2011-12-10

Święta przed telewizorem, czyli bez jakich filmów nie wyobrażam sobie swoich świątecznych przygotowań. I jak to jest z książkami?

Macie takie filmy bez których nie wyobrażacie sobie Bożego Narodzenia? Takie, które jak żadne inne wprawiają was w ten niepowtarzalny klimat? Takie, które przynoszą ze sobą ciepło kominka, zapach cynamonu i goździków, śnieg chrzęszczący pod nogami i to uczucie miłości dookoła???
Ja mam dwa takie filmy. Staram się ich nie oglądać w żaden inny czas roku, zarezerwowane są tylko i wyłącznie na czas świąt Bożego Narodzenia. Zagrzebuję się wtedy na kanapie w salonie: okryta kocem, z poduszką pod głową, z wielkim kubkiem herbaty z sokiem w ręce i czekoladą na stoliku i zabieram się za oglądanie. Uwielbiam ten moment:) 

Ponieważ urodziłam się w czerwcu, nigdy zimy nie lubiłam i nigdy nie polubię. Zawsze wtedy marznę, cierpię na brak słońca, przeżywam katusze gdy muszę wstać rano a za oknem ciemno i mroźno, męczy mnie przedzieranie się przez stosy śniegu i brudne śnieżne kałuże na poboczach dróg i choć zauważam również piękno tej pory roku wiem, że nigdy nie awansuje ona na moją ulubioną. 
Wyjątkiem są właśnie święta Bożego Narodzenia. Wtedy zimę kocham i nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej nie być. Święta w Australii lub na Bali? Nie dla mnie. Musi być mroźno i biało na zewnątrz (o to jednak niestety coraz trudniej ostatnio:/) i ciepło i przytulnie w domu. 
Filmy o których dzisiaj piszę odpowiadają w części za tą przytulność w domu, i za wprawienie mnie w świąteczny nastrój. Od jakiegoś czasu mieszkamy bowiem z mężem w Danii i choć tutaj również obchodzi się Boże Narodzenie to jednak do momentu gdy jesteśmy w Polsce z rodziną, trudno jest odczuć nam tą niepowtarzalną atmosferę świątecznych przygotowań. Od tego właśnie jest muzyka, której zawsze słuchamy w domu i w samochodzie w drodze do Polski (w tym roku będzie to głównie płyta Michaela Buble "Christmas", którą obdarował mnie Mikołaj:)) i filmy. W moim wypadku są to: "The Holiday" i "Love Actually". Oba zawsze dostarczają mi mnóstwa pozytywnej energii i utwierdzają mnie w tym, że jednak ten świąteczny czas, jaki by nie był i gdzie byśmy go nie spędzili, jest wyjątkowy:)

A jak to wygląda u Was? Czy macie takie MUST WATCH czy MUST READ w czasie Świąt czy świątecznych przygotowań? Ja sama nie mam żadnej książki do której regularnie wracam w okresie około świątecznym. Chyba głównie dlatego, że wyobrażam sobie, iż musiałaby to być pozycja tematycznie związana z tym czasem, a takich nie posiadam i jakoś nigdy specjalnie w księgarniach się za nimi nie rozglądam... Może Wy macie dla mnie jakieś propozycje książek, które będą w moim życiu spełniać podobną rolę, jak wspomniane przeze mnie filmy???




2011-12-09

"Out of Africa", czyli Redfordowa gorączka w pełni!

Po obejrzeniu "The way we were" postawiłam przed sobą wyzwanie! Postanowiłam mianowicie w miarę swoich możliwości obejrzeć jak najwięcej filmów z Robertem Redfordem (marzeniem byłoby zobaczyć wszystkie, ale zobaczymy jak to będzie). Uwiódł mnie ten mężczyzna i stwierdziłam, że sama na własne życzenie nie będę pozbawiać się przyjemności jaką jest oglądanie jego osoby na ekranie:)
Po raz pierwszy zobaczyłam Redforda we wspomnianym "The way we were". Na spotkanie drugie wybrałam sobie "The Great Gatsby", ale maiooffka przekonała mnie, że w wypadku tego filmu lepiej najpierw przeczytać książkę na podstawie której powstał. I tak zrobię. "Wielki Gatsby" już na mnie czeka w Polsce. Na jego miejsce zatem trafił kultowy już film "Out of Africa", w którym główne role zagrali Robert Redford i uwielbiana przeze mnie Meryl Streep. Prawdziwy pojedynek mistrzów!





Film "Out of Africa" (polski tytuł to "Pożegnanie z Afryką") to luźna adaptacja książki duńskiej pisarki Karen Blixen, która przez około 20 lat mieszkała w Kenii, gdzie razem z mężem prowadziła plantację kawy. Gdy w 1934 roku rynek kawy się załamał, Blixen wróciła do Danii i zamieszkała w Rungsted (miejscu swojego urodzenia). Tutaj napisała książkę, która w 1985 roku została przeniesiona na ekran przez Sidney'a Pollack'a.

Jest rok 1913 kiedy Dunka Karen Dinesen uświadamia sobie, że mężczyzna którego kocha nigdy jej mężem nie zostanie. Świadoma swojej sytuacji kobieta proponuje małżeństwo swojemu przyjacielowi, baronowi Brorowi Blixenowi. Ten przystaje na propozycję i w 1914 roku oboje wyjeżdżają do Kenii, gdzie biorę ślub i zakładają plantację kawy. Karen i Brora łączy przyjaźń, ale nie miłość. Podczas gdy ona opiekuje się domem i plantacją, on wyjeżdża na długie polowania, z których do domu wraca na kilka dni, po to tylko by za chwilę zniknąć znowu. Kobieta wiele czasu spędza w towarzystwie swoich afrykańskich pracowników i służących, ale ma również przy sobie przyjaciół, m.in. Denysa Hattona (Robert Redford). 
Zdradzana przez męża, często pozostawiona sama sobie Karen powoli zbliża się z Denysem. Ten pokazuje jej Afrykę jakiej nie znała i obdarza ją uczuciem na jakie czekała. Gdy Karen i Bror postanawiają się rozwieść, Denys z wahaniem, ale również z wiarą w swoje uczucie wprowadza się do domu Karen. Kochankowie, pomimo tego, że wiodą życie w którym główną rolę gra rozłąka, są ze sobą szczęśliwi. Denys uczy Karen wolności, ona natomiast stwarza mu dom i pozbawia samotności, z którą był już bardzo dobrze zaznajomiony. Niestety okazuje się, że to co wystarczy Denysowi, niekoniecznie jest również wystarczające dla Karen...

"Pożegnanie z Afryką" to zrealizowany z epickim rozmachem romans i melodramat w jednym. Piękne krajobrazy, muzyka, historia i dobre aktorstwo to wszystko czego widz może oczekiwać od tego typu filmu. Tutaj to znajdujemy. Dla mnie na największa uwagę zasługują jednak Meryl Streep i Robert Redford, aktorzy doskonali. Jakaż to przyjemność patrzeć na film, w którym aktor staje się graną przez siebie postacią, w którym nie ma sztuczności i nawet akcent bohaterki dopracowany jest do tego stopnia, że mnie jako osobie mieszkającej od kilku lat w Danii przypomina ten z którym mówią Duńczycy po angielsku!

Jeśli tylko macie ochotę na chwilę relaksu, piękną historię i świetne aktorstwo to polecam!

2011-12-06

Bez rewelacji. "Brak wiadomości od Gurba" Eduardo Mendozy.

