Nie odnalazłam się. Co więcej, nie rozumiem po co tak naprawdę ta 'powieść' powstała? Nic spaktakularnego, ciekawego, pociągającego się głównym bohaterom w tej Holandii nie przydarzyło, szoku kulturowego jakiegoś wielkiego nie doznali, oprócz tego, że ta trawka taka dostępna, że sex z prostytutką legalny i żarty o Papieżu powszechne, no ale bez przesady egzotyką tego nie nazwę i nie nazwałabym nawet w 1998 roku! Pomijając tych kilka rzeczy, to, co opisała w swojej książce Chomątowska, tak naprawdę zdarzyć się mogło w Polsce a Holendrzy wcale tak inni od Polaków nie są (wiem coś o tym z własnego doświadczenia) i jeśli Chomątowska chciała nam w tej książce udowodnić, że jest inaczej to jej moim zdaniem nie wyszło.

Przyznaję, że "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" nie skończyłam czytać. Poległam gdzieś w połowie, może wcześniej i winię za to autorkę. Po pierwsze uważam, że ta książka dużo bardziej broniłaby się, gdyby była reportażem. Co to bowiem za powieść, gdy wszystkie, a jeśli nawet nie, choć takie mam wrażenie, opisane sytuacje są odpowiednikiem tych prawdziwych. To samo z opisanymi w książce osobami. Nie lubię być w ten sposób wodzona za nos, oczekuję powieści z jakimś wstępem, ciekawym rozwinięciem i zakończeniem, a dostaję relację jak to kiedyś gdzieś komuś było. Tyle. Dla mnie ta książka jest bardzo przeciętna, ale zdaję sobie sprawę, że ma wielu fanów, choć nie rozumiem dlaczego? :P Część z nich pisze, że "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" można przyrównać do książek Kerouaca, może, nie znam autora i nie poznam, bo odkąd o nim usłyszałam, wiedziałam, że nie jest to pisarz dla mnie. Pozostaje mi tylko polecić tą książkę jego wielbicielom, reszty nie zachęcam.


B. Chomątowska, "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s.304.

2014-02-12

"Ludzkie gadanie. Życie, rock and roll i inne nałogi" czyli Maria Szabłowska i Krzysztof Szewczyk nie tylko dla czterdziestolatków.

Odkąd pamiętam z zaciekawieniem i ogromną przyjemnością oglądałam "Dozwolone od lat 40", a później "Wideotekę Dorosłego Człowieka". Dla mnie Maria Szabłowska i Krzysztof Szewczyk to niemal synonimy tych programów, jednych nie ma bez drugich. Tym bardziej ucieszyłam się z tej książki, bo to za co cenię tworzone przez tą dwójkę programy, czyli miłość do muzyki przeszłej, oczekiwałam, że znajdę tutaj. Nie pomyliłam się, choć nie obyło się bez zgrzytów :)




"Ludzkie gadanie. Życie, rock and roll i inne nałogi" to niemalże kompendium wiedzy o Polskim Radiu, początkach Trójki czy początkach polskiego bigbitu. Ja sama Marii Szabłowkskiej czy Krzysztofa Szewczyka z ich lat radiowych nie kojarzę, tym chętniej czytałam o tym jak wyglądało ich radiowe życie i jak tworzyło się kultowe już teraz audycje w czasach, gdy wszystko było monitorowane przez cenzurę, a zdobycie najnowszych płyt z zagraniczną muzyką wymagało posiadania rozległych znajomości. Książka tej ekranowej pary to również zbiór anegdot i ciekawostek na temat polskich i zagranicznych artystów, to opowieści o tym jak tworzono wtedy muzykę, jak rodził się w Polsce rock and roll, dla niepoznaki nazwany bigbitem, jak na to wszystko reagowały ówczesne władze. To wspomnienia festiwali, wyjazdów służbowych, koncertów. To w końcu opis życia radiowca i nie tylko w siermiężnych czasach PRL-u. Szczęśliwie dla mnie "Ludzkie gadanie..." to również historia powstawania moich dwóch ukochanych programów telewizyjnych: "Dozwolone od lat 40" i "Wideoteka Dorosłego Człowieka":) Wszystko to wzbogacone dodatkowo o kilka długich wywiadów, które na przestrzeni lat Maria Szabłowska przeprowadziła z ludźmi muzyki, takimi jak na przykład Czesław Niemen. 

