2011-03-28

Eduardo Mendoza i jego "Miasto cudów".

Muszę powiedzieć, że wbrew moim obawom, które towarzyszyły mi przez kilkadziesiąt pierwszych stron "Miasta cudów", powieść Eduardo Mendozy pozytywnie mnie zaskoczyła:) Kupiłam ją wiedziona chęcią zapoznania się z pisarzem o którym wiele już słyszałam, a z którego książkami do tej pory nie miałam do czynienia. Na stronie lubimyczytac.pl natknęłam się na ofertę sprzedaży "Miasta cudów" i niewiele się zastanawiając dokonałam z poprzednią jej właścicielką transakcji. Później, gdy książka już do mnie dotarła ogarnęły mnie obawy, bo po wgłębieniu się w temat książki stwierdziłam, że chyba tym razem nie trafiłam, albo raczej trafiłam z jej wyborem jak kulą w płot... Co niby miałoby mnie zaintersować w historii jakiegoś wieśniaka, który przyjeżdża za pracą do Barcelony i tam właśnie za sprawą machlojek i morderstw staje się najbogatszym człowiekiem Hiszpanii?! Przecież to wogóle nie jest krąg moich zainteresowań literackich!!!

Po lekturze powieści Eduardo Mendozy pt. "Miasto cudów" nie zmieniam zdania co do swoich zainteresowań i tematów, których poszukuję w literaturze, stwierdzam natomiast, że raz na jakiś czas dobra powieść wykraczająca tematem poza moje 'granice literackie' jest mile widziana. Tak właśnie stało się w przypadku tej oto książki.




"Miasto cudów" to historia życia Onufry'ego Bouvily, młodego czternastoletniego chłopaka, który biedny i upokorzony przez swojego ojca, przyjeżdża pewnego mrocznego dnia do Barcelony. Tutaj w tym mieście Onufry chce znaleźć pracę i lepsze życie dla siebie.

Na poczatku nie jest łatwo, gdyż jak się okazuje, koniec XIX wieku nie jest dla Barcelony czasem łatwym ani ekonomicznie ani politycznie. Onufry przez kilka dni bezskutecznie szuka pracy i w momencie, gdy już ma zostać wyrzucony z oberży w której mieszka, pomocną rękę wyciąga do niego córka oberżysty Delfina, która proponuje mu pewien układ. Ona będzie mu co tydzień dawać pieniądze na pokój, on natomiast ma udać się w pewne miejsce i podjąć współpracę z tajemniczymi osobami... Takim właśnie sposobem Onufry trafia w kręgi anarchistów. Chłopak zatrudniony do roznoszenia ulotek, głównie na terenie budujacej się Wystawy Światowej, szybko wietrzy interes gdzie indziej. Zaczyna kraść i sprzedawać pracującym na terenie Wystawy ludziom, płyn na porost włosów. Dzięki takiemu postępowaniu powoli zdobywa pieniądze. Dorabia się również współnika, który będzie mu później towarzyszył przez długie lata: Efrema Castellsa. 

Tak właśnie zaczyna się ta błyskotliwa, ale pełna przemocy, morderstw i malwersacji różnego rodzaju, ogromna kariera Onufry'ego Bouvily. Zaczynając w wieku czternastu lat, chłopak powoli acz konsekwentnie z czasem pnie się po stopniach kariery towarzyskiej, finansowej i społecznej. Jego bystry umysł, brak strachu i brawura w postepowaniu zarówno w stosunku do tych niższych jak i wyższych szczeblem, pozwalaja mu zdobyć swego rodzaju władzę nad Barceloną i Hiszpanią. Onufry dochodzi w swojej karierze do momentu, w którym staje się jednym z nabogatszych ludzi na świecie. Pozbyty wszelkich skrupółów i wyrzutów sumienia, swoje życie spędza dążąc do tego czego w danej chwili zapragnie. W taki właśnie sposób zdobywa najpierw miłość Delfiny - córki oberżysty, później Margarity - swojej żony, a na końcu tak samo chce zdobyć Marię...

