Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rozczarowania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rozczarowania. Pokaż wszystkie posty

2014-07-29

Anna Gavalda "Billie".

Mam wielki problem, bo tak jak jestem bezkrytyczną niemal fanką twórczości Anny Gavaldy, tak "Billie" nie przypadła mi do gustu i z przykrością stwierdzam, że najprawdopodobniej byłaby to ostatnia książka autorki, którą poleciłabym innym. No nie porwało mnie i tyle :( Ani przedstawiona historia nie powaliła mnie na łopatki, ani to w jaki sposób została spisana. Szkoda, bardzo szkoda, bo autorka przyzwyczaiła mnie do tego, że jej książki pożeram z ogromną przyjemnością, a "Pocieszenie" i "Po prostu razem" znajdują się w mojej grupie książek ulubionych.




"Billie" to książka o przyjaźni. Dość niezwykłej, niebanalnej, trudnej. Tytułowa bohaterka to dziewczyna przywykła do niełatwego życia. Jej rodzinę tak naprawdę ciężko nazwać rodziną. Patologia jest zatem codziennością Billie i dlatego nie jest to osoba, która od życia oczekuje wiele. Świadoma swojego pochodzenia i biedy dziewczyna jest natomiast nieśmiała, ale również głośna, butna i niepokorna. Gdy uczniom w gimnazjum zadane zostaje przygotowanie scenki ze sztuki Alfreda de Musseta "Nie igra się z miłością" Billie jako partner dostaje się Franck. Wspólna praca nad inscenizacją zbliża do siebie tą dwójkę. Franck staje się dla Billie odtrutką na świat w którym żyje. Chłopak nie ocenia i nie poucza, ale próbuje zrozumieć i pomóc nie oczekując od niej nic więcej, jak tylko jej samej. Jej przyjaźni. Bo Franck też ma swoje problemy, z którymi trudno mu sobie poradzić i właśnie ta zbuntowana, nie zawsze obliczalna Billie jest jego ostoją w momentach dla niego trudnych.

"Billie" to zgrabnie napisana książka, zresztą nie ma innej opcji w przypadku tej autorki, ale niestety, tym razem mam do niej kilka zastrzeżeń. Choć historia przyjaźni tej dwójki jest dość zajmująca, to już sposób w jaki sposób została opowiedziana nieco mnie drażnił. Narratorką jest bowiem sama Billie i to jej oczami widzimy Francka i z jej ust słyszymy słowa opisujące relację ich łączącą. I chyba z tym mam największy problem. Nie potrafię uwierzyć autorce w to, że Billie tak właśnie mówi, tak myśli. Dlaczego? Z jednej strony przedstawiona przez Gavaldę dziewczyna jest synonimem zbuntowania (klnie, mówi co jej ślina na język przyniesie) a z drugiej to zahukane dziewczę, które opowiada "gwiazdeczce" na niebie swoją historię, zachowując się przy tym jak małe dziecko trochę. Niby wiem, że ludzie są różni i zdecydowanie bardziej skomplikowani i wielowymiarowi niż by się to mogło niektórym wydawać, ale jakoś nie potrafię się przekonać do postaci Billie, którą 'zaserwowała' mi autorka. Nie i już. W ogóle mam problem z autorami książek, którzy w ten sposób 'wcielają się' w postaci ze swoich powieści i próbują je na siłę 'ubrudzić' i unowocześnić używając zwrotów czy słów, których sami na co dzień nie używają, a które miałyby im to zagwarantować. Dla mnie efekt jest niemal zawsze odwrotny i taka postać traci na wiarygodności. Chyba dlatego wolałabym aby ta książka była pisana z perspektywy Francka lub osoby trzeciej. Wydaje mi się, że "Billie" wyszłoby to na dobre.

No cóż, nawet nasi ulubieńcy muszą nam kiedyś podpaść. Mnie Anna Gavalda podpadła tą właśnie książką, co jednak w żaden sposób nie przekreśla mojego uwielbienia dla jej "Po prostu razem" czy "Pocieszenia" i chyba na to właśnie pocieszenie sięgnę po jedną z tych dwóch w bardzo niedługim czasie :)


A. Gavalda, Billie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, s.222

2014-02-19

Nie dla mnie Breda Beaty Chomątowskiej. "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie".

W zasadzie to nie wiem, dlaczego zdecydowałam się czytać tę książkę. Chyba jednak magia mediów działa na mnie silniej niż myślałam, bo początkowo nie miałam jej w planach. Przeczuwałam, że mi się nie spodoba, ale później trafiłam na xięgarnię i wywiad z autorką i zaczęłam myśleć, że chyba jednak warto zaryzykować. Ponadto ta okładka! Tak przez wszystkich chwalona, z czym akurat się zgodzę. Tym oto sposobem za "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" się zabrałam. Nie miałam wygórowanych oczekiwań w stosunku do tej powieści, ale niestety nawet one nie zostały spełnione, bo po prostu książka Beaty Chomątowskiej mi się nie spodobała. Nie i już. I zdaję sobie sprawę, że wielu osobom się w tym momencie naraziłam :P




Pozwólcie, że tym razem, zanim napiszę coś od siebie, pójdę na łatwiznę i posłużę się 'gotowcem': "Dwójka bohaterów, koniec lat dziewięćdziesiątych, pierwszy wyjazd na Zachód w poszukiwaniu wolności, zakazanych używek i kolorowych guldenów. Cel: Breda, gdzie tuż po przyjeździe za sprawą spotkanego na ulicy nieznajomego znajdują mieszkanie i pracę w knajpie, w której panuje atmosfera jak z Dymu Wayne'a Wanga. Między opowieściami o imprezach, starych polonusach, sprzątaniu urzędu pocztowego i zajęciach na uniwersytecie rysuje się obraz współczesnej Holandii. Kraju, o którym wiemy wciąż niewiele, choć dziś jest drugim w Europie skupiskiem naszej zarobkowej emigracji. Oglądany z bliska okazuje się pod wieloma względami nie mniej egzotyczny, niż gdyby leżał na drugiej półkuli."

Nie przekonuje mnie nazywanie tej książki powieścią, głównie dlatego, że sama autorka w wywiadach przyznaję, że tzw. większa większość tego co znajduje się w "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" to opisane zdarzenia z jej własnego życia. Dodatkowo sprawy nie ułatwiała mi prowadzona w pierwszej osobie narracja (dla niepoznaki główna bohaterka książki i zarazem narratorka ma na imię Beata...). Gdzieniegdzie autorka próbuje nam pokazać, że potrafi 'wejść' w innego bohatera i pokierować jego myślami, ale średnio to wychodzi, zważywszy, że przez większość czasu czytamy tylko o tym co myśli i opowiada nam Beata. 

Jak czytamy w opisie książki miałam w niej znaleźć egzotykę.  I co? I nic. A czekałam na to, bo to i Holandia, w której nigdy nie byłam, choć się wybieram i czasy, niby nie tak dawne, ale jednak zupełnie inne. Dodatkowo omamiła mnie jednak okładka i wywiady z autorką i szukałam jakieś oznak zderzenia dwójki Polaków z zaściankowej jeszcze wtedy, zwłaszcza dla zachodu, Polski z tamtą kulturą, która miała być tak drastycznie inna i nieznana. Nic z tych rzeczy, no chyba, że skupimy się na tym na czym skupiła się autorka, czyli na paleniu trawki. No tak, egzotyka! Zwłaszcza dla dwójki 'Polaczków', którzy przyjeżdżają z ograniczoną ilością kasy do innego kraju i w ciągu kilku dni ją tracą na zioła bez których nagle nie moga się obyć... Trzeba sobie jednak jakoś radzić, a więc tutaj komuś trochę tej trawki ukradniemy, tutaj kogoś naciagniemy na to by nas utrzymywał i jakoś to będzie. Wszystko to podane czytalnikowi z hasłem: młodość! Sama mam w swoim życiorysie podobne doświadczenia, bo i wyjeżdżałam do pracy za granicę w czasie studiów i studiowałam w innym kraju, ale nie potrafię odnaleźć się w tej książce, choć z założenia powinnam, bo aż takiej różnicy wieku pomiędzy mną a autorką i bohaterką książki w jednym nie ma. Nie odnalazłam się. Co więcej, nie rozumiem po co tak naprawdę ta 'powieść' powstała? Nic spaktakularnego, ciekawego, pociągającego się głównym bohaterom w tej Holandii nie przydarzyło, szoku kulturowego jakiegoś wielkiego nie doznali, oprócz tego, że ta trawka taka dostępna, że sex z prostytutką legalny i żarty o Papieżu powszechne, no ale bez przesady egzotyką tego nie nazwę i nie nazwałabym nawet w 1998 roku! Pomijając tych kilka rzeczy, to, co opisała w swojej książce Chomątowska, tak naprawdę zdarzyć się mogło w Polsce a Holendrzy wcale tak inni od Polaków nie są (wiem coś o tym z własnego doświadczenia) i jeśli Chomątowska chciała nam w tej książce udowodnić, że jest inaczej to jej moim zdaniem nie wyszło.