Książka ciekawa, aczkolwiek momentami mnie nudziła. To bowiem, co broni się w telewizji, czyli takie flegmatyczne opowiadanie pana Szewczyka o artystach i muzyce, tutaj nie do końca się sprawdziło. Dodatkowo, kilka razy natknęłam się w różnych rozdziałach na wspominanie tej samej sytuacji niemal w tych samych słowach. Z pewnością nie były to zabiegi celowe, ale jednak wolałabym by takie rzeczy były wychwycone przez wydawnictwo i bym ja jako czytelnik nie musiała się denerwować tym, ze znów czytam to samo.

Książka dla fanów pary :)


M. Szabłowska & K. Szewczyk, Ludzkie gadanie. Życie, rock and roll i inne nałogi, Wydawnictwo Znak litera nova, Kraków 2013, s.380.

2014-02-11

"Umarł mi. Notatnik żałoby" Ingi Iwasiów. Poruszająco.

Dużo ostatnio czytam, tak dużo, że nie nadążam z pisaniem postów i ciągle mam te trzy w zanadrzu, które muszą powstać. Postanowiłam sobie jednak, że ksiażki będę recenzować po kolei, tak jak kończyłam je czytać, co by nie zapomnieć swoich przemyśleń czy odczuć w stosunku do nich. System dobry, choć dzisiaj muszę się z niego wyłamać. "Umarł mi. Notatnik żałoby" to bowiem książka, o której muszę pisać 'na gorąco'. Nie da sie inaczej, nie dam rady czekać z tym co chcę o niej powiedzieć.




Przeżywająca skrajnie dramatyczne wydarzenie jakim jest śmierć ojca, taty, tatuli, Inga Iwasiów napisała piękną, niezwykle poruszającą książkę. Jak sama w niej pisze, nie miał to być jeden z elementów terapii, która pozwoliłaby się jej otrząsnąć z szoku i bólu wywołanego odejściem rodzica. To nie był jej zamysł, ale ja pomimo wszystko trochę tę książkę tak odebrałam. Może dlatego, że sama autorka mówi: "Pisałam, bo nie mogłam robić nic innego."

Śmierć rodzica to zdarzenie w życiu, którego nie chcemy sobie nawet wyobrażać, nie chcemy przyjąć do wiadomości faktu, że prędzej czy później coś takiego nastąpić musi. Tym trudniej (tak myślę) poradzić sobie, gdy TO się staje. O tym jak trudno pisze właśnie Iwasiów. Autorka nie kryje się w tej książce ze swoim bólem ("Mama podeszła szybko, jak na oczekiwane spotkanie, niecierpliwie starała się dać tacie świeżo wyprasowaną chusteczkę. Nie brał jej od niej, leżał sztywno, grzeczny, lecz obojętny. Mówiła do niego "koteczku". Nie wiedziałam, że kiedyś komuś o tym opowiem. Teraz, pisząc te słowa, płaczę, aż bolą mnie uszy. Okazuje się, że od płaczu mogą boleć uszy." [s.36]), żałobą czy niezgodą i niezrozumieniem tego co się stało. Śmierć taty staje sie dla niej jakimś momentem zwrotnym w życiu, który zmienia sposób patrzenia na swoją przyszłość, ale nie tylko. To tragiczne wydarzenie i następujące po nim kolejne elementy układanki zwanej żałobą stają się przyczynkiem do wspomnień i podsumowań. Inga Iwasiów pisze nie tylko o tym jaki był jej ojciec, jaką rolę pełnił w życiu rodziny, ale również przygląda się bliżej zapamiętanym rodzinnym pogrzebom. 

