2011-12-10

Święta przed telewizorem, czyli bez jakich filmów nie wyobrażam sobie swoich świątecznych przygotowań. I jak to jest z książkami?

Macie takie filmy bez których nie wyobrażacie sobie Bożego Narodzenia? Takie, które jak żadne inne wprawiają was w ten niepowtarzalny klimat? Takie, które przynoszą ze sobą ciepło kominka, zapach cynamonu i goździków, śnieg chrzęszczący pod nogami i to uczucie miłości dookoła???
Ja mam dwa takie filmy. Staram się ich nie oglądać w żaden inny czas roku, zarezerwowane są tylko i wyłącznie na czas świąt Bożego Narodzenia. Zagrzebuję się wtedy na kanapie w salonie: okryta kocem, z poduszką pod głową, z wielkim kubkiem herbaty z sokiem w ręce i czekoladą na stoliku i zabieram się za oglądanie. Uwielbiam ten moment:) 

Ponieważ urodziłam się w czerwcu, nigdy zimy nie lubiłam i nigdy nie polubię. Zawsze wtedy marznę, cierpię na brak słońca, przeżywam katusze gdy muszę wstać rano a za oknem ciemno i mroźno, męczy mnie przedzieranie się przez stosy śniegu i brudne śnieżne kałuże na poboczach dróg i choć zauważam również piękno tej pory roku wiem, że nigdy nie awansuje ona na moją ulubioną. 
Wyjątkiem są właśnie święta Bożego Narodzenia. Wtedy zimę kocham i nie wyobrażam sobie, że mogłoby jej nie być. Święta w Australii lub na Bali? Nie dla mnie. Musi być mroźno i biało na zewnątrz (o to jednak niestety coraz trudniej ostatnio:/) i ciepło i przytulnie w domu. 
Filmy o których dzisiaj piszę odpowiadają w części za tą przytulność w domu, i za wprawienie mnie w świąteczny nastrój. Od jakiegoś czasu mieszkamy bowiem z mężem w Danii i choć tutaj również obchodzi się Boże Narodzenie to jednak do momentu gdy jesteśmy w Polsce z rodziną, trudno jest odczuć nam tą niepowtarzalną atmosferę świątecznych przygotowań. Od tego właśnie jest muzyka, której zawsze słuchamy w domu i w samochodzie w drodze do Polski (w tym roku będzie to głównie płyta Michaela Buble "Christmas", którą obdarował mnie Mikołaj:)) i filmy. W moim wypadku są to: "The Holiday" i "Love Actually". Oba zawsze dostarczają mi mnóstwa pozytywnej energii i utwierdzają mnie w tym, że jednak ten świąteczny czas, jaki by nie był i gdzie byśmy go nie spędzili, jest wyjątkowy:)

A jak to wygląda u Was? Czy macie takie MUST WATCH czy MUST READ w czasie Świąt czy świątecznych przygotowań? Ja sama nie mam żadnej książki do której regularnie wracam w okresie około świątecznym. Chyba głównie dlatego, że wyobrażam sobie, iż musiałaby to być pozycja tematycznie związana z tym czasem, a takich nie posiadam i jakoś nigdy specjalnie w księgarniach się za nimi nie rozglądam... Może Wy macie dla mnie jakieś propozycje książek, które będą w moim życiu spełniać podobną rolę, jak wspomniane przeze mnie filmy???




2011-12-09

"Out of Africa", czyli Redfordowa gorączka w pełni!