Przyznaję, że "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" nie skończyłam czytać. Poległam gdzieś w połowie, może wcześniej i winię za to autorkę. Po pierwsze uważam, że ta książka dużo bardziej broniłaby się, gdyby była reportażem. Co to bowiem za powieść, gdy wszystkie, a jeśli nawet nie, choć takie mam wrażenie, opisane sytuacje są odpowiednikiem tych prawdziwych. To samo z opisanymi w książce osobami. Nie lubię być w ten sposób wodzona za nos, oczekuję powieści z jakimś wstępem, ciekawym rozwinięciem i zakończeniem, a dostaję relację jak to kiedyś gdzieś komuś było. Tyle. Dla mnie ta książka jest bardzo przeciętna, ale zdaję sobie sprawę, że ma wielu fanów, choć nie rozumiem dlaczego? :P Część z nich pisze, że "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie" można przyrównać do książek Kerouaca, może, nie znam autora i nie poznam, bo odkąd o nim usłyszałam, wiedziałam, że nie jest to pisarz dla mnie. Pozostaje mi tylko polecić tą książkę jego wielbicielom, reszty nie zachęcam.


B. Chomątowska, "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w Bredzie", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s.304.

2013-09-05

Hmm... "Balladyny i romanse" Ignacego Karpowicza.

Trudność sprawia mi określenie swojego stosunku do tej książki. Po "Balladyny i romanse" sięgałam z wielkimi oczekiwaniami, które początkowo myślałam, że się spełnią, ale które po jakimś czasie poszły w niebyt i zostały zastąpione niezrozumieniem i jednak rozczarowaniem. Wydaje mi się, że ta powieść Karpowicza, to jedna z tych książek, która tak naprawdę przemówi do wybranych, tych niewielu, którzy takie pomieszanie z poplątaniem lubią, dla których ten brak sensu w niektórych zastosowanych w niej zabiegach będzie tym co stanowi o jej uroku i wyjątkowości. Niestety, ja jedną z tych osób nie jestem. Dla mnie "Balladyny i romanse" to książka, która zapowiadała się bardzo dobrze, a skończyła się bardzo średnio. Nie na moją głowę ona, choć potencjał w niej wielki.




Książka, podzielona na trzy części, zaczęła się bardzo dobrze. Przyznaję, niemałą frajdę sprawiło mi czytanie części pierwszej, można powiedzieć 'ludzkiej', w której autor skupił się na tym by przedstawić i opisać nam losy kilku kluczowych dla powieści postaci. Podobał mi się w tej części zastosowany zabieg, który zresztą coraz częściej obserwuję w rodzimej literaturze, polegający na tym, że losy kolejnych przedstawionych osób się zazębiają, przenikają i mają na siebie wpływ, tzw. efekt motyla trochę. Początkowo poznajemy więc Olgę, pięćdziesięcioletnią, samotną dziewicę, która pewnego wieczora pomaga rannemu w głowę Jankowi. Następnie autor zwraca nam uwagę na samego Janka, który zaczyna sypiać z bratanicą Olgi, Anią, itp. itd. Pomimo tego, że przedstawionych bohaterów jest wielu, nietrudno się w nich połapać i wciągnąć w ten cały związek przyczynowo - skutkowy pomiędzy nimi. Ta część, zatytułowana przez Karpowicza "Balladyny" zdecydowanie rozbudziła moją ciekawość i wzmogła ochotę na dalszy ciąg tej powieści. 

Szkoda, że już druga jej część tak gwałtownie i brutalnie sprowadziła mnie na ziemię, choć w sumie powinno być odwrotnie. Ignacy Karpowicz przenosi nas w niej do świata bogów wszelakich (cały zestaw bogów greckich takich jak m.in. Nike, Afrodyta czy Zeus, ale również Jezus), choć nie tylko, bo np. jak dla mnie trochę ni z gruszki ni z pietruszki znajdujemy tutaj również Balladynę i Alinę... Okazuje się, że według autora wszyscy bogowie wszystkich wiar żyją sobie razem w jednym miejscu, choć w oddzielnych enklawach, bo jednak jakąś czystość 'gatunku' trzeba zachować. Tak jak w części pierwszej ludzi, tak tutaj autor po kolei przedstawia nam wybranych bogów, którzy są bardzo, ale to bardzo ludzcy, może nawet za bardzo jak dla mnie, którzy mówią takim samym językiem jak ludzie (chodzi mi o styl, który wolałabym, żeby był jednak inny), którzy życie spędzają na takich samych rzeczach jak śmiertelnicy i mają bardzo podobne cechy charakteru. Pewnego dnia bogowie ci decydują się na zejście na Ziemię, do tzw. kraju z promocji, czyli Polski. Wpierw jednak zabierają Polakom żelazka i kawę?! Powód i cel dla którego decydują się na oba te kroki? Jak dla mnie, nie do końca znany. Co widoczne to to, że Ignacy Karpowicz musiał mieć niezłą frajdę w pisaniu tej części, wydaje mi się, że mógł sobie po prostu 'użyć', zwolnić blokady wyobraźni i pisać, pisać co mu tylko do głowy przyjdzie. Dla mnie jednak ta część to trochę jakby uczestniczyć w wykładzie z mitologii, który ktoś na siłę, próbuje urozmaicić i unowocześnić. Nudziłam się i nie ukrywam, że z ulgą omijałam niektóre fragmenty.

Trzecia część książki, zatytułowana "Romanse", to jak można się domyślić, misz masz dwóch poprzednich. Bogowie sprowadzają się na Ziemię, wynajmują mieszkania w pobliżu bohaterów pierwszej części i wkraczają w ich życie. I w sumie na tym się to kończy. Dużo tutaj wywodów filozoficznych (niektóre rzeczywiście bardzo celne), które, chyba dzięki zastosowaniu takiego zabiegu jakim jest zetknięcie ze sobą istot realnych i nierealnych, miały nie przytłaczać, a pomóc zrozumieć niektóre mechanizmy życia. Jak wyszło? Średnio, trochę taki przerost formy nad treścią, choć wierzę, że miało być odwrotnie. 

Szkoda, że ta powieść nie przypadła mi do gustu w stopniu, w jakim tego oczekiwałam. Mam nadzieję, że kolejna książka Karpowicza po którą mam w planach sięgnąć, okaże się bardziej w moim guście. 


I. Karpowicz, Balladyny i romanse, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s.575.

2013-08-07

Nie zdałam. "Egzamin z oddychania" Jana Jakuba Kolskiego.

Bardzo cenię sobie filmy Jana Jakuba Kolskiego i to właśnie na fali tej mojej sympatii do jego twórczości filmowej zakupiłam książkę "Egzamin z oddychania". Sama nie wiem czego od niej oczekiwałam, ale fakt faktem, robiły na mnie wrażenie bardzo pozytywne recenzje tejże. I może gdybym po jego powieść sięgnęła w innym czasie czy w innym nastroju spodobałaby mi się ona zdecydowanie bardziej niż miało to miejsce teraz. 




W "Egzaminie z oddychania" widać rękę reżysera. Jan Jakub Kolski zwraca bowiem uwagę na detale, a opis niektórych sytuacji jest wręcz filmowy. Wszystko to powoduje, że nietrudno wyobrazić sobie konkretne zdania jako pochodzące ze scenariusza filmowego. Z jednej strony taki sposób pisania wydaje się być bardzo urzekający, jest tak przecież inny od wszystkich, delikatny wręcz. Z drugiej jednak, po jakimś czasie, tego typu pisarstwo zaczęło mnie męczyć, wydawało mi się, że przedstawiana historia staje się przegadana i pretensjonalna oraz na siłę przez autora uszlachetniana. Zaczęłam się w niej gubić i moje myśli mimowolnie zaczęły krążyć wokół innych rzeczy. Wszystko to skończyło się tym, że niestety lekturę "Egzaminu z oddychania" zakończyłam zdecydowanie wcześniej niż się tego spodziewałam, nie dotarłam do końca.

Opisana w książce historia (przynajmniej do momentu, do którego doczytałam) kręci się wokół życia dwóch głównych bohaterów: Sandowa (Dżuka), ponad pięćdziesięcioletniego reżysera i Muszelki, jego ponad trzydzieści lat młodszej ukochanej. 12-letnia Muszelka, poznanemu na planie filmowym reżyserowi wyznaje miłość i prosi o cierpliwość i czas na to by mogła dorosnąć, a wtedy będą razem. Po dziewięciu latach oboje się spotykają, a uczucie pomiędzy wykształconym, znanym, zdolnym i cenionym reżyserem i wykładowcą a trochę infantylną, niedouczoną i naiwną dziewczyną zaczyna się bardzo korzystnie rozwijać. I na opisywaniu tego właśnie procesu skupia się w swojej powieści autor przytaczając kolejne i kolejne sytuacje z ich wspólnego życia. Niewiele jest tu miejsca na inne postacie czy wydarzenia do momentu, gdy na scenę wkracza umierająca matka Sandowa. Powieść zaczyna toczyć się wówczas dwutorowo (przynajmniej do pewnego momentu) i widać, że dla Jana Jakuba Kolskiego, który prywatnie niedawno pożegnał się ze swoją matką, ta część stanowi ważny jej element. Niestety, jak dla mnie takie 'ożywienie' akcji na niewiele się zdaje.