Ta książka to jedna z tych, które czyta się ze ścisniętym sercem i nadzieją, że podobne sytuacje są daleko przed nami, że nas to spotka, gdy będziemy bardziej gotowi, tak by ten niewyobrażalny ból móc znieść z jakąś choćby odrobiną godności... Bardzo wymagająca emocjonalnie, ale piękna w tym wszystkim. Czytacie na własną odpowiedzialność, bo na pewno obudzi ona w Was strach o najbliższych i o siebie w tym wszystkim.


I. Iwasiów, Umarł mi. Notatnik żałoby, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s.128

2014-02-07

Paweł Huelle - "Śpiewaj ogrody".

Od dawna na mojej liście książek, które chcę przeczytać znajduje się powieść "Weiser Dawidek". To ta książka miała być pierwszą Pawła Huelle po którą sięgnę. Bardzo wysoko przez wszystkich oceniana, często wspominana, wydawała mi idealna na to, by to od niej zacząć swoją książkową znajomość z Pawłem Huelle. Nie udało się. Całkiem przypadkiem "Śpiewaj ogrody" trafiły w moje ręce i nie zostało mi nic innego jak skorzystać z okazji i zaznajomić się z pisarstwem tego autora. Czy dobrze się stało, że to "Śpiewaj ogrody" są pierwsze? Chyba tak, choć nie do końca.




"O muzyce w cieniu Hitlera, literaturze w cieniu zbrodni, miłości w cieniu wojny." Takie zdanie widnieje w opisie książki. I ja się z nim całkowicie zgadzam, ba, właśnie takich słów szukałam przerażona tym, że nie potrafię w sensowny sposób powiedzieć o czym ta książka jest. Złożoność jest bowiem zarówno jej zaletą jak i wadą. Zaletą ponieważ mnogość poruszonych, ale jednak powiązanych ze sobą wątków sprawia, że książka ta ma bardzo ciekawy rytm, przez co czyta się ją z zaciekawieniem. Wadą, ponieważ nadal wydaje mi się, że jeden z wątków, a konkretnie ten dotyczący pamiętnika francuskiego oficera, został w tej powieści umieszczony jakby ni z gruszki, ni z pietruszki, tak, by po prostu coś więcej się w niej działo... Nie rozumiem tego wątku, nie rozumiem jego roli w tej powieści, oprócz tej, że miał odrażać???

O miłości w cieniu wojny.
Początkowo wydawało mi się, że historia Grety i Ernesta Teodora będzie jedynie wątkiem pobocznym, dodatkowym. Powieść zaczyna się bowiem w taki sposób, iż czytelnikowi wydaje się, że to jej narrator, mały chłopiec, który z czasem dorasta, będzie tym wokół którego to co najważniejsze w "Śpiewaj ogrody" będzie się działo. Mylne jest to myślenie. Już chwilę po rozpoczęciu lektury okazuje się, że historia rodzinna chłopca ma nas tylko 'wrzucić' w przedwojenne, wspólne życie Grety i Ernesta Teodora. To ich miłość na której cieniem kładzie się widmo nadchodzącej wojny, widmo Hitlera, który kładzie swoje macki na Wolnym Mieście Gdańsku stanowi osnowę tej powieści.