"Brak wiadomości od Gurba" to druga książka Mendozy z którą przyszło mi się zmierzyć. Pierwsze było "Miasto cudów", które mnie nie zachwyciło, ale było na tyle dobre by wzbudzić moje zaciekawienie tym autorem i wzbudzić we mnie ochotę na to by poznać inne jego powieści. Oczekiwałam tego, że następna książka Mendozy po którą sięgnę, będzie jeśli nie lepsza to co najmniej tak dobra jak poprzednia. Niestety po przeczytaniu  "Brak wiadomości od Gurba" wydaje mi się, że "Miasto cudów" mogło być najwyższym punktem w karierze Eduardo Mendozy. Niestety książka o której dziś piszę, to moim zdaniem przykład na zdecydowany spadek formy autora...




Dwóch kosmitów przylatuje na Ziemię. Zjawiają się tutaj z tajemniczą misją, której pierwszym etapem ma być rekonesans otoczenia. Z tym zadaniem, w nieznany świat zostaje wysłany Gurb. Podróżujący w postaci bezcielesnej kosmici, żeby nie zwracać na siebie uwagi mieszkańców Ziemi muszą przybierać ludzkie postacie. Tak też robi Gurb, który na potrzeby misji przemienia się w osobnika zwanego Marta Sanchez. Już kilka minut po opuszczeniu statku Gurb poznaje pierwszego ziemianina, który zaprasza go do samochodu. Po otrzymaniu zgody od szefa misji, Gurb korzysta z zaproszenia.
Gdy mija doba a Gurb nie daje znaku życia, jego towarzysz postanawia wyruszyć na poszukiwania. Przybiera jedną z wielu postaci ludzkich i wyrusza w świat, a dokładniej na ulice Barcelony lat 90'tych. Oczywiście mając swoją misję w pamięci kosmita skrupulatnie notuje swoje spostrzeżenia dotyczące ludzi, ich świata i ich zachowań. Ciekawe są to zapiski: raz zabawne, raz gorzkie, raz skupiają się na osobowości i wyglądzie ludzi, raz na otaczającym ich świecie...

Wydaje się, że Mendoza znalazł idealny sposób na to by z humorem opisać otaczający go świat. Przecież kosmita widziałby ludzi w całkiem inny sposób od nas, inne rzeczy by go dziwiły, inne zastanawiały, jego spojrzenie na ludzi byłoby świeże i pozbawione uprzedzeń. Myślę, że takie właśnie było zamierzenie autora: wyśmiać przywary i wady ludzi, ale też pokazać jak nasze życie, nasze dążenia i zachowania często są absurdalne, zawoalowane i skomplikowane. Podoba mi się ten zamysł Mendozy, niestety z jego wykonaniem jest już gorzej. Miałam duże wymagania w stosunku do tej powieści i dlatego tym bardziej się zawiodłam. Książka, która miała mnie bawić, nudziła. Dodatkowo nie znalazłam w niej nic co prawdziwie by mnie zachwyciło lub chociaż przykuło moją uwagę. Ot, taka sobie gadanina. Może i pełna humoru, ale niestety w większości wymuszonego. Zwolennicy książki porównują humor w niej zawarty do tego, który reprezentowała grupa Monty Pytona. Niestety ja jej fanem nie byłam nigdy...
W pełni zgadzam się z recenzjami fachowców, którzy określają ja mianem jednej z najgorszych książek tego autora. Moim zdaniem rzeczywiście tak jest. Jej jedynym jak dla mnie atutem jest fakt, że jest to 'powieść błyskawiczna' (powodowane jest to głównie tym, że często na jednej stronie kilka razy powtarzane są te same komunikaty kosmity). 

Mendoza zdecydowanie stracił w moich oczach. "Miasto cudów" mnie do niego zachęciło, "Brak wiadomości od Gurba" wprost przeciwnie. Książki nie skończyłam i tym samym nie jestem pewna czy skuszę się na więcej...

E. Mendoza, Brak wiadomości od Gurba, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s.162.

2011-12-04

"The way we were" z Barbrą Streisand i Robertem Redfordem.

Odkąd pamiętam lubiłam tzw. stare kino. Niesamowitą przyjemność sprawiało mi oglądanie polskich filmów sprzed II Wojny Światowej czy Hollywoodzkich produkcji lat 50 i 60. Wszystko mnie w tych filmach urzekało. Przedwojenne polskie kino to bowiem niesamowita muzyka, piękna polszczyzna i ten świat, którego już nie ma, a który wydaje się, że był niesamowicie urzekający. Amerykańskie filmy lat 50 i 60 to natomiast Audrey Hepburn, Marilyn Monroe, Katharine Hepburn i wiele, wiele innych nazwisk, które mówią same za siebie i które kojarzą się z Hollywoodem o jakim teraz można tylko pomarzyć. Do tej pory uwielbiam zasiadać na kanapie i za sprawą zarówno tych pierwszych jak i drugich przenosić się w czasie w miejsca i lata w których nie przyszło mi żyć...

Jeśli chodzi o lata 70'te w kinie polskim czy zagranicznym to nigdy nie byłam ich fanką (no, może z wyjątkiem polskich komedii i niektórych seriali:)) Brakowało mi w nich tej elegancji czy kultury lat 60'tych, nie przekonywał mnie styl ubierania ani widoczne często w filmach amerykańskich przesłanki polityczne tamtych lat. Tak było do ostatniego piątku, kiedy skusiłam się na "The way we were". Po trwającym ponad dwie godziny seansie z przyjemnością stwierdzam, że perełki filmowe znaleźć można wszędzie:) 





Po film Sidney'a Pollack'a sięgnęłam po oglądnięciu wywiadu, który Oprah Winfrey przeprowadziła z Barbrą Streisand i Robertem Redfordem. Wywiad, którego głównym tematem była ich współpraca na planie "The way we were" do tego stopnia mnie zaintrygował, że nie widziałam innej możliwości dla siebie, jak tylko ta by film zobaczyć i przekonać się na własnej skórze, dlaczego do tej pory należy on do kanonu kultowych filmów amerykańskiego kina.

Pomimo tego, że zarówno Streisand jak i Redford to niekwestionowane gwiazdy, ja sama nigdy wcześniej nie widziałam żadnego filmu z Robertem Redfordem! Do piątku zastanawiałam się co takiego w tym aktorze jest, co takiego w nim było, że stał się on idolem i niespełnionym marzeniem miłosnym dla tak wielu osób. Teraz już wiem i nie dziwię się nikomu!:D Redford to bowiem urok, klasa, styl i niesamowity magnetyzm, nie wspominając o tym, że to również znakomity aktor!

Wracając jednak do filmu:) 
Katie Morosky i Hubbell Gardner poznają się na studiach, najprawdopodobniej w połowie lat 30'stych . Ona jest dziewczyną zaangażowaną politycznie, popierającą komunistów, przerażoną tym co dzieje się w faszystowskich Niemczech. On jest apolityczny, do życia podchodzi z humorem i pewnym rodzajem beztroski. Wydaje się, że nic ich nie łączy, a jednak. Oboje zaczynają dostrzegać w sobie nawzajem coś, co ich pociąga. Hubbell okazuje się uzdolnionym pisarsko mężczyzną, który wbrew temu co myślała wcześniej Katie nie jest pustym, rozpieszczanym przez życie mężczyzną. Katie natomiast jest pełną pasji kobietą, którą stać na to, by walczyć o to w co wierzy i nie ważne, czy chodzi tutaj o politykę czy o miłość. Niespodziewanie dla siebie samych Katie i Hubbell zostają parą. Ich losy śledzimy na przestrzeni ponad dwudziestu lat, podczas których ich małżeństwo przeżywa zarówno piękne chwile jak i kryzysy, które związane z ich odmiennymi zapatrywaniami na politykę i życie, stopniowo oddalają ich od siebie...

Jestem pewna, że wrócę jeszcze do tego filmu. Warto:)

2011-11-28

"Tajemnica" Philippe'a Grimbert'a.