Trochę mi szkoda, że ta książka dla mnie 'nie zagrała', bo kino Kolskiego bardzo sobie cenię i wierzyłam, że z tą powieścią będzie podobnie. Wychodzi jednak na to, że nie każdy może być każdym, zwłaszcza jeśli obrane przez siebie zadania chce realizować z sukcesem. Cóż, nie podobało mi się, co nie znaczy, że odpuszczę sobie filmy autora "Egzaminu z oddychania" :)


J. J. Kolski, Egzamin z oddychania, Wielka Litera, Warszawa 2012, s.480.

2012-10-20

Bardzo średnio. "Babunia" Frederique Deghelt.

Mój zakup tej książki to całkowity przypadek, impuls w połączeniu z potrzebą posiadania pięciu książek przy których wysyłka z pewnej internetowej księgarni była za darmo (kto zgadnie jakiej?:P). Długo wahałam się czy akurat tą książkę wybrać, ale uległam pozytywnym opiniom na jej temat i tym oto sposobem wylądowała ona na mojej półce.
Na tylnej okładce książki czytamy: "Urocza opowieść o poznawaniu się, związkach przeszłości z dniem dzisiejszym, o miłości i radości, jaką niesie czytanie książek." Czy naprawdę "Babunia" taka jest? Hmm, debatowałabym.




Jade, młoda dziennikarka aspirująca do bycia pisarką, dowiaduje się, że jej ukochana babunia Jeanne, która od śmierci swojego męża mieszkała sama, ma teraz zostać mieszkanką domu opieki. Taką decyzję powzięły jej trzy córki i z taką decyzją ciotek, zawiadomiona o tym fakcie przez swojego ojca, Jade nie może się zgodzić. W tajemnicy udaje się do babci i zabiera ją ze sobą do Paryża by ta zamieszkała z nią w jej mieszkaniu. To dopiero wtedy Jade zaczyna odkrywać to jaką osobą naprawdę była i jaką osobą jest jej babcia. Osiemdziesięcioletnia kobieta za wsi, do tej pory uważana przez wnuczkę za osobę nie tylko niewykształconą ale i średnio inteligentną, odkrywa przed Jade swoją drugą twarz w momencie gdy okazuje się, że Jeanne jest samorodną znawczynią literatury, która przez całe życie swoje uwielbienie dla książek musiała ukrywać. To wyznanie staje się początkiem 'nowej ery' w życiu obu kobiet...

Czytając "Babunię" od samego początku miałam wrażenie, że autorka miała aspiracje by ze swojej książki zrobić coś więcej niż to czym w rzeczywistości jest. Zdecydowanie wyczuwam w tej powieści ochotę autorki by książka była odbierana nie tylko jako lekka lektura, ale również jako książka ambitna, skłaniająca do refleksji. Niestety sama ochota nie wystarczy i dla mnie ta książka to jednak głównie tzw. czytadło, choć znajdziemy tutaj nutkę sentymentalizmu. 
Narracja w książce prowadzona jest przez trzy osoby, narratora, babcię oraz Jade. Jak dla mnie w tym zabiegu polega cały problem powieści. Do rozstroju nerwowego doprowadzało mnie bowiem, gdy tytułowa babunia rozmyślając na jakiś temat tłumaczyła sobie (w domyśle czytelnikowi) to co myśli. Nie znoszę tego typu zabiegów bo automatycznie książka traci dla mnie na wiarygodności. Nikt przecież, kto jest przy zdrowych zmysłach, tak się nie zachowuje, nie myśli czegoś a za chwilę nie szuka dla tej myśli wytłumaczenia, nie opowiada jej! 
Ponadto wydawca obiecuje nam na okładce niespodziankę za niespodzianką, odkrywanie poruszających tajemnic z przeszłości oraz zaskakujące zakończenie. Z tej trójki tylko słowa dotyczące zaskakującej puenty książki są prawdą. Niespodzianek nie znalazłam, a ta jedna, którą był fakt, iż Jeanne jednak w swoim życiu sporo książek przeczytała nie powala na kolana (może gdyby rzeczywiście w jakiś ciekawy, oryginalny sposób wytłumaczyć fakt, że babunia otwarcie czytać nie mogła? A tak, nic). Również poruszająca tajemnica z przeszłości nie była moim zdaniem specjalnie intrygująca. Co mogę autorce oddać to zakończenie, które rzeczywiście pozwala spojrzeć na tą powieść w innym świetle. Faktem jest również, że "Babunia" napisana jest sprawnie, czyta się ją szybko i jest w niej jakiś potencjał. Szkoda, że nie zrealizowany:(


F. Deghelt, Babunia, Świat Książki, Warszawa 2011, s.271.

2012-09-25

Rozczarowanie ogromne. "Lato przed zmierzchem" Doris Lessing.

'Nie dla psa kiełbasa', nie dla mnie twórczość Doris Lessing. Przynajmniej na takim stanowisku stoję po przeczytaniu książki "Lato przed zmierzchem", choć nie do końca jestem pewna czy to co zaszło między mną a tą powieścią można nazwać moim jej 'przeczytaniem'. Po wnikliwym bowiem zagłębianiu się w pierwsze 60 stron tej książki, po pozostałych przeleciałam niczym struś pędziwiatr, zatrzymując się na co poniektórych akapitach, tylko i wyłącznie po to, by zorientować się o co w danym momencie powieści 'się rozchodzi'. Swojego postępowania w stosunku do niej nie żałuję, bo prawdopodobnie gdybym się na takie zachowanie nie zdecydowała zanudziłabym się na śmierć, a przy okazji znienawidziłabym samą autorkę, a tak pozostał we mnie szacunek, nadzieja, że może inne powieści, które wyszły spod jej ręki są lepsze oraz w miarę dobra ocena samej książki, która to ocena polega na  wierze w to, że po prostu nie każdemu pisarstwo każdego będzie odpowiadać:)

'Smaka' na prozę Doris Lessing narobiłam sobie czytając co poniektóre blogi, których właścicielki są jej fankami. Poza tym ta niemal stuletnia już autorka jest laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie literatury i nie wyobrażałam sobie w takim wypadku nie dać jej i sobie szansy na zawiązanie jakiejś głębszej czytelniczo - pisarskiej relacji. Jak na razie nie wyszło. Po raz kolejny udowodniłam sobie, że moje przeczucia co do niektórych autorów i ich książek nie są mi dane na darmo i że może jednak powinnam się ich słuchać! W stosunku do twórczości Lessing, pomimo tylu dobrych opinii, które przeczytałam, miałam jakieś wewnętrzne uprzedzenia. Fakt, że urodziła się w Afryce i często sięga w swoich książkach do tamtego rejonu jakoś mnie odpychał (nie przepadam ani za filmami ani za książkami, które poruszają temat Afryki), dodatkowo podczytując o czym dane książki są nie natrafiłam na żadną, której temat naprawdę by mnie zaciekawił i chyba tylko ze względu na Nobla i te liczne pochlebne recenzje sięgnęłam po jej książkę. Może dokonałam złego wyboru i na pierwszy ogień powinna iść inna powieść, ale cóż, 'mleko się wylało' a ja zostałam z rozczarowaniem, tym większym, że oczekiwałam od niej naprawdę bardzo wiele...





Kate Brown, główną bohaterkę powieści, z pewnością można nazwać kobietą uzależnioną od rodziny, domu i tego swojego bycia tzw. kurą domową. Pomimo, iż w głębi siebie czuje ona niezadowolenie z tego, iż jej życie sprowadza się jedynie do sprzątania, gotowania, dbania o dzieci i męża, to gdy staje przed szansą by ten  łańcuch jednolitych zdarzeń przerwać, wydaje jej się, że świat się wali i że nie poradzi sobie w nowej sytuacji. 'Postawiona pod murem' przez swojego męża przyjmuje jednak propozycję kilkutygodniowej pracy jako tłumaczka w dużej międzynarodowej organizacji. Niechętna na początku Kate odkrywa, że praca, którą jej powierzono i która zostaje przedłużona o kolejne tygodnie, jest nie tylko miejscem, w którym z powodzeniem może powielać schemat organizatorski, który wypracowała u siebie w domu, ale również jest doskonałym pretekstem do obserwacji kobiet i ich zachowań w świecie, który nadal rządzony jest przez mężczyzn. Pierwszy raz w swoim życiu Kate zaczyna zajmować się tylko sobą, sama dokonuje wyborów, które koniec końców pozwalają jej odkryć kim naprawdę jest, co może w życiu straciła, kim była i kim przez ponad 20 lat małżeństwa się stała. 