O muzyce w cieniu Hitlera.
Fabuła "Śpiewaj ogrody" krąży wokół muzyki przez duże M. Ci, którzy z taką muzyką mają niewiele wspólnego (czyt. ja) mogą mieć zatem trudności w całkowitym odnalezieniu się w tej powieści. Ogrom rozważań na temat Wagnera, jego twórczości i roli jaką jego muzyka odgrywała w nazistowskich Niemczech jest momentami przytłaczający. Dodatkowo mamy Ernesta Teodora, który dniami i nocami pracuje nad odtworzeniem i udoskonaleniem odnalezionego rękopisu nieznanej opery Wagnera, by ta mogła zostać zaprezentowana światu. Wszystko to oznacza strony i strony, na których Huelle opisuje nam po kolei poszczególne sceny tego utworu. Trochę czułam się jak niedokształciuch, a pewnie jak większość nie lubię się tak czuć, nie lubię gdy ktoś próbuje mi udowodnić, że nie wiem czegoś co wiedzieć obowiązkowo powinnam. Wspominani dodatkowo przez autora Rilke, Schopenhauer czy Nietzsche tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że Paweł Huelle napisał powieść, z którą nie każdemu będzie tak całkiem po drodze.

O literaturze w cieniu zbrodni.
Ta część powieści jest dla mnie najbardziej zastanawiająca. Paweł Huelle postanowił bowiem zamieścić w swojej książce postać francuskiego oficera, którego przerażające pamiętniki trafiają w ręce Ernesta Teodora. Makabryczne wspomnienia Francuza zaczynają dodatkowo prześladować muzyka, który już jest zatopiony w operowym świecie Wagnera a także, który nie może odnaleźć się w zmieniającym się na gorsze świecie. Jak już pisałam nie do końca rozumiem po co autor postanowił wątek Francuza do książki wprowadzić. Jeśli tylko ktoś z Was już "Śpiewaj ogrody" czytał i miałby ochotę mnie uświadomić, bardzo proszę! :)

Jak widzicie "Śpiewaj ogrody" to powieść specyficzna, której ani nie potrafię Wam odradzić, ani nie potrafię tak do końca polecić. Jedno czego nie mogę Pawłowi Huelle odebrać to fakt, iż czyta się ją bardzo dobrze (oprócz tych męczących mnie fragmentów o których już wspomniałam). Na pewno sięgnę zatem po "Weisera Dawidka" i inne jego książki z nadzieją, że w nich znajdę dla siebie to, czego nie znalazłam tutaj. "Śpiewaj ogrody" to jak widać trochę "za wysokie progi na moje nogi" :P


P. Huelle, Śpiewaj ogrody, Wydawnictwo Znak, 2014, s.300

2014-02-05

"Przyślę Panu list i klucz" Maria Pruszkowska.

"Przyślę Panu list i klucz" Marii Pruszkowskiej to książka, która była na mojej liście 'do przeczytania' odkąd dowiedziałam się o jej istnieniu. Czy możliwe jest bowiem by bibliofil nie chciał czytać o innych jemu podobnych, w tym wypadku nawet bardziej od niego zakręconych na punkcie książek? Wątpiwe :) Ta książka to taki miód na skołatane serce maniaka, a jeśli nie maniaka to chociażby fana czytania. Dlaczego? Bo w tej książce to właśnie książki są jej głównymi bohaterami i nikogo nie dziwi, że można nie wyściubić nosa znad powieści przez cały dzień, że można z książką jeść i spać. I choć w moim wypadku czasy aż takiego wnikania w świat stworzony rękami pisarzy już minął to ciagle wspominam je z przyjemnością i nadzieją na to, że jeszcze kiedyś, tak raz na jakiś czas, będę miała taki komfort by w książki wsiąkać tak do końca i bez opamiętania.




Przyznaję, "Przyślę Panu list i klucz" to nie jest literatura 'wysokich lotów'. Ta książka została moim zdaniem napisana tylko i wyłącznie dla przyjemności, którą w zamyśle miała sprawiać i sprawia czytelnikom. Nie ma w niej zawiłej, trzymającej w napięciu czy chociażby niezwykle wartkiej akcji. Jest natomiast czteroosobowa rodzina, dla której czytanie stanowi nieodłączną, zastanawiam się czy nie najważniejszą część życia. Rodzina jest czteroosobowa i składa się z ojca, matki i dwóch córek: starszej Aliny i młodszej Zofii. Ojciec, pasjonat książek jest tym od którego wszystko się zaczęło. To on przelał swoją miłość do słowa pisanego na córki i to za jego sprawą (czyli z powodu braku zainteresowania innymi sferami życia rodzinnego) matka dziewcząt również koniec końców uległa czarowi książek. 