Po obejrzeniu "The way we were" postawiłam przed sobą wyzwanie! Postanowiłam mianowicie w miarę swoich możliwości obejrzeć jak najwięcej filmów z Robertem Redfordem (marzeniem byłoby zobaczyć wszystkie, ale zobaczymy jak to będzie). Uwiódł mnie ten mężczyzna i stwierdziłam, że sama na własne życzenie nie będę pozbawiać się przyjemności jaką jest oglądanie jego osoby na ekranie:)
Po raz pierwszy zobaczyłam Redforda we wspomnianym "The way we were". Na spotkanie drugie wybrałam sobie "The Great Gatsby", ale maiooffka przekonała mnie, że w wypadku tego filmu lepiej najpierw przeczytać książkę na podstawie której powstał. I tak zrobię. "Wielki Gatsby" już na mnie czeka w Polsce. Na jego miejsce zatem trafił kultowy już film "Out of Africa", w którym główne role zagrali Robert Redford i uwielbiana przeze mnie Meryl Streep. Prawdziwy pojedynek mistrzów!





Film "Out of Africa" (polski tytuł to "Pożegnanie z Afryką") to luźna adaptacja książki duńskiej pisarki Karen Blixen, która przez około 20 lat mieszkała w Kenii, gdzie razem z mężem prowadziła plantację kawy. Gdy w 1934 roku rynek kawy się załamał, Blixen wróciła do Danii i zamieszkała w Rungsted (miejscu swojego urodzenia). Tutaj napisała książkę, która w 1985 roku została przeniesiona na ekran przez Sidney'a Pollack'a.

Jest rok 1913 kiedy Dunka Karen Dinesen uświadamia sobie, że mężczyzna którego kocha nigdy jej mężem nie zostanie. Świadoma swojej sytuacji kobieta proponuje małżeństwo swojemu przyjacielowi, baronowi Brorowi Blixenowi. Ten przystaje na propozycję i w 1914 roku oboje wyjeżdżają do Kenii, gdzie biorę ślub i zakładają plantację kawy. Karen i Brora łączy przyjaźń, ale nie miłość. Podczas gdy ona opiekuje się domem i plantacją, on wyjeżdża na długie polowania, z których do domu wraca na kilka dni, po to tylko by za chwilę zniknąć znowu. Kobieta wiele czasu spędza w towarzystwie swoich afrykańskich pracowników i służących, ale ma również przy sobie przyjaciół, m.in. Denysa Hattona (Robert Redford). 
Zdradzana przez męża, często pozostawiona sama sobie Karen powoli zbliża się z Denysem. Ten pokazuje jej Afrykę jakiej nie znała i obdarza ją uczuciem na jakie czekała. Gdy Karen i Bror postanawiają się rozwieść, Denys z wahaniem, ale również z wiarą w swoje uczucie wprowadza się do domu Karen. Kochankowie, pomimo tego, że wiodą życie w którym główną rolę gra rozłąka, są ze sobą szczęśliwi. Denys uczy Karen wolności, ona natomiast stwarza mu dom i pozbawia samotności, z którą był już bardzo dobrze zaznajomiony. Niestety okazuje się, że to co wystarczy Denysowi, niekoniecznie jest również wystarczające dla Karen...

"Pożegnanie z Afryką" to zrealizowany z epickim rozmachem romans i melodramat w jednym. Piękne krajobrazy, muzyka, historia i dobre aktorstwo to wszystko czego widz może oczekiwać od tego typu filmu. Tutaj to znajdujemy. Dla mnie na największa uwagę zasługują jednak Meryl Streep i Robert Redford, aktorzy doskonali. Jakaż to przyjemność patrzeć na film, w którym aktor staje się graną przez siebie postacią, w którym nie ma sztuczności i nawet akcent bohaterki dopracowany jest do tego stopnia, że mnie jako osobie mieszkającej od kilku lat w Danii przypomina ten z którym mówią Duńczycy po angielsku!

Jeśli tylko macie ochotę na chwilę relaksu, piękną historię i świetne aktorstwo to polecam!

2011-12-06

Bez rewelacji. "Brak wiadomości od Gurba" Eduardo Mendozy.