Ponieważ książkę czytałam bardzo pobieżnie nie będę udawać i zagłębiać się głębiej w tą powieść, jej cel i jej przesłanie. Jestem jednak w stanie, całkiem subiektywnie opisać co mnie się w tej powieści nie podobało. Przede wszystkim jest to styl w jakim książka została przez autorkę poprowadzona i napisana. Bardzo drobiazgowo opisane, powtarzające się niemal regularnie, te same rozważania głównej bohaterki, które moim zdaniem niczego innego w czytelniku nie powodują prócz znudzenia. Ilość niewypowiedzianych, ale dogłębnie 'tłumaczonych' czytelnikowi myśli bohaterki mnie przytłaczała. Jakiś czas temu, gdy czytając chyba biografię Singera wyczytałam, że nie cierpiał on powieści, w których pojedyncze uczucia, znane przecież wszystkim ludziom są przez pisarzy rozkładane na czynniki pierwsze i tłumaczone wciąż i wciąż. Po tej książce wydaje mi się, że Lessing tak własnie pisze, a ja akurat w tej kwestii zgadzam się z Singerem. Oczywiście, ktoś może mi zarzucić, że po prostu nie jestem stworzona do czytania literatury, która w większym stopniu składa się z opisów i monologów niż dialogów, ale od razu uprzedzam, że właśnie tak nie jest! Najlepszy przykład? Ostatnio wspominane przeze mnie "Chochoły", którymi delektowałam się z niesamowitą przyjemnością, a których ponad 400 stron składa się głównie z opisów:P

Moją przygodę z Doris Lessing uważam za zakończoną. Przynajmniej na razie:)


D. Lessing, Lato przed zmierzchem, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008, s.331.

2011-12-06

Bez rewelacji. "Brak wiadomości od Gurba" Eduardo Mendozy.

"Brak wiadomości od Gurba" to druga książka Mendozy z którą przyszło mi się zmierzyć. Pierwsze było "Miasto cudów", które mnie nie zachwyciło, ale było na tyle dobre by wzbudzić moje zaciekawienie tym autorem i wzbudzić we mnie ochotę na to by poznać inne jego powieści. Oczekiwałam tego, że następna książka Mendozy po którą sięgnę, będzie jeśli nie lepsza to co najmniej tak dobra jak poprzednia. Niestety po przeczytaniu  "Brak wiadomości od Gurba" wydaje mi się, że "Miasto cudów" mogło być najwyższym punktem w karierze Eduardo Mendozy. Niestety książka o której dziś piszę, to moim zdaniem przykład na zdecydowany spadek formy autora...




Dwóch kosmitów przylatuje na Ziemię. Zjawiają się tutaj z tajemniczą misją, której pierwszym etapem ma być rekonesans otoczenia. Z tym zadaniem, w nieznany świat zostaje wysłany Gurb. Podróżujący w postaci bezcielesnej kosmici, żeby nie zwracać na siebie uwagi mieszkańców Ziemi muszą przybierać ludzkie postacie. Tak też robi Gurb, który na potrzeby misji przemienia się w osobnika zwanego Marta Sanchez. Już kilka minut po opuszczeniu statku Gurb poznaje pierwszego ziemianina, który zaprasza go do samochodu. Po otrzymaniu zgody od szefa misji, Gurb korzysta z zaproszenia.
Gdy mija doba a Gurb nie daje znaku życia, jego towarzysz postanawia wyruszyć na poszukiwania. Przybiera jedną z wielu postaci ludzkich i wyrusza w świat, a dokładniej na ulice Barcelony lat 90'tych. Oczywiście mając swoją misję w pamięci kosmita skrupulatnie notuje swoje spostrzeżenia dotyczące ludzi, ich świata i ich zachowań. Ciekawe są to zapiski: raz zabawne, raz gorzkie, raz skupiają się na osobowości i wyglądzie ludzi, raz na otaczającym ich świecie...

Wydaje się, że Mendoza znalazł idealny sposób na to by z humorem opisać otaczający go świat. Przecież kosmita widziałby ludzi w całkiem inny sposób od nas, inne rzeczy by go dziwiły, inne zastanawiały, jego spojrzenie na ludzi byłoby świeże i pozbawione uprzedzeń. Myślę, że takie właśnie było zamierzenie autora: wyśmiać przywary i wady ludzi, ale też pokazać jak nasze życie, nasze dążenia i zachowania często są absurdalne, zawoalowane i skomplikowane. Podoba mi się ten zamysł Mendozy, niestety z jego wykonaniem jest już gorzej. Miałam duże wymagania w stosunku do tej powieści i dlatego tym bardziej się zawiodłam. Książka, która miała mnie bawić, nudziła. Dodatkowo nie znalazłam w niej nic co prawdziwie by mnie zachwyciło lub chociaż przykuło moją uwagę. Ot, taka sobie gadanina. Może i pełna humoru, ale niestety w większości wymuszonego. Zwolennicy książki porównują humor w niej zawarty do tego, który reprezentowała grupa Monty Pytona. Niestety ja jej fanem nie byłam nigdy...
W pełni zgadzam się z recenzjami fachowców, którzy określają ja mianem jednej z najgorszych książek tego autora. Moim zdaniem rzeczywiście tak jest. Jej jedynym jak dla mnie atutem jest fakt, że jest to 'powieść błyskawiczna' (powodowane jest to głównie tym, że często na jednej stronie kilka razy powtarzane są te same komunikaty kosmity). 

Mendoza zdecydowanie stracił w moich oczach. "Miasto cudów" mnie do niego zachęciło, "Brak wiadomości od Gurba" wprost przeciwnie. Książki nie skończyłam i tym samym nie jestem pewna czy skuszę się na więcej...

E. Mendoza, Brak wiadomości od Gurba, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s.162.

2011-11-26

O tym jak uczę się cenić swój czas i wygodę, czyli dlaczego ostatnio nie skończyłam dwóch książek.

Czas na zmiany! To jest właśnie wniosek do jakiego doszłam po kilku powiedzmy godzinach swoich książkowych przemyśleń. A dlaczego wogóle zdecydowałam się na tak intensywne myślenie o swoim do nich stosunku? A dlatego, że co jakiś czas uświadamiam sobie, że na moich półkach czeka na przeczytanie około 70 powieści! Czy to nie jest małe szaleństwo??? Zdecydowanie tak, ale nie zmienia to faktu, że ciągle zastanawiam się nad tym jaką kolejną książkę kupić, gdzie i kiedy?...

Ponieważ uważam się za dosyć mądrą kobietę, zdecydowałam się powziąć pewne działania, które nie tylko zmniejszą ilość zalegających na półkach nieprzeczytanych publikacji literackich, ale również pozwolą mi oszczędzić czas, który tracę czytając książki, które tak naprawdę nie spełniają moich czytelniczych wymogów.
Po pierwsze. Od około miesiąca nie kupiłam książki i postanowiłam, że conajmniej do końca tego roku (może dłużej) nie kupię ŻADNEJ! Tym samym mam nadzieję, że zamiast spędzać swój czas i energię na kupowaniu spędzę je na czytaniu:) Oczywiście wyjątkami od tej reguły są np. prezenty świąteczne czy książki od wydawnictwa:P
Po drugie. Zdecydowałam się przerywać lekturę książek, jeśli uznam, że nie pociąga mnie ich tematyka, nie spełniają moich wymagań co do fabuły i odstrasza mnie język, jakim zostały napisane. Do tej pory zdarzyło mi się to tylko kilka razy, bo jednak z reguły starałam się dawać szansę nie tylko książkom, ale również ich autorom. Ostatnio jednak stwierdziłam, że nielogicznym jest czytanie czegoś co mnie nie cieszy, w momencie gdy tak wiele pięknych powieści, tyle pięknych historii cierpliwie na mnie czeka.




Książki znajdujące się na zdjęciu powyżej są przykładem tego, że nie żartuję:) Obie skończyłam czytać po jakichś 100 stronach z dwóch całkiem różnych powodów.
Jeśli chodzi o "Gringo wśród dzikich plemion" Wojciecha Cejrowskiego to z wielkim zdziwieniem stwierdziłam, że zupełnie mnie ta książka nie obchodzi! Zawsze bardzo lubiłam programy telewizyjne W.C. i byłam przekonana, że jego książki również mi się spodobają. Niestety okazało się, że nie jestem osobą nadającą się do czytania książek czysto podróżniczych, bo zwyczajnie mnie ona nudzą. Brakuje mi w nich tych kolorowych obrazów z odwiedzanych miejsc, które otrzymujemy gdy oglądamy program w telewizji, brakuje mi nagranych przez kamerę odgłosów oraz wykrzywiających do niej swoje twarze bohaterów. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle, nadal uważam, że ta jak i inne książki Cejrowskiego to dobra literatura gatunku. Po prostu ja nie jestem dobrym ich odbiorcą.

Jeśli zaś chodzi o "Przestrzeń za szkłem" Simona Mawera to trochę rozczarowała  mnie ta powieść. Chyba oczekiwałam po niej czegoś więcej, zwłaszcza jeśli chodzi o język jakim została napisana. A ten okazał się za ciężki i zbyt nużący (nie płynie tylko obija się o strony skutecznie zniechęcaj takiego czytelnika jak ja). Dodatkowo nie uwiodła mnie jej fabuła i choć wierzę, że akcja książki (po tych stu stronach przeczytanych przeze mnie) rozwija się w ciekawy sposób, nie jestem w stanie przez nią przebrnąć. Szczerze mówiąc nie czuję nawet żalu, że zrezygnowałam z dalszego jej czytania i bardzo mnie to cieszy, gdyż na jej miejsce na pewno znajdę coś co mi z nawiązką tą decyzję wynagrodzi!:)

Trzymajcie kciuki bym słowa danego sobie dotrzymała!:D

2011-08-31

Spędziłam "Rok z Poziomce" i mogę się wypowiedzieć.