Narratorką tej klimatycznej książeczki jest młodsza z dziewcząt. To ona dokonuje charakterystyki współdomowników, ona ze swojej perspektywy opowiada książkowe perypetie rodziny. Okazuje się bowiem, że życie w towarzystwie książek wcale nie musi być nudne, a wręcz przeciwnie. Wystarczy mieć siostrę, która co rusz zmienia swoje zachowanie po to, by upodobnić się do kolejnych bohaterów ulubionych książek, wystarczy mieć ojca, który cytatami z ukochanych książek sypie jak z rękawa, wystarczy samemu być osobą bardzo emocjonalnie podchodzącą do tego co w danej powieści się dzieje, a zabawne czy zwariowane sytuacje takiego domu opuszczać nie będą.

Czytanie "Przyślę Panu list i klucz" to sama przyjemność, choć gdybym miała wybierać bardziej polecałabym Wam książkę Zuzanny Rabskiej "Moje życie z książką". W przeciwieństwie do tej, fikcyjnej opowieści tamta to wspomnienia i opowiedziane w niej historie, czy opisane osoby (często te znane, tj. np. Bolesław Prus czy Eliza Orzeszkowa) miały miejsce naprawdę i żyły naprawdę. A najlapiej przeczytajcie obie! :D


M. Pruszkowska, Przyślę Panu list i klucz, Wydawnictwo Formicula, s.134. 

2014-02-03

"Bukareszt. Kurz i krew" Małgorzata Rejmer.

Czasami mam wrażenie, że reportaże to nie są książki dla mnie, że mi z nimi 'nie po drodze'. Z wyboru nie czytam ich często, a jak już za jakiś się 'zabiorę' to rzadko się zdarza, że naprawdę mnie on porwie, że sprawi, że pomyślę "a może jednak warto częściej dawać im szansę?". Tym razem jednak w moje ręce trafiła taka właśnie ksiażka! Nie dość, że sama Rumunia i dokładniej Bukareszt okazały się bardzo wdzięcznym i niesamowicie ciekawym tematem zarówno dla czytelnika, jak i podejrzewam dla pisarki, to dodatkowo ta potrafiła ten tak różny pod wieloma względami od nas naród opisać z taką pasją i szacunkiem, że nie pozostaje mi nic innego jak czekać na kolejne jej ksiażki. "Chapeau bas" pani Małgorzato, odnowiła Pani moją wiarę w to, że reportaż to też gatunek dla mnie :)




Do tej pory o Bukareszcie wiedziałam niewiele, zresztą i sama Rumunia kojarzyła mi się z tym, z czym większości Polaków, czyli Ceausescu 'za komuny' a teraz bieda większa niż w pozostałych krajach osieroconych przez komunizm. Na potwierdzenie tego ostatniego stwierdzenia miałam swoją jedyną w życiu wizytę w Rumunii (jakieś 10 lat temu z pewnym zespołem pieśni i tańca :P), kiedy to zaraz po przekroczeniu węgiersko - rumuńskiej granicy nagle, niewiadomo skąd nasz autokar został niemal oblężony przez biegnące za nim boso dzieci cygańskie. Później było trochę lepiej, ale jednak pierwsze wrażenie, to które w człowieku zostaje najdłużej, było negatywnie powalające. Co jeszcze kojarzyło mi się z Rumunią do tej pory? Mój kolega, którego poznałam w Danii i którego rodzice, po tym jak chyba w 1986 roku urodziła się jego młodsza siostra, uciekli z Rumunii do Danii właśnie. Nigdy nie rozmawiałam z nim o tym, bo myślałam: ilu to ludzi uciekało zza Żelaznej Kurtyny do lepszego świata? Teraz z chęcią dowiedziałabym się jakie były powody tego ich wyjazdu, czy nie chcieli być kolejną rodziną, która jest przymuszona do tego by rodzić 'dzieci Ceausescu'? Bardzo możliwe.