"Tajemnica" to dobra książka. Zdecydowanie. Nie jest to jednak książka bardzo dobra. Szczególnie jeśli porównuje się ją do innych tego gatunku. A takich przeczytałam w swojej karierze już conajmniej kilka. Choćby ostatnio "Znamię", które do tego stopnia mnie urzekło, że trafiło na moją prywatną listę książek TOP:) Niestety "Tajemnica" przy "Znamieniu" wypada trochę blado... A szkoda.




Philippe Grimbert napisał książkę, która stała się jego sposobem na rozliczenie się z przeszłością. Nie o jego przeszłość jednak tu chodzi, a o przeszłość jego rodziców. O to, co najpierw ich połączyło, a później niszczyło. O to, co zmieniło życie Philippe'a i jego sposób patrzenia zarówno na świat jak i swoją matkę i ojca. O to, co odkryte otworzyło mu oczy i pozwoliło na zrozumienie i wybaczenie. O tajemnicę. 

Philippe urodził się jako pierwsze i jedyne dziecko swoich rodziców: Tanii i Maxime'a. Od małego czuł, że nie spełnia ich wymagań, nie zasługuje w pełni na ich miłość oraz podziw i uznanie w ich oczach. Podczas gdy oni od zawsze byli wysportowani i piękni, on był dzieckiem chorowitym, słabym i niezdarnym. Pomimo tego, iż cieszył go fakt bycia pierwszym i jedynym dzieckiem swoich rodziców, to, że im nie dorównuje sprawiało, iż marzył o starszym bracie. Takim, który byłby ich wierną kopią i który powodowałby, że ich rozczarowanie jego osobą nie byłoby tak wielkie. Takiego właśnie brata Philippe stworzył w swojej głowie. Z nim się bawił, dzielił posiłki, jego podziwiał.

Philippe lubił wyobrażać sobie jak poznali się jego rodzice, jak się w sobie zakochali, kiedy i w jakich okolicznościach się pobrali. Niestety nie dane były mu długie rozmowy na ten temat ani z mamą, ani z tatą. Dlatego też, chłopiec często zwracał się w takich momentach do swojej starszej przyjaciółki Luizy, która przecież znała ich wcześniej i która pięknie potrafiła opowiadać o tych trudnych czasach w których przyszło jej i jego rodzicom żyć. To właśnie Luiza stała się powierniczką Philippe'a, osobą do której zwracał się, gdy w jego życiu wydarzyło się coś ważnego lub gdy miał problem.
Tak właśnie stało się i wtedy, gdy chłopak wdał się w bójkę z kolegą z gimnazjalnej klasy. Bójkę, której podstawą były żarty i wulgaryzmy rzucane przez kolegę Philippe'a w stronę skatowanych, pozabijanych, zagazowanych w Aushwitz osób (klasa Philippe oglądała film z tego właśnie miejsca). Właśnie to, bądź co bądź bohaterskie zachowanie Philippe'a, zwolniło Luizę od obietnicy, którą kiedyś złożyła Tanii i Maxime'owi. Tak właśnie skrywana latami tajemnica ujrzała światło dzienne...

"Tajemnica" Philippe'a Grimbert'a to książka błyskawiczna. Niewielka objętościowo z dość dużą czcionką, czyta się sama. I to właśnie sprawia, że wydaje się być łatwa, prosta. A wcale taka nie jest. Przy tej swojej błyskawiczności potrafi bowiem sprawić, że czytelnik się zatrzyma i wzruszy, że spróbuje zrozumieć. Pomimo, że jak napisałam książka jest słabsza niż bym się tego po niej spodziewała, nie żałuję, że poświęciłam jej czas. "Tajemnica" to bowiem kolejny obraz świata, którego już na szczęście nie ma, to kolejny przykład na to jak człowiek dotknięty niesamowitym nieszczęściem potrafi jednak walczyć o szczęście, o godne życie, o przyszłość...

To czego brakowało mi w tej powieści to chyba głębia, o którą aż się prosi. Ta przejmująca historia wydaje się bowiem momentami niedopowiedziana, niedokończona, tak jakby autor wybrał najważniejsze jego zdaniem elementy, a resztę pominą milczeniem lub skwitował jednym zdaniem. Ale zdaniem, które czytelnik wyłapie i które wzbudzi w nim ciekawość i niedosyt. Nie do końca mi to odpowiada i właśnie dlatego książkę uważam tylko za dobrą. Choć i tak polecam wielbicielom gatunku:)


P. Grimbert, Tajemnica, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2010, s.197.

2011-11-26

O tym jak uczę się cenić swój czas i wygodę, czyli dlaczego ostatnio nie skończyłam dwóch książek.

Czas na zmiany! To jest właśnie wniosek do jakiego doszłam po kilku powiedzmy godzinach swoich książkowych przemyśleń. A dlaczego wogóle zdecydowałam się na tak intensywne myślenie o swoim do nich stosunku? A dlatego, że co jakiś czas uświadamiam sobie, że na moich półkach czeka na przeczytanie około 70 powieści! Czy to nie jest małe szaleństwo??? Zdecydowanie tak, ale nie zmienia to faktu, że ciągle zastanawiam się nad tym jaką kolejną książkę kupić, gdzie i kiedy?...

Ponieważ uważam się za dosyć mądrą kobietę, zdecydowałam się powziąć pewne działania, które nie tylko zmniejszą ilość zalegających na półkach nieprzeczytanych publikacji literackich, ale również pozwolą mi oszczędzić czas, który tracę czytając książki, które tak naprawdę nie spełniają moich czytelniczych wymogów.
Po pierwsze. Od około miesiąca nie kupiłam książki i postanowiłam, że conajmniej do końca tego roku (może dłużej) nie kupię ŻADNEJ! Tym samym mam nadzieję, że zamiast spędzać swój czas i energię na kupowaniu spędzę je na czytaniu:) Oczywiście wyjątkami od tej reguły są np. prezenty świąteczne czy książki od wydawnictwa:P
Po drugie. Zdecydowałam się przerywać lekturę książek, jeśli uznam, że nie pociąga mnie ich tematyka, nie spełniają moich wymagań co do fabuły i odstrasza mnie język, jakim zostały napisane. Do tej pory zdarzyło mi się to tylko kilka razy, bo jednak z reguły starałam się dawać szansę nie tylko książkom, ale również ich autorom. Ostatnio jednak stwierdziłam, że nielogicznym jest czytanie czegoś co mnie nie cieszy, w momencie gdy tak wiele pięknych powieści, tyle pięknych historii cierpliwie na mnie czeka.




Książki znajdujące się na zdjęciu powyżej są przykładem tego, że nie żartuję:) Obie skończyłam czytać po jakichś 100 stronach z dwóch całkiem różnych powodów.
Jeśli chodzi o "Gringo wśród dzikich plemion" Wojciecha Cejrowskiego to z wielkim zdziwieniem stwierdziłam, że zupełnie mnie ta książka nie obchodzi! Zawsze bardzo lubiłam programy telewizyjne W.C. i byłam przekonana, że jego książki również mi się spodobają. Niestety okazało się, że nie jestem osobą nadającą się do czytania książek czysto podróżniczych, bo zwyczajnie mnie ona nudzą. Brakuje mi w nich tych kolorowych obrazów z odwiedzanych miejsc, które otrzymujemy gdy oglądamy program w telewizji, brakuje mi nagranych przez kamerę odgłosów oraz wykrzywiających do niej swoje twarze bohaterów. Oczywiście nie zrozumcie mnie źle, nadal uważam, że ta jak i inne książki Cejrowskiego to dobra literatura gatunku. Po prostu ja nie jestem dobrym ich odbiorcą.