Bardzo, bardzo mam mieszane uczucia co do tej książki. A co gorsze, co do samej autorki również, ale o tym później. "Rok w Poziomce" wygrałam w jednym z blogowych konkursów i bardzo się z tego powodu ucieszyłam, bo do tej pory nie miałam styczności z twórczością Katarzyny Michalak i chciałam ją poznać. Na moich radarach już od dłuższego czasu znajdowała się jej trylogia, czyli "Poczekajka", "Zachcianek" i "Zmyślona". Trafiło jednak na wydawniczą nowość:)




Ewa kończy trzydzieści dwa lata i z rozczarowaniem stwierdza, że do tej pory nie udało jej się zrealizować swojego największego marzenia, jakim jest mały, biały dom na skraju lasu. Latami szukała tego wymarzonego, ale niestety zawsze coś się nie zgadzało, coś nie wychodziło. Dlatego też przez trzy ostatnie lata niezrealizowane marzenie czekało gdzieś z boku, aż Ewa sobie o nim przypomni i zechce powrócić do swoich poszukiwań. Taka chwila nadeszła w dniu urodzin, kiedy Ewa postanowiła jeszcze raz spróbować. Włączyła swój komputer i wiedziona wspomnieniami z dzieciństwa wpisała w wyszukiwarce nazwę miejscowości do której jako mała dziewczynka pojechała ze swoją mamą: Urle. I stało się nieoczekwane. Dom był, czekał na nią... 

Po pierwszej wizycie w Urle i oglądnięciu domu, Ewa zdecydowała, że to jest właśnie miejsce, w którym chce zamieszkać. Niestety pojawiły się problemy. Bohaterka "Roku z Poziomce" zdała sobie sprawę z tego, iż nie posiada środków za które mogłaby dom zakupić. Zrozpaczona zwraca się po pożyczkę najpierw do swojego ojczyma, a gdy ten jej odmawia, jedzie do swojego przyjaciela za studiów Andrzeja. Ten zgadza się jej pomóc, w zamian za przysługę, jaką jest praca Ewy w jego wydawnictwie. Andrzej stawia przed Ewą wyzwanie znalezienia, wydania i sprzedania nowej książki tak, aby ta stała się bestsellerem. Kobieta ma na to pół roku. Ewa przyjmuje propozycję i w niedługim czasie rozpoczyna pracę w wydawnictwie, w międzyczasie kupując wymarzony, biały dom.
W ciągu liku dni, za sprawą konkursu Ewa znajduje 'swój' bestseller. Napisana przez Karolinę Łańską książka, dostaje tytuł "Lato w Jagódce". 

Tak w skrócie rozpoczyna się powieść Katarzyny Michalak pt. "Rok w Poziomce".
Książka z nurtu szybkich, łatwych i przyjemnych rzeczywiście taka jest, choć nie obyło się moim zdaniem bez kilku wpadek. Zacznę może jednak od jej walorów. Na plus zaliczam to, że "Rok w Poziomce" jest różnorodny jeśli chodzi o narrację. Mamy tutaj bowiem zarówno narrację trzecioosobową, jak i pierwszoosobową (fragmenty pamiętnika Ewy Złotowskiej). Urozmaica to książkę i dobrze. Plusem jest również poruszenie w tej powieści trudnego tematu, jakim jest białaczka i potrzeba przeszczepów szpiku kostnego. Można potraktować tą książkę, jako kolejny, zachęcający do działania, głos w tej sprawie. Nie będę również narzekać na język jakim książka została napisana, bo to, że czyta się ją błyskawicznie, mówi samo za siebie. Co do samej historii przedstawionej w "Roku w Poziomce" to również można uznać, że autorka starała się wnieść do niej coś nowego, choć nie obyło się bez powielania schematów. Szczęście, które bohaterce przyniosła zmiana miejsca zamieszkania i pracy pojawiło się u Ewy może trochę później niż w innych książkach tego rodzaju, ale było za to bardzo spektakularne.

Co do minusów książki, to muszę stwierdzić, że do szewskiej pasji doprowadzało mnie to, że autorka "Roku w Poziomce" wprowadziła do powieści samą siebie, nie szczędząc sobie przy tym cukru i robiąc z siebie swego rodzaju wróżkę. Michalak pojawia się na początku powieści pisząc maila polecającego książkę Karoliny, póżniej wpada do Ewy do wydawnictwa z książką "Poczekajka", następnie nakazuje jej kupić sobie samochód, a na końcu pojawia się we śnie Ewy z dobrą radą... Szczerze mówiąc podczas całej lektury nic, naprawdę nic nie skłaniało mnie do odłożenia książki to jak właśnie sama Katarzyna Michalak! Czytając te fragmenty nie mogłam wygonić z głowy myśli: NATRĘTNA REKLAMA samej siebie i swoich książek. "Poczekajka" bowiem, już po kilku pierwszych zdaniach wywołała w Ewie wzruszenie i napełniła jej oczy łzami. "Lato w Jagódce" natomiast okazało się być strzałem w dziesiątkę i stało się niesamowitym bestsellerem, niedocenionym niestety przez krytyków. I to jest właśnie kolejna rzecz, która mnie drażniła. W pewnym momencie wydawało mi się, że Michalak wykorzystuje swoją książkę po to, by w bardzo niewybredny sposób wyrazić swoje zdanie na temat osób, które jej książek nie cenią i nie polecają. Dostało się zatem "grafomanom" oraz "niespełnionym literatom", którzy piszą niepochlebne recenzje. Do której z tych grup się zaliczam? Chyba do żadnej, ale boję się, że po tym poście może powstać kolejna grupa wykluczonych, tj. blogerów pseudo-recenzentów...:P Niestety tak mam, że uważam iż książki szybkie, łatwe i przyjemne są mniej wartościowe od tych wymagających więcej myślenia i skupienia od czytelnika. Nikt nie przekona mnie, że jest inaczej! Oczywiście nie jestem zakłamaną osobą i podkreślałam już chyba kilka razy, że uwielbiam np. trylogię Kalicińskiej. Kilka lat temu porwała mnie również Grochola ze swoim "Nigdy w życiu":) Wspomniane książki podobały mi się jednak chyba dlatego, że były tymi pierwszymi, które poruszały temat zmiany nie tylko miejsca zamieszkania, ale również życia. Teraz łapię się już jednak nawet na tym, że czytam "Rok z Poziomce" i wychwytuję humor, który był identyczny np. w "Uroczysku" Magdaleny Kordel... I co ja mogę z takim fantem zrobić???

Komu zatem polecam "Rok w Poziomce"? Wielbicielom gatunku i tym, którzy potrzebują chwili wytchnienia, odpoczynku i relaksu, lub tak jak ja gdy czytałam tą książkę, są chorzy i chcą czegoś optymistycznego. Bo braku optymizmu tego rodzaju książkom nie można zarzucić...:)


K. Michalak, Rok w poziomce, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s.309.

2011-07-30

Kilka słów o "Światła pochyleniu"...

Nie, nie i jeszcze raz nie! To są moje pierwsze i ostatnie przemyślenia dotyczące powieści Laury Whitcomb. Towarzyszyły mi one od początku i nie opuściły mnie ani na chwilę w żadnym momencie tej lektury. Dlatego też, moja przygoda ze "Światła pochyleniem" zakończyła się na stronie 106 z 231...




Pierwsze skojarzenie, jakie mnie nawiedziło zaraz po tym jak zaczęłam czytać "Światła pochylenie" to saga "Zmierzch". "Zmierzch" mnie nie zachwycił, nie zrobiła tego również ta powieść. Dodatkowo czytając "Zmierzch" miałam przynajmniej wrażenie, że czytam coś po raz pierwszy, tutaj natomiast już od początku czułam wtórność tej książki i to mnie od niej skutecznie odtrącało.

Helen od ponad 130 lat jest Światłem (duchem), który nie opuścił ziemi, ale błąka się po niej, co kilkadziesiąt lat znajdując sobie nowego gospodarza, który gwarantuje jej bezpieczeństwo i spokój. Jej ostatnim gospodarzem jest Brown, nauczyciel w liceum. Helen, która zawsze stara się przebywać w pobliżu swoich 'opiekunów', na jednej z lekcji prowadzonych przez Browna zauważa, że jeden z uczniów patrzy się w jej kierunku. Najpierw tłumaczy to sobie przewidzeniem, bo przecież to jest niemożliwe, aby ten chłopak, którego widziała już na poprzednich zajęciach, mógł ją zobaczyć. Kiedy jednak przy okazji następnej lekcji prowadzonej przez Browna sytuacja się powtarza, Helen ze zdziwieniem przyjmuje do wiadomości, że ktoś nie tylko ją widzi i słyszy, ale również uśmiecha się do niej i chce się z nią zaprzyjaźnić. Po rozmowie z Jamesem okazuje się, że chłopak sam jest Światłem, jednak w przeciwieństwie do Helen, James potrafił zaryzykować. To ryzyko polegało na wejściu w ciało chłopaka, który je opuścił, po to by doświadczyć życia na nowo. James proponuje Helen by zrobiła to samo...