"Brak wiadomości od Gurba" to druga książka Mendozy z którą przyszło mi się zmierzyć. Pierwsze było "Miasto cudów", które mnie nie zachwyciło, ale było na tyle dobre by wzbudzić moje zaciekawienie tym autorem i wzbudzić we mnie ochotę na to by poznać inne jego powieści. Oczekiwałam tego, że następna książka Mendozy po którą sięgnę, będzie jeśli nie lepsza to co najmniej tak dobra jak poprzednia. Niestety po przeczytaniu  "Brak wiadomości od Gurba" wydaje mi się, że "Miasto cudów" mogło być najwyższym punktem w karierze Eduardo Mendozy. Niestety książka o której dziś piszę, to moim zdaniem przykład na zdecydowany spadek formy autora...




Dwóch kosmitów przylatuje na Ziemię. Zjawiają się tutaj z tajemniczą misją, której pierwszym etapem ma być rekonesans otoczenia. Z tym zadaniem, w nieznany świat zostaje wysłany Gurb. Podróżujący w postaci bezcielesnej kosmici, żeby nie zwracać na siebie uwagi mieszkańców Ziemi muszą przybierać ludzkie postacie. Tak też robi Gurb, który na potrzeby misji przemienia się w osobnika zwanego Marta Sanchez. Już kilka minut po opuszczeniu statku Gurb poznaje pierwszego ziemianina, który zaprasza go do samochodu. Po otrzymaniu zgody od szefa misji, Gurb korzysta z zaproszenia.
Gdy mija doba a Gurb nie daje znaku życia, jego towarzysz postanawia wyruszyć na poszukiwania. Przybiera jedną z wielu postaci ludzkich i wyrusza w świat, a dokładniej na ulice Barcelony lat 90'tych. Oczywiście mając swoją misję w pamięci kosmita skrupulatnie notuje swoje spostrzeżenia dotyczące ludzi, ich świata i ich zachowań. Ciekawe są to zapiski: raz zabawne, raz gorzkie, raz skupiają się na osobowości i wyglądzie ludzi, raz na otaczającym ich świecie...

Wydaje się, że Mendoza znalazł idealny sposób na to by z humorem opisać otaczający go świat. Przecież kosmita widziałby ludzi w całkiem inny sposób od nas, inne rzeczy by go dziwiły, inne zastanawiały, jego spojrzenie na ludzi byłoby świeże i pozbawione uprzedzeń. Myślę, że takie właśnie było zamierzenie autora: wyśmiać przywary i wady ludzi, ale też pokazać jak nasze życie, nasze dążenia i zachowania często są absurdalne, zawoalowane i skomplikowane. Podoba mi się ten zamysł Mendozy, niestety z jego wykonaniem jest już gorzej. Miałam duże wymagania w stosunku do tej powieści i dlatego tym bardziej się zawiodłam. Książka, która miała mnie bawić, nudziła. Dodatkowo nie znalazłam w niej nic co prawdziwie by mnie zachwyciło lub chociaż przykuło moją uwagę. Ot, taka sobie gadanina. Może i pełna humoru, ale niestety w większości wymuszonego. Zwolennicy książki porównują humor w niej zawarty do tego, który reprezentowała grupa Monty Pytona. Niestety ja jej fanem nie byłam nigdy...
W pełni zgadzam się z recenzjami fachowców, którzy określają ja mianem jednej z najgorszych książek tego autora. Moim zdaniem rzeczywiście tak jest. Jej jedynym jak dla mnie atutem jest fakt, że jest to 'powieść błyskawiczna' (powodowane jest to głównie tym, że często na jednej stronie kilka razy powtarzane są te same komunikaty kosmity). 

Mendoza zdecydowanie stracił w moich oczach. "Miasto cudów" mnie do niego zachęciło, "Brak wiadomości od Gurba" wprost przeciwnie. Książki nie skończyłam i tym samym nie jestem pewna czy skuszę się na więcej...

E. Mendoza, Brak wiadomości od Gurba, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s.162.

2011-12-04

"The way we were" z Barbrą Streisand i Robertem Redfordem.