Jeśli zaś chodzi o "Przestrzeń za szkłem" Simona Mawera to trochę rozczarowała  mnie ta powieść. Chyba oczekiwałam po niej czegoś więcej, zwłaszcza jeśli chodzi o język jakim została napisana. A ten okazał się za ciężki i zbyt nużący (nie płynie tylko obija się o strony skutecznie zniechęcaj takiego czytelnika jak ja). Dodatkowo nie uwiodła mnie jej fabuła i choć wierzę, że akcja książki (po tych stu stronach przeczytanych przeze mnie) rozwija się w ciekawy sposób, nie jestem w stanie przez nią przebrnąć. Szczerze mówiąc nie czuję nawet żalu, że zrezygnowałam z dalszego jej czytania i bardzo mnie to cieszy, gdyż na jej miejsce na pewno znajdę coś co mi z nawiązką tą decyzję wynagrodzi!:)

Trzymajcie kciuki bym słowa danego sobie dotrzymała!:D

2011-11-24

Rewelacyjne "Znamię" Nancy Huston!

"Znamię" to jedna z tych książek, o których nie wiadomo jak i co pisać. Z jednej bowiem strony książka poruszyła mnie do tego stopnia, że chciałabym Wam w jakiś sposób przekazać te emocje, które we mnie jeszcze buzują. Z drugiej natomiast, nie umiem znaleźć odpowiednich słów, boję się powiedzieć za dużo lub za mało, żeby jej nie zaszkodzić... Najważniejsze jest jednak to, że czuję ogromną satysfakcję z faktu, że po raz kolejny trafiłam na powieść stworzoną dla ludzi takich jak ja, dzięki której po raz kolejny na swoim blogu mogę chwalić, chwalić, chwalić:)



"Znamię" to powieść o historii, która potrafi wkroczyć w nasze życie nawet kilkadziesiąt lat po swoim zaistnieniu. To powieść o tym, jak wielki wpływ mają rodzice i ich zachowania na swoje dzieci, jak nierzadko w nieświadomy dla siebie sposób kształtują oni sposób widzenia świata przez swoje potomstwo. To powieść o tym jak wraz z mijającymi dziesięcioleciami czy epokami, zmienia się ludzki pogląd na życie, zmieniają się wartości. "Znamię" to w końcu powieść o tajemnicy, złu i samotności, ale również potrzebie miłości i  akceptacji...

Nancy Huston w swojej książce oddaje czytelnikom pod opiekę czwórkę kilkuletnich dzieci, które są nie tylko narratorami tej powieści, ale również przewodnikami po historii, która się stała. Sol, Sadie, Randall i Kristina powoli, na przestrzeni lat tworzą małe drzewo genealogiczne swojej rodziny. Dzięki nim z roku 2004 cofamy się do 1982, po to by za chwilę znaleźć się w roku 1962, a następnie 1944. Taka właśnie podróż w czasie, pozwala czytelnikowi na skuteczne ułożenie układanki zdarzeń i odkrycie dramatu, który się wydarzył i zmienił wszystko.

Każde z czwórki dzieci ma około sześciu lat w momencie, gdy opowiada swoją historię, gdy przedstawia swoją rodzinę i tłumaczy mechanizmy nią rządzące. Jako pierwszy na scenę "Znamienia" wkracza Sol, który w swoich oczach, a także w oczach rodziców jest kimś absolutnie wyjątkowym. Sol jest przekonany o swojej wielkości i pięknej, pełnej sukcesów przyszłości, która go czeka. Jedyną przeszkodą, która stoi na jego drodze jest brzydkie znamię na skroni. Znamię, które musi zostać usunięte, by twarz tego boskiego dziecka, była tak piękna i pozbawiona skaz jak jego wnętrze.
Randall uwielbia swojego ojca, który jest zawsze przy nim. Matka? Dla niej sensem życia jest zło, które bada. Zło, które zdarzyło się tak dawno temu, a które wciąż wisi nad ich rodziną, nie dając o sobie zapomnieć nawet przy śniadaniu. To właśnie z powodu tego zła, matka najpierw wyjeżdża na dwa tygodnie do Niemiec, a później powoduje, że cała rodzina przeprowadza się do Hajfy w Izraelu. Tam chłopiec trafia do żydowskiej szkoły, w której poznaje swoją pierwszą miłość, palestynkę Nuzhę. To ona uświadamia mu, że jego znamię, jego mały nietoperzyk na ramieniu może mieć czarodziejską moc.
Sadie spędza życia tęskniąc za matką. Wychowywana przez surowych dziadków dziewczynka, za każdym razem odlicza dni i godziny do przyjazdu swojej rodzicielki. Jej mama bowiem jest gwiazdą podróżującą po całym świecie i dającą koncerty. Ma niesamowity głos, który śpiewa bez słów! Gdy pewnego razu mama zabiera ją wreszcie do swojego domu, Sadie jest zachwycona! Wreszcie będzie miała dom, wreszcie będzie mieszkać z kimś kto ją rozumie i bezgranicznie kocha, wreszcie to okropne znamię na pośladku nie będzie jej więcej karać...
Kristina jest szczęśliwa. Mimo wszystko. Pomimo tego, iż jej brat i ojciec walczą na wojnie z Anglikami, Francuzami i Amerykanami ona czuje się bezpiecznie. Ma przecież dziadka, mamę i siostrę, a oni ją kochają. Ma też znamię w zagłębieniu lewego łokcia, które przynosi jej ukojenie, pociechę i siłę. Dziewczynka marzy o tym by zostać Grubą Damą w cyrku i wierzy, że spełni swoje marzenie.

Zdaję sobie sprawę, że każdego z tych małych bohaterów książki Nancy Huston zarysowałam w bardzo ograniczony sposób, ale to dlatego, iż wiem, że zbyt duża ilość opisanych przeze mnie detali, może skutecznie umniejszyć, jeśli nie zniweczyć przyjemność płynącą z odkrywania prawdy samemu. A gwarantuję Wam, że ta książka dostarcza wielkiej satysfakcji czytelniczej! 
Nancy Huston stworzyła powieść, która nie dość, że napisana jest różnorodnym, gładkim, łatwo czytającym się językiem to jeszcze przykuwa uwagę, wciąga w swój świat i nie rozczarowuje. Jej bohaterowie są wiarygodni (choć przyznam, że sposób zachowania się Sola trochę mnie zszokował i budził mój sprzeciw), a historia, która toczy tą rodzinę niepokojąco prawdziwa. Z uśmiechem na twarzy przyznaję, że "Znamię" to jedna z najlepszych książek jakie w tym roku przeczytałam! Polecam:)


N. Houston, Znamię, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2008, s.347.

2011-11-20

Małgorzata Musierowicz i "Żaba":)

"Jeżycjadę" Małgorzaty Musierowicz dawkuję sobie delikatnie i za lekturę kolejnej książki z serii zabieram się przeważnie w momentach kiedy potrzebuję odpoczynku, odprężenia i gdy mam ochotę na coś lekkiego, ale nie głupiego. Do tej pory nie zawiodłam się na żadnej z "Jeżycjadowych" książek, choć przyznaję, że niektóre z nich podobały mi się bardziej, inne mniej. "Żabę" z przyjemnością zaliczę do tej pierwszej grupy:)




Tytułową bohaterką "Żaby" jest Hildegarda Schoppe. 15-letnia siostra Fryderyka to zdyscyplinowana i prawa osoba, dla której szokiem jest odkrycie tego, iż jej ukochany brat zachował się w stosunku do Róży i ich nienarodzonego dziecka w taki a nie inny sposób. Hildegarda, zwana Żabą, postanawia działać i ratować nie tylko honor swojego brata, ale i całej rodziny. Z wrodzoną sobie delikatnością, ale też i nieśmiałością Żaba najpierw odkrywa prawdę o związku Róży i Fryderyka, a później przy pomocy Piotra Żeromskiego (syna Anieli i Barnarda) podejmuje działania, które mają na celu skłonienie Fryderyka do powrotu do Polski do swojego dziecka i Róży. 