W swojej książce Małgorzata Rejmer chyba jako pierwsza uświadomiła mi tak dobitnie, że w dawnym tzw. bloku wschodnim były aż takie różnice bytowe i polityczne pomiędzy poszczególnymi państwami. Można powiedzieć "co kraj, to komunizm". Można również powiedzieć, że w Polsce był komunizm, a w Rumunii KOMUNIZM. I te dwa raczej trudno ze sobą porównywać. 

Jak Małgorzata Rejmer mówiła w wywiadzie dla xięgarni, "Bukareszt. Kurz i krew" składa się jakby z dwóch części, choć nie są one bynajmniej oddzielone od siebie grubą kreską, a raczej się uzupełniają. Mianowicie mamy tutaj opisy Rumunii dawnej i Rumunii teraźniejszej. Nie potrafię powiedzieć, które są ciekawsze. Okazuje się, że ten kraj jest tak inny od tego co znamy 'z własnego podwórka', że o czym by autorka nie pisała, czyta się wyśmienicie z ogromną ciekawością. Oczywiście najbardziej barwne, filmowe wręcz są te rozdziały ksiażki, które opowiadają o dyktaturze Ceausescu. Niesamowite zastraszenie narodu, bieda, donosicielstwo na każdym kroku, niemożliwe do ogarnięcia przepisy, do których zwykły człowiek musiał sie stosować by nie trafić do więzienia, a wcześniej na znane z niesamowitego okrucieństwa, nieporównywalnego z żadnym innym przesłuchania (no może oprócz tych stosowanych przez nazistów w czasie wojny), w trakcie których brat musiał katować brata, czy ojciec syna. Wszystko to, a i jeszcze więcej, sprawia, że ta nasza 'komuna' blaknie i człowiek zaczyna sobie myśleć "było źle, ale jak widać mogło być 1000 razy gorzej". Wspomnenia ludzi, którzy żyli za czasów dyktatury Ceausescu są tym bardziej poruszające, że Rumunii przyjmowali każde kolejne obostrzenie przepisów z takim spokojem, poddaniem wręcz. Ciężko zrozumieć taką mentalność, która to co przynosi los przyjmuje z jakąś zgodą (nawet ta kilkudniowa rewolucja (1989) w trakcie której zostali osądzeni i zabici Nicolae i Elena Ceausescu wydaje się być dziełem przypadku, chwilowym zrywem, który tak naprawdę niewiele nowego przyniósł, bo Ceausescu został po prostu zastąpiony przez kolejnego w hierarchii partyjniaka). Fascynujące, jak inny jest to naród od naszego.

Oczywiście "Bukareszt. Kurz i krew" to również Rumunia współczesna, z tęsknotą za twardą ręką, która weźmie i poprowadzi naród ku lepszemu (nie mogę wyjść ze zdziwienia, że po doświadczeniach zafundowanych im przez Ceausescu, wciąż tak duży procent ludności tak bardzo go ceni), z przekonaniem o swojej szarości, braku wyjątkowości i tożsamości, choć z drugiej strony podkreślanie z dumą faktu, iż Rumuni wywodzą się od Rzymian i Daków, z wszechobecną rezygnacja, która jako cecha narodowa staje się powodem do swego rodzaju dumy.

W końcu, jak sam tytuł wskazuje, książka Rejmer to również książka o samej stolicy Rumunii, Bukareszcie, który jawi się z jednej strony jako miasto widmo z bandami bezpańskich psów, do którego człowiek nie ma ochoty się wybierać, a z drugiej jako "Paryż Europy Wschodniej", który pociąga swoją innością i wyjątkowością architektury chociażby.

Bardzo polecam! Ta ksiażka to świetny reportaż.


M. Rejmer, Bukareszt. Kurz i krew, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s.288.