Jak już pisałam wcześniej "Miasto cudów" pozytywnie mnie zaskoczyło. Nie myślałam nawet, że tego typu powieść spodoba mi się w takim stopniu w jakim się to stało. Zaskoczyłam samą siebie. Zaskoczył mnie również Mendoza, którego wczśniej nie znałam a który okazał się bardzo dobrym pisarzem. Jego powieść czyta się doskonale, pomimo tego, że "Miasto cudów" przesycone jest historycznymi faktami z funkcjonowania Barcelony wieku XIX i poczatku XX, nie przeszkadza to w żadnym stopniu w odbiorze książki. Nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że ją to wzbogaciło o element, który pozwala nam łatwiej zrozumieć zaistniałe sytuacje i wybory Onufry'ego w danym czasie. Książka jest bardzo spójna, wydaje mi się przemyślana i pomimo, że sama historia wieśniaka (bez odpowiednego wykształcenia) dochodzącego do tego typu bogactwa i kariery jest jak dla mnie totalnym nieporozumieniem, mogę stwierdzić, że powieść mi się podobała i poleciłabym ją każdemu, kto tylko tak jak ja ma ochotę zaryzykować...:) Do Mendozy na pewno wrócę.

E. Mendoza, Miasto cudów, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s.460.

2011-03-24

O niegrzecznym, pięknym chłopcu czyli "When You're Strange".

Nie wiem jak wy, ale ja zawsze uwielbiałam niegrzecznych chłopców z długimi włosami, w skórzanych spodniach i z gitarą lub mikrofonem w ręce. Do tej pory jak sobie przypomnę to jak wyglądał i ubierał się mój mąż te kilka lat temu to najchętniej cofnęłabym czas i kazała mu na nowo zapuścić włosy i wyciągnąć długi, czarny, skórzany płaszcz z szafy... Ach... Jednym słowem prawie każdy zespół rockowy może mnie bardzo łatwo kupić!

Gdybym żyła kilkadziesiąt lat wcześniej w Stanach Zjednoczonych jestem pewna, że również Jim Morrison miałby mnie w garści. Prawdopodobnie byłabym jedną z tych fanek, które chciałyby przynajmniej dotknąć tego pięknego, szalonego, żyjącego w swoim świecie, utalentowanego chłopca, który na scenie był jak nikt inny... O nim właśnie i jego zespole The Doors jest film "When You're Strange".






"When You're Strange" to półtoragodzinna opowieść o James'ie Morrisonie. Film w bardzo ciekawy sposób, głosem Johnny'ego Deppa opowiada zarówno historię zespołu The Doors jak i życia ich frontmana. Za sprawą niepublikowanych wcześniej zdjęć i nagrań próbujemy poznać legendę rocka, która spędziła na tym świecie tylko 27 lat a która do tej pory wpływa na życie tak wielu ludzi. 

Film nakręcony jest w ten sposób, że pomimo iż z wiadomych przyczyn Jim Morrison jest jego głównym bohaterem, dowiadujemy się również wiele rzeczy o reszcie zespołu, ich wpływie lub braku wpływu na Jima, ich sposobie radzenia sobie z takim indywidualistą i twórcą jak Morrison czy ich udziale w tworzeniu histori zespołu The Doors. W filmie widzimy jak niejednokrotnie to cała pozostała trójka członków The Doors niosła na swoich barkach ciężar jakim było utrzymanie zespołu i Jima Morrisona przy życiu. Na ukazanych w "When You're Strange" filmach z ich koncertów często widać pijanego czy naćpanego Jima i to w jaki sposób pozostali członkowie The Doors muszą walczyć o każdą kolejną piosenkę, która ma zostać na scenie wykonana...

Pomimo jednak, że film poświęcony jest z zamierzenia całemu zespołowi, to właśnie ich lider jest główną postacia na której skupiają się oczy i uszy oglądających "When You're Strange". Od Morrisona nie można oderwać oczu i myśli. Cały czas człowiek zastanawia się nad tym jak życie potrafi być niemożliwe do zniesienia dla niektórych, jak pomimo tego, że powinno być dla nich łatwiejsze, nie jest. Jim ukazany w filmie to bardzo inteligentny, wrażliwy, szukający swojej rodziny w zespole i publiczności chłopak. Niepogodzony z rzeczywistością, tym co się wówczas działo na świecie buntownik, który chciał za sprawą swojej poezji i słów piosenek przekazać coś więcej. Chciał by ludzie myśleli... Najgorsze jest to, że walcząc o uwagę innych, upajając się uwielbieniem publiczności, którego tak potrzebował by istnieć, Jim zatracał się w alkoholu, później narkotykach. Niepewny siebie, pod wpływem środków odurzających stawał się bestią sceniczną, odważną, bezkompromisową, niepowtarzalną i pełną seksu...