Oczywiście Hildegarda nie jest jedyną bohaterką "Żaby". W tej części poznajemy bowiem również drugiego brata dziewczyny, Wolfganga Amadeusza 'Wolfiego' Schoppe, który razem z siostrą angażuje się we wspomniane przeze mnie wyżej działania. Wolfi, który wcześniej nie miał zarówno z siostrą jak i bratem najbliższych stosunków, teraz odkrywa w sobie nie tylko miłość siostrzano - braterską, ale również poznaje dziewczynę swojego życia. Taką, której zawsze szukał...

Zgadnijcie jaka jest moja opinia o tej książce? Ha! Jak zwykle jestem zachwycona i żadnych narzekań ode mnie nie usłyszycie. Sama zaczynam się już z siebie śmiać, bo po raz kolejny okazuje się, że wobec książek Musierowicz jestem bezkrytyczna:) No bo jak można mieć jakiekolwiek zastrzeżenia do swojej rodziny, która w dodatku jest tak różnorodna, urzekająca i niezmiennie zabawna i ciepła???:D


M. Musierowicz, Żaba, Wydawnictwo Akapit Press, Łódź 2005, s.214.

2011-11-18

"Dziewczyna z Pomarańczami" i więcej nic...

Musi tak być. Chyba naprawdę musi tak być, że czasami trafiamy na książki, które nic a nic nie przypadają nam do gustu, które nie wzbudzają w nas żadnych emocji, które nas nużą i sprawiają, że czytanie zamiast sprawiać przyjemność staje się tylko 'fizjologicznym' elementem naszego życia...
Tak właśnie czuję się po przeczytaniu tej książki i nie jest mi z tym dobrze. Dlaczego? Dlatego, że wiązałam z nią duże nadzieje i takie same oczekiwania. Miało być interesująco, zaskakująco, wzruszająco, mądrze a było całkiem odwrotnie. Nie dostałam od autora nic z tej mojej krótkiej listy (no, powiedzmy, że był jeden moment kiedy się naprawdę wzruszyłam). Może gdybym była 10 lat młodsza byłoby lepiej?




Georg Røed ma 15 lat, kiedy babcia przekazuje mu list, który zostawił dla niego jego zmarły 11 lat wcześniej ojciec. Chłopak, który przez 11 ostatnich lat starał się nie oglądać zdjęć ani filmów na których słychać i widać ojca, zostaje teraz postawiony w całkiem nowej dla siebie i niewygodniej emocjonalnie sytuacji. Babcia przekazuje mu bowiem zaklejoną kopertę z napisem "Dla Georga", w której 15-latek znajduje plik zapisanych przez swojego ojca kartek.
Kiedy Georg zabiera się za lekturę otrzymanego listu, okazuje się, że jest on w pewien sposób niezwykły. List ten bowiem jest również opowiadaniem o pewnej dziewczynie z pomarańczami oraz  o ojcu i synu, którzy stali się przyjaciółmi, choć znali się tylko cztery lata...

Nie polubiłam tej książki, a co za tym idzie nie przekonałam się również do jej autora i dlatego też, choć wcześniej miałam plan by przeczytać jego książkę pt. "Świat Zofii" teraz jestem pewna, że tego nie zrobię. 
"Dziewczyna z pomarańczami" wynudziła mnie doszczętnie. Pomimo, że wiedziałam, że jest to książka kierowana głównie do młodzieży, kusiła mnie perspektywa czytania o tej swoistej pośmiertnej rozmowie ojca z synem. Czekałam na emocje i niezwykłą historię. Nieszczęśliwie dla mnie, okazało się, że ta rozmowa to głównie wydumane, nieciekawe pseudofilozoficzne przemyślenia ojca. Uznałabym je jeszcze za czegoś warte, gdyby to było coś nowego. Nie było. Również historia samej dziewczyny z pomarańczami mnie nużyła, zwłaszcza, że od któregoś momentu czytelnik zdaje sobie sprawę kim ta tajemnicza młoda kobieta jest i jaka jest jej rola w życiu Jana Olava (ojca Georga). Takie to wszystko dla mnie przegadane jakoś...
Na okładce książki czytamy, że autor serwuje czytelnikom "(...) egzystencjalne pytania" nie popadając przy tym w "(...) tanie filozofowanie". Ok, to ja się pytam czym tanie filozofowanie jest, jeśli nie tym co zaserwował swoim czytelnikom Gaarder? I to egzystencjalne pytanie, które ojciec zadaje synowi: jak dla mnie banał:/

Zdecydowanie odradzam tą książkę dorosłym, w miarę oczytanym, interesującym się życiem osobom. Co do młodzieży, to wydaje mi się, że ta książka może do nich przemawiać i chyba warto by przeczytali raczej to, niż powiedzmy kolejny komiks. Od czegoś w końcu trzeba zacząć...:)

J. Gaarder, Dziewczyna z pomarańczami, Wydawnictwo Jacek Santorski & Co, Warszawa 2004, s.180.

2011-11-16

"Był dom...", są wspomnienia. Anna Szatkowska.

Chyba żadną nowością nie będzie, jeśli na samym początku tego posta napiszę, że uwielbiam tego typu książki. Wspomnienia osób, które miały okazję żyć w czasach, gdy Polska i świat doświadczały tak ogromnych, ważnych zmian są dla mnie czymś, na co zawsze czekam z ogromną niecierpliwością i na co nigdy nie będę żałowała czasu ani podejrzewam pieniędzy.

"Był dom..." Anny Szatkowskiej to kolejny, bardzo dobry przykład tego typu literatury. Autorka, córka pisarki Zofii Kossak - Szatkowskiej, wnuczka Tadeusza Kossaka (brata bliźniaka malarza, Wojciecha Kossaka) to jak powiedział o niej Władysław Bartoszewski "(...) kolejna utalentowana przedstawicielka rodu Kossaków." Ta pochodząca z tak wpływowej rodziny, wychowywana we dworze w Górkach Wielkich, późniejsza uczestniczka Powstania Warszawskiego z wielkim szacunkiem, miłością oraz umiłowaniem szczegółów i prawdy opisała losy swojej najbliższej rodziny. I tym zapracowała sobie na moje uznanie:)




Anna Szatkowska urodziła się w 1928 roku, jako pierwsza córka swoich rodziców (Zofia Kossak miała wcześniej trzech synów, dwóch z pierwszym mężem, Stefanem Szczuckim i jednego z ojcem Anny, Zygmuntem Szatkowskim) i do wybuchu II Wojny Światowej wychowywała się w domu przepełnionym miłością, szacunkiem i tradycją, w którym każdy z dziewięciu domowników stanowił jego barwną i stałą część. 

Gdy Anna miała 11 lat zmienił się świat i reguły nim rządzące. Ojciec, zawodowy oficer jeszcze przed wojną wyruszył na misję wojskową do Francji, dlatego też po 1 września cała rodzina umieściła swoje pokłady nadziei w Zofii Kossak - Szatkowskiej. Cała rodzina podążyła więc do Warszawy, gdzie zapadła decyzja by uciekać na wschód. W Warszawie został jedynie najstarszy brat Anny, Tadzio. Zofia razem ze swoją matką, córką Anną i synem Witoldem dotarli do Dolska, majątku hrabiostwa Stadion - Rzyszczewskich. Wydawało się, że wojna została gdzieś z tyłu. Niestety, nazajutrz po ich przyjeździe, armia radziecka wkroczyła na tereny Polski! Nastąpił kolejny etap tej dramatycznej podróży: ucieczka na zachód, na tereny okupowane przez wroga, który wydawał się być tym bardziej cywilizowanym... Po prawie półrocznej tułaczce wracają do Warszawy.