Na tym skończyła się moja 'przygoda' z tą książką. Nigdy nie byłam fanką fantastyki, a już na pewno nie fantastyki połączonej z romansem. Ta książka jest przykładem tego drugiego rodzaju i wydaje mi się, że jeśli ktoś został opanowany manią "Zmierzchu", ta książka może mu się spodobać. Do mnie ona nie przemówiła kompletnie. Moim zdaniem "Światła pochylenie" to nudne i łzawe tworzysko, które ani nie wnosi nic nowego do literatury ani nie ulepsza tego, co już wcześniej w niej zaistniało. Nie polecam!


L. Whitcomb, Światła pochylenie, Wydawnictwo Initium, Kraków 2010, s.231.

2011-06-15

Na "Chamowie" z Mironem Białoszewskim.

Zanim sięgnęłam po "Chamowo", Miron Białoszewski kojarzył mi się tylko i wyłącznie z "Pamiętnikiem z powstania warszawskiego", który przeczytałam chyba w liceum i z którego teraz niewiele już pamietam. Oczywiście wiedziałam, że Miron był również poetą, ale jako, że ja sama jeszcze nie nauczyłam się czytać poezji w taki sposób by znajdować w niej przyjemność porównywalną do tej, która towarzyszy mi podczas czytania prozy, po takową nie sięgałam. Prawdopodobnie nie sięgnęłabym również po "Chamowo" gdyby nie bardzo pozytywna opinia na temat tej książki, na którą trafiłam swego czasu w internecie. Skusiłam się zatem... I teraz nie wiem co mądrego o tej książce mogę powiedzieć, ponieważ okazało się, że niestety nie jest to to, czego ja osobiście szukam w literaturze.




"Chamowo" to książka-dziennik Mirona Białoszewskiego, która powstawała przez okres niecałego roku, bo od czerwca 1975 do maja 1976. Miron zaczyna prowadzić ten właśnie dziennik w momencie swojej przeprowadzki do nowego mieszkania w typowym bloku z wielkiej płyty na prawym brzegu Wisły w Warszawie, w pobliżu Saskiej Kępy. To właśnie tę dzielnicę Miron nazywa Chamowem.

Nie wiem dlaczego, ale wnioskując z tytułu książki, który jest sam w sobie bardzo określający i precyzujący spojrzenie autora na swoją sytuację życiową, spodziewałam się po tym dzienniku o wiele więcej niż w rzeczywistości dostałam. Oczekiwałam przemyśleń dotyczących społeczeństwa, tego co się dzieje w kraju, tego jak żyją i zachowują się ludzie. Chciałam jakiejś głębi, wrażliwości autora (zwłaszcza, że był on również, a może przede wszystkim poetą) ubranej w słowa, trafnych porównań i podsumowań a dostałam fakty, fakty, fakty! Miron rzeczywiście opisuje w swoim dzienniku społeczeństwo polskie końca lat 70'tych, używając do tego głównie fragmentów rozmów ludzi spotkanych na ulicy, w autobusie czy w kolejce. Tylko, że mi to nic nie daje bo ja sama, te kilkadziesiąt lat później jestem bardzo często świadkiem podobnych rozmów i komentarzy: a to, że coś zdrożało, a to, że gorąco, a to, że ktoś głupio i bez sensu mówi... W dzienniku kogoś pokroju Białoszewskiego chciałabym czegoś więcej.

To samo tyczy się sposobu w jakim Miron pisze o samym sobie. Rownież tutaj napotykamy na wszechobecną suchość faktów. Mnożą się nam przed oczami zdania i fragmenty typu: "Wychodzę. Jedzie ciagnik. Z przodu jakiś pies. Ten rybi, pomieszany z buldogiem." lub "Zwiedzam nową księgarnię. Słyszę intelektualną rozmowę. Patrzę, a to ta blondyna w ondulacji, od salcesonu." Zdaję sobie sprawę, że niejedną osobę taki styl pisarstwa pociąga i fascynuje, ja jednak chciałabym wiedzieć coś więcej na temat tej blondyny od salcesonu... Potrzebuję w literaturze uczuć, emocji, wrażeń a czytając "Chamowo" Białoszewskiego czułam sie tego całkowicie pozbawiona. 

Miron Białoszewski zaczął pisać "Chamowo" w kilka miesięcy po przebytym zawale, w trakcie prowadzenia dziennika zmienił również mieszkanie i widać w tej książce, że oba te wydarzenia wpływały na jego samopoczucie. Często czytamy bowiem o tym co go denerwuje w nowym mieszkaniu, dlaczego chciałby być w starym, czytamy o tym czy boli go serce czy nie, czy ma siłę iść na spacer czy nie. Oczywiście nadal są to tylko tzw. statusy (powiedzmy, że samowolnie zastosuję tutaj porównanie do statusów np. na facebooku), czyli zdania za którymi nie ma emocji a jeśli nawet są, to w bardzo ograniczonej ilości i intensywności. Ja zamiast tego chciałabym przemysleń człowieka/artysty/poety, który jest już w niemłodym wieku, boryka się z chorobą, ze zmianami i musi mieć coś głębokiego do powiedzenia na temat dotyczacych go spraw. Dlaczego nie ma ich w tym dzienniku? Znajduję jedno wytłumaczenie: poezja! Wydaje mi się, że wszystko to co w nim siedziało gdzies głeboko, Białoszewski przelewal w wiersze (a powstało w tym okresie kilkadzisiat cyklów nowych wierszy!) i na dziennik nie starczyło już emocji...

Niestety książki nie skończyłam. Wymięklam na około 100 stron przed jej zakończeniem, na zdaniu "Uciekł mi sprzed Dworca Centralnego nocny autobus". Wydaje mi się, że dałam Mironowi dużą szansę na przekonanie mnie do siebie, on natomiast nie dał tej szansy mnie... Może czas zacząć czytać poezję???


M. Białoszewski, Chamowo, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2010, s.388.

2011-03-22

Orhan Pamuk "Dom ciszy".

Nie jest niczym zaskakującym, że człowiek z czasem wyrabia sobie gust: literacki, muzyczny, filmowy czy  ten dotyczący tego w co, jak i kiedy się ubieramy. Ja jestem już na tym etapie, że po wielu błędach, ślepych uliczkach i złych wyborach czuję, że na każdym z tych pól wiem czego chcę, czego oczekuję i co lubię. Wiem jakie buty chcę nosić, w jakich ciuchach, w jakich kolorach czuję się dobrze. Wiem, jaka muzyka mnie ukoi a jaka pobudzi do życia, wiem jaki film mnie rozbawi, a jaki zdenerwuje. Wiem też jakie książki lubię. I tutaj zaczyna się problem, bo jak wiadomo wiedza to jedno, a chęć spróbowania czegoś nowego to drugie. A nuż okaże się, że odkryjemy dla siebie całkiem nowe, zaskakujące, ciekawe rejony literatury, muzyki, sztuki filmowej czy mody. Istnieje jednak jeszcze ta druga strona medalu: możemy się rozczarować...

Po książkę Orhana Pamuka sięgnęłam właśnie z chęci odkrycia dla siebie czegoś nowego. Pomimo, że wiedziałam od dawna, że tematyka Bliskiego Wschodu wogóle mnie nie pociaga, zaryzykowałam. Jak można nie dać szansy Nobliście?! Powieścią, która poprowadziła mnie do Turcji został "Dom ciszy" tegoż właśnie autora.




"Dom ciszy" to opowieść o więzach krwi, a tytułowy dom to stara kamienica w Cennethisarze, w której te więzy zostają wystawione na próbę. 

Opowieść zaczyna się w momencie kiedy Fatma, stara, samotna, bojąca się przeszłości kobieta oczekuje na przyjazd swojej trójki wnuków. Staruszka, która żyje w kamienicy jedynie w towarzystwie swego sługi, karła Recepa nie oczekuje wiele od dzieci swojego jedynego syna Dogana i wnuka swojego męża Selafattina. Fatma wie dokładnie jak jej wnuki będą się zachowywać, o co będą pytać, czego będą chcieć od swojej babki, ona chce natomiast zadać im tylko jedno pytanie...

Gdy Nilgun, Faruk i Metin przyjeżdżają zostają z należytym szacunkiem przyjęci w kamienicy ich babki przez Recepa. Służący pamięta ich wszystkich jeszcze z czasów gdy byli dziećmi i bawili się z jego bratankiem Hassanem. Recep wie, że dużo zawdzięcza jaśniepani Fatmie i dlatego pogodzony ze swoim niełatwym losem stara się jak najlepiej spełniać swoje obowiązki i powinności, żyjąc przy tym cicho i samotnie.