Odkąd pamiętam lubiłam tzw. stare kino. Niesamowitą przyjemność sprawiało mi oglądanie polskich filmów sprzed II Wojny Światowej czy Hollywoodzkich produkcji lat 50 i 60. Wszystko mnie w tych filmach urzekało. Przedwojenne polskie kino to bowiem niesamowita muzyka, piękna polszczyzna i ten świat, którego już nie ma, a który wydaje się, że był niesamowicie urzekający. Amerykańskie filmy lat 50 i 60 to natomiast Audrey Hepburn, Marilyn Monroe, Katharine Hepburn i wiele, wiele innych nazwisk, które mówią same za siebie i które kojarzą się z Hollywoodem o jakim teraz można tylko pomarzyć. Do tej pory uwielbiam zasiadać na kanapie i za sprawą zarówno tych pierwszych jak i drugich przenosić się w czasie w miejsca i lata w których nie przyszło mi żyć...

Jeśli chodzi o lata 70'te w kinie polskim czy zagranicznym to nigdy nie byłam ich fanką (no, może z wyjątkiem polskich komedii i niektórych seriali:)) Brakowało mi w nich tej elegancji czy kultury lat 60'tych, nie przekonywał mnie styl ubierania ani widoczne często w filmach amerykańskich przesłanki polityczne tamtych lat. Tak było do ostatniego piątku, kiedy skusiłam się na "The way we were". Po trwającym ponad dwie godziny seansie z przyjemnością stwierdzam, że perełki filmowe znaleźć można wszędzie:) 





Po film Sidney'a Pollack'a sięgnęłam po oglądnięciu wywiadu, który Oprah Winfrey przeprowadziła z Barbrą Streisand i Robertem Redfordem. Wywiad, którego głównym tematem była ich współpraca na planie "The way we were" do tego stopnia mnie zaintrygował, że nie widziałam innej możliwości dla siebie, jak tylko ta by film zobaczyć i przekonać się na własnej skórze, dlaczego do tej pory należy on do kanonu kultowych filmów amerykańskiego kina.

Pomimo tego, że zarówno Streisand jak i Redford to niekwestionowane gwiazdy, ja sama nigdy wcześniej nie widziałam żadnego filmu z Robertem Redfordem! Do piątku zastanawiałam się co takiego w tym aktorze jest, co takiego w nim było, że stał się on idolem i niespełnionym marzeniem miłosnym dla tak wielu osób. Teraz już wiem i nie dziwię się nikomu!:D Redford to bowiem urok, klasa, styl i niesamowity magnetyzm, nie wspominając o tym, że to również znakomity aktor!

Wracając jednak do filmu:) 
Katie Morosky i Hubbell Gardner poznają się na studiach, najprawdopodobniej w połowie lat 30'stych . Ona jest dziewczyną zaangażowaną politycznie, popierającą komunistów, przerażoną tym co dzieje się w faszystowskich Niemczech. On jest apolityczny, do życia podchodzi z humorem i pewnym rodzajem beztroski. Wydaje się, że nic ich nie łączy, a jednak. Oboje zaczynają dostrzegać w sobie nawzajem coś, co ich pociąga. Hubbell okazuje się uzdolnionym pisarsko mężczyzną, który wbrew temu co myślała wcześniej Katie nie jest pustym, rozpieszczanym przez życie mężczyzną. Katie natomiast jest pełną pasji kobietą, którą stać na to, by walczyć o to w co wierzy i nie ważne, czy chodzi tutaj o politykę czy o miłość. Niespodziewanie dla siebie samych Katie i Hubbell zostają parą. Ich losy śledzimy na przestrzeni ponad dwudziestu lat, podczas których ich małżeństwo przeżywa zarówno piękne chwile jak i kryzysy, które związane z ich odmiennymi zapatrywaniami na politykę i życie, stopniowo oddalają ich od siebie...

Jestem pewna, że wrócę jeszcze do tego filmu. Warto:)