W stolicy, Zofia Kossak - Szatkowska niemal natychmiast zaczęła działać w organizacjach Polski Podziemnej. W tym czasie Anna i Witold uczęszczali na "komplety", choć matka nieraz powierzała im drobne zadania do zrealizowania. Gdy sytuacja stała się na tyle groźna iż mogła zagrażać życiu, a bliski współpracownik Zofii został aresztowany przez gestapo, rodzina postanowiła się rozdzielić. Tym sposobem Anna trafiła do Szymanowa, gdzie w pensji dla dziewcząt prowadzonej przez zakon Sióstr od Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, spędziła czas do Powstania Warszawskiego (oczywiście z przerwami na wakacje i Święta kiedy angażowała się w działania prowadzone przez swoją mamę). Podczas gdy Anna spędzała swój czas na nauce i przygotowaniach do matury, jej mama, działająca w Polsce Podziemnej, tworzyła razem z Wandą Filipowicz - Krahelską "Żegotę". 

Wydawałoby się, że życie w jakimś stopniu uległo stabilizacji. Nadszedł jednak sierpień 1944, a autorka tychże wspomnień nie wyobrażała sobie spędzić go gdzie indziej, jak tylko w Warszawie, walcząc...

Anna Szatkowska w bardzo ciekawy i przejmujący sposób opisała w tej książce losy swoje i swojej rodziny. Pomimo, że od wspominanych na kartach tej książki wydarzeń minęło już kilkadziesiąt lat, dla niej niektóre z nich wciąż są żywe. I to widać. Widać również podziw i szacunek jakim żywiła poszczególnych członków swojej rodziny, poczynając od ukochanej babci, a na niani kończąc. Dla mnie ta książka jest kolejnym ważnym świadectwem przeszłości. I nie chodzi mi tutaj tylko o ten wojenny, dramatyczny czas, ale również o to co było przed nim: o klasę w zachowaniu, patriotyzm, szlacheckość, których teraz ze świecą szukać...

Cenię sobie "Był dom..." za jeszcze jedną, bardzo ważną moim zdaniem rzecz. Chodzi mi mianowicie o Powstanie Warszawskie. Od jakiegoś czasu gnębią mnie bowiem pytania: Czy Powstanie Warszawskie naprawdę było konieczne, potrzebne? Czy śmierć tylu osób, czy całkowite zniszczenie tego pełnego historii miasta było tego warte??? Czy decyzja o wybuchu powstania była naprawdę dobrze przemyślana? Czy nie było innej drogi? Jaki był jego sens? Te właśnie pytania, w jakiś sposób podgrzewane przez istniejącą od jakiegoś już czasu, publiczną dyskusję na ten temat, powodowały we mnie jakiś niesmak. Nie potrafiłam bowiem ogarnąć tej sytuacji i stanąć po jednej ze stron. "Był dom..." pomimo, że nie ułatwia mi tego wyboru, w bardzo poruszający sposób opisuje samo powstanie, osoby w nim uczestniczące oraz pobudki tych, którzy w nim z taką zapalczywością walczyli i ginęli. Czuję, jakby właśnie dla mnie w książce pojawiły się te słowa:

"W ciągu tych kilku tygodni, wraz z naszymi przyjaciółkami z "Ewy Marii" i naszymi starszymi braćmi z "Harcerskiej", dotknęliśmy ideału życia całkowicie oddanego Słusznej Sprawie, bez wyrachowania, bez zastrzeżeń, w niezrównanej przyjaźni, przejrzystej, serdecznej i bezinteresownej - ideału wręcz niedościgłego w zwykłych, codziennych okolicznościach."

Polecam serdecznie.


A. Szatkowska, Był dom..., Wydawnictwo Literackie, Kraków 2006, s.366.

2011-11-07

Jestem na tak, jestem na nie... "Panna Nikt" Tomka Tryzny.

Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nigdy nie miałam ochoty przeczytać "Panny Nikt". Pamiętam jak natknęłam się w telewizji na film w reżyserii Andrzeja Wajdy nakręcony na podstawie tej książki. Już po kilku minutach wiedziałam, że to nie moja bajka, że film jest dla mnie dziwnie straszny i odpychający. A jednak stało się... Kilka miesięcy temu będąc w księgarni natknęłam się właśnie na wspomniany tytuł i sama nie wiem jak i kiedy, stałam z nim przy ladzie i płaciłam za niego pani sprzedawczyni. Książka pojawiła się na mojej półce i co jakiś czas przyciągała swoją okładką mój wzrok. Zdecydowałam więc: oto przyszła pora na to by ją przeczytać!




Marysię Kawczak poznajemy w najważniejszym momencie jej życia. Piętnastolatka nie tylko bowiem staje się kobietą (dostaje pierwszej miesiączki), ale również razem z rodzicami przeprowadza się do Wałbrzycha i trafia do nowej szkoły. Nieśmiała, skromna dziewczyna musi znaleźć się w nowym społeczeństwie szkolnym, gdzie królują wartości do których ona nie jest przyzwyczajona, których nie zna. Tutaj o pozycji w klasie decyduje strój, stopień bezczelności wobec nauczycieli oraz ilość zapatrzonych w ciebie koleżanek. Już pierwszego dnia Marysia przekonuje się, że umiejętności, które przyswoiła sobie w poprzedniej szkoły, w poprzednim życiu nie mają tutaj żadnego znaczenia. Brutalnie zostaje sprowadzona na ziemię...

W nowej klasie, wyśmiewana Marysia poznaje Kasię Bogdańską. Ta pewna siebie, zbuntowana i bezczelna dziewczyna stopniowo staje się nie tylko przyjaciółką, ale również idolką zahukanej Marysi. Uzdolniona artystycznie, tworząca muzykę Kasia ma ogromny wpływ na swoją przyjaciółkę. Marysia, która na początku walczyła z poglądami tej szalonej dziewczyny, powoli zaczyna przejmować dla siebie jej sposób zachowania i niektóre wartości: oddala się od rodziców, zaczyna kłamać i robić rzeczy, które dla niej samej są przekroczeniem jakichś społecznie przyjętych zasad i granic. 
Przyjaźń pomiędzy nimi zostaje jednak zachwiana. Kasia bowiem, targana emocjami, wpadająca w swoich zachowaniach ze skrajności w skrajność, w dodatku przyznająca się do istnienia drugiej 'osoby' wewnątrz siebie, oddala się od Marysi. Ta natomiast, początkowo tęskniąca za przyjaciółką, zostaje 'przejęta' praktycznie na własność przez Ewę Bogdaj. 
Ewa pochodzi z dobrze sytuowanej rodziny. Adorowana w klasie przez wszystkie koleżanki, jest rozpieszczona, przyzwyczajona do luksusów, a także doświadczona w sferze cielesnych przyjemności. Po Kasi, to właśnie Ewa staje się kolejną nauczycielką Marysi. Ta nieśmiała kiedyś dziewczyna pod wpływem nowej przyjaciółki staje się odważna, interesowna i pozbawiona skrupułów. Po raz kolejny Marysia czuje, że znalazła przyjaciółkę na śmierć i życie. Do czasu...

Choćbym bardzo, bardzo chciała nie potrafię skrystalizować swojej opinii na temat tej książki!  Czuję w swojej głowie 'wielkie podzielenie' i za nic nie potrafię się zdecydować to której grupy czytelników tej książki chcę się zaliczać! Dlaczego?