Nilgun, Faruk i Metin to dzieci Dogana, syna Fatmy. Ta trójka pomimo, że jest rodzeństwem bardzo różni się od siebie. Każdy ma inny pogląd na świat, każdy oczekuje od niego czegoś innego, każdy widzi swoją przyszłość w całkiem inny sposób. Faruk jest historykiem, który próbuje w starych dokumentach odkryć odpowiedź na zjawisko dżumy w Turcji. Samotny, zostawiony przez żonę mężczyzna powoli zaczyna iść śladami swojego dziadka i ojca topiąc swój smutek i niepowodzenia w alkoholu. 
Metin marzy o Ameryce. Udzielając korepetycji bogatej młodzieży chce uzbierać wystarczająco by móc wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Tam chce pójść do szkoły, dorobić się pieniędzy a później z sukcesem i bogactwem wrócić do Turcji. Metin z jednej strony pogardza bogatymi dziećmi bogatych rodziców żyjącymi w Turcji, z drugiej natomiast marzy o byciu jednym z nich. Chce przynależeć do nich i cieżko pogodzić mu się z tym, że między nim samym a tymi bogatymi dzieciakami istnieje taka przepaść.
Nilgun jest komunistką, rewolucjonistka i studentką socjologii.

Dla każdego z nich jego droga jest tą jedyną prowadzącą do szczęścia i spełnienia w życiu, dlatego też ich spotkanie ze sobą w jednym domu jest sposobnością do konfliktów, nieporozumień i zderzenia charakterów...

"Dom ciszy" to w pewnym sensie opowieść o dojrzewaniu i o tym jak nasze poglądy na życie zmieniają się razem z nami. To również opowieść o więzach krwi i lojalność, która czasami jest silniejsza od nich. To w końcu opowieść o Turcji, jej historii i problemach.

Jeśli chodzi o mnie to po przeczytaniu książki jestem już pewna, że nie jest to moja 'bajka'. Tak jak myślałam wcześniej Bliski Wschód nie jest mi bliski... Nie potrafiłam wejść w tą książkę, nie potrafiłam się w niej odnależć i nie potrafiłam oddychać tym dusznym, tureckim powietrzem. Prawdopodobnie z tego również powodu nie zachłysnęłam się stylem pisarskim Orhana Pamuka. Trochę drażniła mnie pięcioosobowa narracja książki, gdyż przy każdym rozdziale na początku musiałam się zorientować w którym miejscu teraz jestem, która z pięciu osób: Fatma, Recep, Hassan, Faruk czy Metin poprowadzą mnie przez tą cześć powieści. 

Niestety jak napisałam wyżej książka mi się nie spodobała i dlatego też nie potrafię powiedzieć o niej nic więcej. Czytałam ją trochę mechanicznie, zdarzało mi się omijać strony i nie zwracać zbytniej uwagi na sens niektórych sytuacji czy słów. Ponieważ moja lektura tej książki wyglądała w ten właśnie sposób nie będę was ani do niej zachęcać ani od niej odwodzić. Nigdy nie byłam fachowcem ani fanem literatury z tego regionu świata i nie czuję się odpowiednia by wydawać sądy na książce, która była moją 'próbą' i która na pewno wielu z was uwiodła lub uwiedzie. Wybór należy do was:)


O. Pamuk, Dom ciszy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s.403.

2011-03-06

Historia książek niedoczytanych, czyli po krótce o "Wieczorze" Susan Minot i "Kuźni na rozdrożu" Ewy Siarkiewicz.

Nie lubię nie kończyć książek. Z gruntu staram się im dawać szansę jak najdłużej, nierzedko do końca, na to by mogły mnie zyskać jako wdzięcznego czytelnika. Naprawdę się staram, ale są momenty podczas lektury takich książek kiedy mój głos rozsądku się odzywa uświadamiając mi jakim marnotrastwem czasu jest ślęczenie nad tym co mnie nie pociąga, nie bawi, nie wzrusza. Przecież jest tyle książek do odkrycia! 

Ostatnimi czasy zdarzyło mi się dwa razy porzucić książkę w trakcie czytania. Najpierw po przeczytaniu połowy powieści, dałam sobie spokój z "Wieczorem" Susan Minot, później (czyt. dzisiaj) zakończyłam przedwczęsnie swoją przygodę z "Kuźnią na rozdrożu" Ewy Siarkiewicz. Jak to się stało że mi się z nimi nie udało? Ano tak...




Jak pewnie do części z was, "Wieczór" trafił w moje ręce 'przy pomocy' miesięcznika PANI. Ponieważ już kiedyś PANI obdarowała mnie "Malowanym welonem", który mnie uwiódł pomyślałam, że warto dać "Wieczorowi" szansę.

Główną bohaterką powieści jest Ann Lord, która na łożu śmierci wspomina swoje przeszłe życie, miłości i perturbacje losowe, które udało jej się z lepszym lub gorszym skutkiem pokonać.
Razem z Ann cofamy się w czasie o kilkadziesiąt lat, do momentu gdy przyjeżdża ona na ślub ukochanej przyjaciółki i poznaje urodziwego, uwodzicielskiego młodego lekarza w którym się zakochuje... Za sprawą umierającej Ann poznajemy również jej późniejsze losy, mniej lub bardziej udane małżeństwa, dzieci. Wszystkie te wspomnienia przeplatane są wydarzeniami teraźniejszymi, tym co się dzieje pomiędzy nią i jej dziećmi oraz swoistego rodzaju rozmową Ann z byłym ukochanym...

Powieść zarówno na okładce jak i w licznych recenzjach opisywana jest jako "cudowna, mądra, podnosząca na duchu" czy "wspaniała proza". Niestety ja nie odkryłam w tej książce tego co zdaniem osób ją polecających powinnam. Umęczyłam się tą książką bardzo. Coś co mogłoby być opisane w bardziej lotny i przystępny sposób jak dla mnie okazało się strasznie ociężałe i nieciekawe. Każdą stronę czytałam z myślą ile jeszcze mi zostało do końca rozdziału. Uważam, że jak na wspaniałą prozę Susan Minot nie ma wcale wspaniałego sposobu pisania... Co jeszcze mnie zawiodło w tej książce to brak naprawdę dobrej historii (czyt. fabuły). Od pierwszej strony nic mnie w niej nie urzekło, nie spowodowało, ze chcę się dowiedzieć jaki było ciąg dalszy opisywanych wydarzeń. Niestety książka okazała się niezykle nudna! Nawet teraz gdy do niej zaglądam wieje od niej nadmiernym patetyzmem, nudą, nieciekawymi dialogami i językiem, którego się nie da czytać z przyjemnością.
Tym sposobem własnie powieść "Wieczór" zakończyłam na stronie 120.

Kolej na powieść numer dwa, czyli "Kuźnię na rozdrożu" Ewy Siarkiewicz.
Ta książka to mnie dopiero rozczarowała i zdenerwowała (dosłownie!). Książkę dostałam z wymiany z  Kaś. Pomimo, że jej recenzja książki nie była zbyt pochlebna pomyślałam, że każda potwora znajdzie swojego amatora i że dam jej szansę. Niestety jak się okazało zarówno szansa jak i moja dobra wola spełzły na niczym. Książka nie dla mnie x 3.




"Kuźnia na rozdrożu" opowiada historię Adeli. Adela ma trzydzieści lat, męża, którego nienawidzi, tesciów których nienawidzi, rodziców, którzy nie lubią i nie doceniają jej, wmawiając jej co rusz, że ma więcej niż zasługuje, siostrę Laurę, którą kocha pomimo sprzeciwu rodziców, którzy siostry nienawidzą i dwie przyjaciółki: Ulę i Iwonę. Adela żyje życiem jakiego nie chciałaby większość rozsądnie myślących i ceniących się kobiet. Jej mąż to totalny idiota i zapatrzony w siebie bufon, który na każdym kroku daje jej do zrozumienia, że jest dla niego nikim. Adela zdaje sobie z tego sprawę, ale jest pozbawiona krzty odwagi i woli swoje niesatysfakcjonujące małżeństwo od niewiadomej i nieznanej wolności. To jest właśnie jedna z trzech rzeczy, które mnie doprowadzały do pasji przy czytaniu tej książki. No bo ile można dawać się upokarzać, ile można tłumaczyć przed sobą sens bycia w takim związku! Naprawdę byłam zła czytając akapity opisujące małżeństwo tej dwójki, tą uległość i obowiązkowość Adeli w stosunku do męża i ten całkowity brak zaufania i potrzeby walki o siebie... Zdaję sobie sprawę, że takie sytuacje istnieją, takie małżeństwa często spędzają ze sobą lata jeśli nie całe życie, ale nic nie zmieni faktu, że nie mogę tego zrozumieć, zwłaszcza w wykonaniu młodej, bezdzietnej, ładnej kobiety!

Na szczęście dla Adeli na jej drodze staje wróżka Eleonora. To ona uświadamia jej, że ta znajduje sie na rozdrożu i że to którą drogę teraz wybierze zaważy na całym jej późniejszym życiu. Tutaj właśnie pojawia się drugi wątek odstraszający mnie od tej powieści. Ewa Siarkiewicz, redaktor naczelna ezoteryczno-astrologicznego tygodnika "Gwiazdy mówią" postanowiła wykorzystać "Kużnię na rozdrożu" jako 'pochwałę wróżbiarstwa'. Przez całą książkę (przynajmniej do momentu do którego doczytałam) autorka wtrąca nam 'nawiedzone' myślą wróżbiarską słowa, zwroty, przemyślenia... Wszędzie chodził za mną tak nielubiany przeze mnie zapach kadzideł, na każdej stronie widziałam amulety, karty, kule pokazujące przyszłość. Nawet zdjęcie autorki zamieszczone na okładce książki naprowadza nas na taki tok myślenia. Wróżbiarstwo mnie prześladowało a zdecydowanie nie jest to to co lubię. 