"Panna Nikt" to książka, o której Czesław Miłosz pisał, iż jest to pierwsza polska powieść postmodernistyczna, a krytycy literaccy albo podzielali jego zdanie, albo byli w tej kwestii na odmiennym biegunie. Ja jestem na obu!
Z jednej strony wydaje mi się, że widzę wielkość tej powieści choć chyba głównie dlatego, iż nigdy wcześniej nie spotkałam się z tego typu książką, z drugiej jednak jakaś infantylność z niej biła. Przynajmniej takie jest moje odczucie. 
Książka Tomka Tryzny to powieść, której narratorką jest sama Marysia Kawczak, 15-latka, która w powieści Tomka Tryzny posługuje się językiem bardzo dobrze wychowanej, niewinnej 10-letniej dziewczynki?! Zastanawiałam się czytając jej słowa, czy tego typu dzieci jeszcze istnieją? I doszłam do wniosku, że może tak, ale tylko gdzieś daleko od cywilizacji, zamknięte pod kloszem nadopiekuńczych rodziców... I tutaj już w pewnym sensie poległa dla mnie ta powieść, bo brak jej uniwersalizmu i realności. Choć z drugiej strony czy nie na tym polega właśnie postmodernizm w literaturze??? Oczywiście z czasem narracja głównej bohaterki, tak jak i ona sama ulegają zmianie. Drastycznej i takiej z której bije cała prawda o nastolatkach. Przychodzą bowiem w życiu każdego młodego człowieka takie chwile, gdy naszymi autorytetami, miłościami czy idolami stają się równolatkowie, którzy mogą więcej, mają więcej, umieją więcej i tylko od siły naszego charakteru zależy to, w jaki sposób oni się z nami obejdą oraz to co my z tych znajomości wyniesiemy. Marysia wyniosła z obu przyjaźni zło i gorzką prawdę o świecie... 

"Panna Nikt" to powieść o nastolatkach, złu, namiętnościach, nienawiści i całkowitym oddaniu się władzy drugiej osoby. Jak dla mnie to za wiele. Książkę połykałam strona po stronie, ale z jakimś niezidentyfikowanym niesmakiem. Ciekawiła mnie historia Marysi, ale przerażał mnie i obrzydzał klimat tej powieści. Schizofrenia wisząca w powietrzu i demony przelatujące pomiędzy zdaniami sprawiały, że zamykałam tę książkę z ulgą i niezrozumieniem. Choć przecież ją zrozumiałam! Wiem jakie jest jej przesłanie, wiem co autor chciał za jej sprawą pokazać, a jednak. Chyba po prostu "Panna Nikt" to nie moja bajka.


T. Tryzna, Panna Nikt, Wydawnictwo Czarna Owca, 2010, s.468.

2011-11-05

"Imigracje" - Kaja Malanowska.

Muszę przyznać, że ostatnio zaczynam przekonywać się do opowiadań. Czytam coraz więcej zbiorów opowiadań i z przyjemnością odkrywam, że nie tylko kilkusetstronicowe powieści mogą w ciekawy i przyciągający sposób opisywać rzeczywistość.
Czytając "Imigracje" z przyjemnością po raz kolejny przekonałam się,  że autorzy opowiadań też mają w tej sferze coś do powiedzenia. Szczęśliwie dla mnie okazało się, że Kaja Malanowska jest autorką, która widocznie bardzo dobrze czuje się w tej formie wypowiedzi. Okazało się bowiem, że jej opowiadania zawarte w tym zbiorze, które z założenia miały opowiadać o różnych wymiarach obcości, niedostosowania czy zagubienia, w pełni je realizują:)




"Imigracje" to zbiór 9 opowiadań, które zostały podzielone na dwie grupy: Historie, które się wydarzyły oraz Historie, które wydarzyć się mogły. Sama, już od pierwszego opowiadania "Butterfly" stałam się fanką grupy pierwszej. Niestety, utwory zawarte w grupie drugiej nie zrobiły już na mnie tak dobrego wrażenia. Wydaje mi się, że stało się tak dlatego, iż czułam i zostałam przez autorkę książki już na samym początku uświadomiona, że nie są to opowieści prawdziwe.

Już na okładce czytamy, że "Imigracje" to opowiadania o różnych wymiarach obcości, i tak właśnie jest. W "Butterfly" czytamy o drag queen, która/który pomimo, iż w pełni nie należy do żadnego ze światów, z każdego bowiem umiejętnie się wymyka, to jednak w tym w swoim niedostosowaniu znajduje dla siebie siłę i satysfakcję z życia jakie prowadzi. 
Jak już wspomniałam, to właśnie to opowiadanie przekonało mnie do pisarstwa Malanowskiej, choć tak naprawdę w pełni urzekło mnie opowiadanie drugie pt. "Poza słowami". "Poza słowami" to kilkadziesiąt stron pełnych miłości. Skrytej, ale oczywistej. Trudnej, ale przecież tak prostej. To obraz malowany miłością córki do ojca. Z całego zbioru to opowiadanie jest tym, które urzekło mnie najbardziej. Sposób w jaki córka opisuje swojego ojca, zmiękcza serce. A przecież nie łączy ich więź bez pretensji czy wymagań, przecież ojciec nie jest dla córki mężczyzną idealnym. Jest on dla niej raczej mężczyzną nieprzystosowanym do rzeczywistości, zagubionym, zahukanym, zamkniętym w swoim świecie, z klapkami na oczach a jednak... Córka nie rozumie ojca, ojciec nie rozumie córki a ich miłość jest niezaprzeczalna:)

Już po przeczytaniu tych dwóch pierwszych opowiadań, czytelnik zyskuje pojęcie o tym czym dla Malanowskiej są tytułowe "Imigracje". Imigracje to bowiem nasze podróże wgłąb siebie, to nasze niezrozumiałe nawet dla nas samych lęki, to nasze spowodowane jednym spotkaniem obsesje, to nasze zagubienie w multikulturowym świecie, to nasza niemożność zrozumienia odmienności...

Autorka książki ma według mnie niezaprzeczalną zdolność wnikania w psychikę swoich bohaterów. Każdy z nich jest inny, każdego cechuje inny sposób myślenia o świecie, każdy ma inne troski a jednak w równie ciekawy sposób Kaja Malanowska pisze o wszystkich.
Ta książka to z pewnością sposób na miłe spędzenie kilku wieczorów. Mnie jej lektura sprawiła przyjemność i choć nie zachłysnęłam się nią tak do końca, wydaje mi się, że z czystym sumieniem mogę Wam ją polecić:)


K. Malanowska, Imigracje, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011, s.238.

2011-11-03

Kinomaniaczka pod ogromnym wrażeniem! "Last night".

Czy tytuł tego posta nie mówi wszystkiego?! 
"Last night" to kolejny przedstawiciel kina, które uwielbiam! Intymnego, klimatycznego, treściwego, zmuszającego do myślenia, ujmującego i nie pozostawiającego obojętnym. Na mojej liście ulubionych filmów znajdują się już przedstawiciele tego gatunku: "Closer", "My blueberry nights" czy "Po prostu razem", który powstał na podstawie książki Anny Gavaldy (choć kino francuskie to w moim przypadku całkiem inna bajka, gdyż jestem jego fanką i już:)). Od wczoraj na tej liście znajduje się również film "Last night" Massy Tadjedin!






Joanna (Keira Knightley) i Michael Reed (Sam Worthington) są małżeństwem z trzyletnim stażem. Ta dwójka to młodzi, piękni, spełniający się zawodowo i kochający się ludzie. 
Pewnego wieczoru oboje udają się na przyjęcie zorganizowane przez ich wspólnego przyjaciela. Tam Joanna spostrzega coś co ją niepokoi. Michael mianowicie przedstawia jej swoją koleżankę z pracy Laurę (Eva Mendes), która w odczuciu Joanny stanowi zagrożenie dla ich związku. Po powrocie do domu kobieta nie ukrywa swoich odczuć co do Laury. Michael przekonuje ją jednak, że wszystko co widziała na przyjęciu to tylko jej urojenia, że pomiędzy nim a tamta kobietą niczego nigdy nie było i nie będzie. Joanna przyznaje się przed mężem do swojego błędu.