Trzecią rzeczą, która naprawdę mnie denerwowało był jakiś taki negatywny obraz katolików w tej książce. Ja rozumiem, że nie każdy w Boga wierzy, nie każdy ma takie same przemyślenia na pewne tematy, a dodatkowo rozumiem, że wróżki i katolicyzm to murowany konflikt pogladów, ale po co tyle tego w tej książce! Jeśli chcę czytać o swojej wierze opisanej w dobry lub nie sposób sięgam po książkę traktującą o tym temacie. Nie lubię być 'naprowadzana' na właściwą drogę za pomocą książki, która swoim tytułem i okładką sugeruje, że będzie książką czysto rozrywkową i relaksującą. Nie życzę sobie, żeby w tego typu książce w zaowalowany sposób pokazywane mi było to, jak 'zacofanym' zdaniem niektórych jestem człowiekiem... 

Podejrzewam, że przeczytałabym książkę, która zawierałaby w sobie jeden, góra dwa z tych trzech elementów. Niestety ta zawiera je wszystkie, a to już dla mnie za dużo. Nie potrafiłam się tą książką bawić ani cieszyć, bo praktycznie na każdej kartce było coś co mnie złościło i negatywnie odwracało moją uwagę od treści. Dlatego też swoją przygodę z "Kuźnią na rozdrożu" zakończyłam na stronie 116 i wogóle mnie nie ciągnie by dowiedzieć się co było dalej.

S. Minot, Wieczór, Wydawnictwo Zwierciadło, Warszawa 2010, s.269.
E. Siarkiewicz, Kuźnia na rozdrożu, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2008, s.365.

2011-02-11

Eric-Emmanuel Schmitt "Moje Ewangelie" - moje rozczarowanie.

Tak jak cenię sobie i lubię książki Erica-Emmanuela Schmitta, tak "Moje Ewangelie" rozczarowały mnie zupełnie. Książka, po której oczekiwałam podobnych wrażeń do tych podczas czytania "Małych zbrodni małżeńskich" czy "Oskara i Pani Róży" okazała się  niestety pomyłką... "Moje Ewangelie" nie jest tak jak inne książki Erica-Emmanuela Schmitta próbą pewnego studium uczuć ludzkich czy ich zachowań, jest to natomiast li i jedynie zestaw dwóch opowiastek w których autor, niestety w drażniący mnie sposób, próbuje 'przetłumaczyć' to co zostało napisane na temat Jezusa i Piłata w Nowym Testamencie, na swój język. Czyli mamy tutaj, jak dla mnie momentami niesmaczne, wariacje na temat...




Z tego co wyczytałam w przedmowie autora, w książce "Moje Ewangelie" Schmitt przedwstawia 'swoje chrześcijaństwo' zaznaczając przy tym, że obydwa opowiadania w niej zawarte, czyli "Noc w Ogrodzie Oliwnym" i "Ewangelia według Piłata" są tylko jego sugestywną wizją wydarzeń. I z tym się zgadzam. Obydwa opowiadania moim zdaniem to takie spłycone spojrzenie na Jezusa i Piłata. Eric-Emmanuel Schmitt z tego co opisane w Nowym Testamencie zrobił dziwne opowiastki i pomimo, że mogę zrozumieć, że jest to sposób w jaki on sobie wszystko tłumaczy, nie mogę zrozumieć po co wydawać książkę zawierającą te nieszczęsne opowiadania? Może inni odbierają je inaczej, ale mnie osobiście denerwowało czytanie o Jezusie (Joszua) jako o człowieczku, który założył się z Bogiem, w którego sam nie do końca wierzył, że odda za Niego życie, ale w zamian ma nadzieję Zmartwychwstać... Jak mnie to drażniło! Jednak, chyba jak na czytanie tej książki, mam za bardzo zakorzenione w sobie podstawy swojej wiary i tego typu odstępstwa tylko mnie wyprowadzają z równowagi, nie mówiąc już o tym że miałyby mi dać cokolwiek...

Nie będę się więcej rozpisywać o "Moich Ewangeliach" bo nie chcę się pastwić, nie tyle nad książką, co nad autorem, którego nadal bardzo lubię. Do innych książek Schmitta, które mówią o problemach i uczuciach czy namiętnościach dzisiejszych ludzi będę zaglądała nadal z wielką chęcią, ale do "Moich Ewangelii" z pewnością już nie wrócę. Tą książką mnie nie przekonał, ale ten jeden raz mogę mu wybaczyć...:)


E.-E. Schmitt, Moje Ewangelie, Wydawnictwo Znak, Kraków 2007, s.155.

2011-01-28

Z wizytą w "Domu tysiąca nocy" Mai Wolny.

Powiem tak, moje wymagania co do tej książki były bardzo duże. Zanim po nią sięgnęłam natrafiłam na kilka pozytywnych i bardzo pozytywnych opinii na jej temat, budując sobie za ich sprawą obraz tej powieści. W mojej głowie miała być inna, dlatego się rozczarowałam trochę... Do tej pory czuję, że czegoś mi w niej brakowało, coś nie pozwalało mi się w niej zapomnieć i jej poczuć. Dziwnie...




Książka Mai Wolny opowiada historię trzech osób, które tworzą między sobą dziwny układ stosunków, pomagający im pokonać swoje demony, ból przeszłości i strach o przyszłość...

Malwina jest pięćdziesięcioletnią, niemal pokonaną przez życie kobietą, która chwyta się wyjazdu do pracy do Sorrentino jak ostatniej deski ratunku. Samotna po śmierci syna i utracie męża nie widzi dla siebie miejsca w Polsce, potrzebuje światła, ciepła i pozytywnego środowiska by jakoś móc się podnieść.

Carla, siedemdziesięciokilkuletnia kobieta zatrudnia Polkę jako swoją opiekunkę i pomoc domową. Nie chce tego robić, ale czuje się zmuszona do takiego kroku przez swoje stare ciało. Carla nie lubi swojego życia, czuje, że je przegrała... W młodości ambitna, walcząca, mająca swoje ideały teraz nie wierzy w nic. Samotna, opuszczona przez mężczyzn i jedyną córkę, pociechę znajduje jedynie w swoim wnuku.

Bruno, wnuk Carli to osiemnastolatek wychowany bez matki. Matka jego, Allesia, porzucona w dzieciństwie przez babkę Bruna, nie potrafiła i nie chciała dać mu tego, czego sama nie dostała. Bruno dostał brak miłości matczynej w spadku... 
Chłopak mimo to ciągle chce o nią walczyć, a najlepszym sposobem na zyskanie uwagi matki jest według niego napisanie książki. Niedowidzący nastolatek wybiera sobie na bohatera swojej powieści filozofa, Fryderyka Nietzschego. Chłopak posiada wystarczająco dużo wiadomości na temat samego filozofa, jedyne czego mu brakuje to jasne spojrzenie na życie i uczucia targające kochanką Nietzschego, Malwidą von Meysenburg. Pojawia się jednak Polka, Malwina, która dla Bruna staje się Malwidą...

Trzy różne osoby zostają połączone ze sobą nie tylko za sprawą miejsca i zależności od siebie, ale również poprzez potrzebę istnienia drugiej osoby. Osoba ta ma za zadanie wysłuchać, spróbować zrozumieć i nie oceniać. Pomimo, że ani Bruno, ani Malwina i Carla nie zdają sobie z tego sprawy, stają się dla siebie nawzajem takimi właśnie osobami...

Do tej pory nie wiem, jakie dokładnie są moje odczucia w stosunku do tej książki. Nie odrzucam jej całkowicie, ale też nie potrafię jej chwalić w wylewny sposób, ponieważ cały czas czuję, że mi w niej czegoś brakowało. Wydaje mi się, że jak na tak trudny temat, jakim jest śmierć, przegrane życie czy samotność ta książka jest jednak za 'gładka'. Jak dla mnie zbyt szybko Malwina otwiera się przed Brunem, zbyt te opowieści zgrabnie jej idą... Jakoś tak wieje to dla mnie sztucznością i nie pomaga mi w zrozumieniu tej sytuacji to, że Bruno kojarzy się Malwinie z jej synem. Co jeszcze bardziej spotęgowało moje 'nie' dla tej opowieści to to, w jaki sposób napisane są fragmenty w których Malwina opowiada coś Brunowi, wygląda to tak jakby mówiła do siebie: zadaje mu pytanie i sama sobie odpowiada, pyta o komentarz a słyszymy ten komentarz z jej ust! Mnie osobiście bardzo to drażniło i powodowało, że powieść traciła dla mnie na wiarygodności... 
Sam temat książki, to temat z potencjałem, bo o samotności, bólu, przemijaniu można pisać dużo i pięknie, można poruszać i zmuszać do myślenia... Niestety ta książka nie zrobiła tego dla mnie, nie wywarła na mnie wystarczającego wrażenia, nie została we mnie i nie odbiła się w żaden sposób w mojej pamięci. Niestety, jedyne co mi się w niej podobało to pomysł i to, że 'sama się czyta'.


M. Wolny, Dom tysiąca nocy, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2010, s.199.