Następnego dnia Michael wyjeżdża w delegację. Laura również...
Joanna zostaje sama w ich nowojorskim mieszkaniu. Wychodząc po poranne zakupy kobieta niespodziewanie spotyka Alexa (Guillaume Canet), niespełnioną miłość z czasów swojego krótkiego pobytu w Paryżu. Obydwoje postanawiają spędzić w swoim towarzystwie ten jeden wieczór kiedy Alex jest w Nowym Jorku...

Świetne, świetne kino!!! Inteligentne przede wszystkim. To jeden z tych filmów, który zwłaszcza komuś kto jest w małżeństwie lub długotrwałym związku, otwiera oczy. "Last night" każe nam myśleć i nie zaniedbywać, ale z drugiej strony pokazuje również, że nie zawsze wszystkiemu da się zapobiec, nie zawsze na wszystko mamy wpływ, a dana chwila, moment nieuwagi może bardzo wiele zmienić w naszym życiu...

"Last night", tak podobny swoją atmosferą do "Closer" to jeden z tych filmów do których z pewnością będę regularnie wracać. Świetne aktorstwo, klimat i historia. Genialne moim zdaniem jest również zakończenie, które w jednym czasie otwiera furtkę dla wyobraźni widza i zostawia niesamowity niedosyt.
Aj, długo myślałam o tym filmie po jego zakończeniu i chyba to jest jego najlepszą rekomendacją:) Polecam, polecam, polecam!

2011-11-01

"Miłość od pierwszego wejrzenia", czyli dorastam... do poezji.


Oboje są przekonani,
że połączyło ich uczucie nagłe.
Piękna jest taka pewność,
ale niepewność jest piękniejsza.

Sądzą, że skoro nie
znali się wcześniej,
nic miedzy nimi nigdy się nie działo.
A co na to ulice, schody, korytarze,
na których mogli się od dawna mijać?

Chciałabym ich zapytać,
czy nie pamiętają -
może w drzwiach obrotowych
kiedyś twarzą w twarz?
jakieś ,,przepraszam" w ścisku?
głos ,,pomyłka'' w słuchawce?
- ale znam ich odpowiedź.
Nie, nie pamiętają.

Bardzo by ich zdziwiło,
że od dłuższego już czasu
bawił się nimi przypadek.

Jeszcze nie całkiem gotów
zamienić się dla nich w los,
zbliżał ich i oddalał,
zabiegał im drogę
i tłumiąc chichot
odskakiwał w bok.

Były znaki, sygnały,
cóż z tego, że nieczytelne.
Może trzy lata temu
albo w zeszły wtorek
pewien listek przefrunął
z ramienia na ramię?
Było coś zgubionego i podniesionego.
Kto wie, czy już nie piłka
w zaroślach dzieciństwa?

Były klamki i dzwonki,
na których zawczasu
dotyk kładł się na dotyk.
Walizki obok siebie w przechowalni.
Był może pewnej nocy jednakowy sen,
natychmiast po zbudzeniu zamazany.

Każdy przecież początek
to tylko ciąg dalszy,
a księga zdarzeń
zawsze otwarta w połowie.

[W.Szymborska]

2011-10-30

"Toast", czyli filmowa opowieść o angielskim skarbie narodowym...

Mało ostatnio czytam. Mało, oj mało... I dziwi mnie to, bo przecież moja doba się nie skurczyła, nie przybyło mi obowiązków, nie choruję, nie podróżuję, a jednak... Książki leżą i czekają, a ja w tym czasie ślęczę przed komputerem lub telewizorem uznając nierzadko, że na książkę nie mam siły!? Czyżby przesilenie jesienno - zimowe??? Bo zima przecież w powietrzu już fruwa, ciągnąc za sobą krótkie dnie, długie noce, mroźne wieczory i oszronione poranki... Chyba to jest właśnie diagnoza i ja ją sobie wystawiam.
Wczoraj, po raz kolejny spędziłam zatem wieczór z filmem, nie z książką. Tym razem był to "Toast", czyli film opowiadający o dzieciństwie i młodości angielskiego guru kulinarnego, Nigela Slatera. "Toast" nakręcony został na podstawie książki, która w Polsce dostępna jest pod tytułem "Tost. Historia chłopięcego głodu". Biografia ta stała się na Wyspach niesamowitym bestsellerem, a sam Nigel został za jej sprawą okrzyknięty przez tamtejsze media następcą Prousta, dlatego też nie dziwię się, że telewizja BBC pokusiła się o zrealizowanie filmu na jej podstawie.




Nigel, do momentu śmierci swojej matki, wychowywał się w domu, gdzie nie istniało takie zjawisko jak GOTOWANIE. To co się bowiem działo w kuchni jego domu z pewnością do tej dziedziny życia się nie zalicza. Matka chłopca ani nie potrafiła, ani nie lubiła gotować i szczytem jej możliwości kulinarnych było podgrzanie kolejnej puszki z gotową potrawą lub zrobienie tosta. Prośby Nigela o to by razem upiec ciasto matka albo zbywała, albo uginała się pod nimi, prezentując tym samym swojemu synowi całkowity brak umiejętności kulinarnych. Nigel jednak nigdy mamy nie krytykował, nie stawiał wymagań, bo jak sam stwierdził, czy można nie kochać kobiety, która robi tak niepowtarzalne tosty?

Gdy matka umarła, ojciec znalazł sobie nową kobietę na jej miejsce - mistrzynię kuchni! W domu zagościły niesamowite zapachy, cudowne smaki, ale również głębokie nieporozumienie oraz nieskrywana niechęć Nigela do macochy i odwrotnie. Pojawiła się również rywalizacja. Nigel bowiem odkrył w sobie umiejętności kulinarne, które całkowicie kolidowały z wizją domu, którą wykreowała sobie jego macocha...

Lubię filmy opowiadające o pasji i miłości do jedzenia. Chyba dlatego, że sama nigdy mistrzem kuchni nie zostanę, porywa mnie stosunek niektórych osób do takiego rodzaju sztuki, jaką jest gotowanie. Sama bym tak chciała, ale jak to się mówi "gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma" (ja mam umiejętności wystarczające do tego, by codziennie ugotować porządny obiad i raz na jakiś czas dokładnie śledząc przepis upiec jakieś ciasto:P) Tak więc, żeby sobie wynagrodzić brak polotu w kuchni, zaczytuję się w książkach kucharskich i blogach o gotowaniu, a także znajduję niezwykłą wprost przyjemność w oglądaniu filmów na ten temat. "Toast" zdecydowanie mi tej przyjemności dostarczył, choć nie jest to jeden z tych filmów do których będę wracać wciąż i wciąż (jak np. "Julie & Julia" - mój zdecydowany faworyt gatunku!). 

"Toast" to przedstawiona w lekki sposób historia pewnego człowieka, który odkrył w sobie pasję i przez całe swoje młode życie dążył do tego, by ta pasja stała się również jego sposobem na życie. "Toast" to również film o odkrywaniu siebie i swojej tożsamości seksualnej (choć czytając recenzję książki wydaje mi się, że w filmie ta akurat kwestia została bardzo, bardzo okrojona). Dla mnie ten film to po prostu miły obrazek, który uprzyjemni wieczór i jeśli tylko tego potrzebujecie, polecam! O książce się na jego podstawie nie wypowiem, ale raczej po nią nie sięgnę bo wydaje mi się, że wystarczająco już Nigela poznałam:)