Film Tom'a Dicillo to film dokumentalny inny niż wszystkie. Pomimo, że opowiada historię zespołu, nie ma w nim ani jednego wywiadu z członkami czy współpracownikami zespołu. Cały film składa się z piosenek, zdjęć, fragmentów koncertów i archiwalnych nagrań na których zespół albo pracuje, albo się bawi czy rozmawia. Wszystko to jest świetnie ze sobą zgrane, dlatego też żaden inny kometarz nie jest potrzebny. Bohaterowie sami mówią za siebie. Jedyną narracją jest ta prowadzona przez Johnny'ego Deppa, który wprowadza nas w tamten świat, tamtą historię i okoliczności zdarzeń. 

"When You're Strange" to naprawdę warty obejrzenia dokument, zwłaszcza jeśli sie jest lub kiedys było fanem rocka. Taki zespół jak The Doors i taki człowiek jak Jim Morrison nie pojawiają się na scenie często...

2011-03-22

Orhan Pamuk "Dom ciszy".

Nie jest niczym zaskakującym, że człowiek z czasem wyrabia sobie gust: literacki, muzyczny, filmowy czy  ten dotyczący tego w co, jak i kiedy się ubieramy. Ja jestem już na tym etapie, że po wielu błędach, ślepych uliczkach i złych wyborach czuję, że na każdym z tych pól wiem czego chcę, czego oczekuję i co lubię. Wiem jakie buty chcę nosić, w jakich ciuchach, w jakich kolorach czuję się dobrze. Wiem, jaka muzyka mnie ukoi a jaka pobudzi do życia, wiem jaki film mnie rozbawi, a jaki zdenerwuje. Wiem też jakie książki lubię. I tutaj zaczyna się problem, bo jak wiadomo wiedza to jedno, a chęć spróbowania czegoś nowego to drugie. A nuż okaże się, że odkryjemy dla siebie całkiem nowe, zaskakujące, ciekawe rejony literatury, muzyki, sztuki filmowej czy mody. Istnieje jednak jeszcze ta druga strona medalu: możemy się rozczarować...

Po książkę Orhana Pamuka sięgnęłam właśnie z chęci odkrycia dla siebie czegoś nowego. Pomimo, że wiedziałam od dawna, że tematyka Bliskiego Wschodu wogóle mnie nie pociaga, zaryzykowałam. Jak można nie dać szansy Nobliście?! Powieścią, która poprowadziła mnie do Turcji został "Dom ciszy" tegoż właśnie autora.




"Dom ciszy" to opowieść o więzach krwi, a tytułowy dom to stara kamienica w Cennethisarze, w której te więzy zostają wystawione na próbę. 

Opowieść zaczyna się w momencie kiedy Fatma, stara, samotna, bojąca się przeszłości kobieta oczekuje na przyjazd swojej trójki wnuków. Staruszka, która żyje w kamienicy jedynie w towarzystwie swego sługi, karła Recepa nie oczekuje wiele od dzieci swojego jedynego syna Dogana i wnuka swojego męża Selafattina. Fatma wie dokładnie jak jej wnuki będą się zachowywać, o co będą pytać, czego będą chcieć od swojej babki, ona chce natomiast zadać im tylko jedno pytanie...

Gdy Nilgun, Faruk i Metin przyjeżdżają zostają z należytym szacunkiem przyjęci w kamienicy ich babki przez Recepa. Służący pamięta ich wszystkich jeszcze z czasów gdy byli dziećmi i bawili się z jego bratankiem Hassanem. Recep wie, że dużo zawdzięcza jaśniepani Fatmie i dlatego pogodzony ze swoim niełatwym losem stara się jak najlepiej spełniać swoje obowiązki i powinności, żyjąc przy tym cicho i samotnie.

Nilgun, Faruk i Metin to dzieci Dogana, syna Fatmy. Ta trójka pomimo, że jest rodzeństwem bardzo różni się od siebie. Każdy ma inny pogląd na świat, każdy oczekuje od niego czegoś innego, każdy widzi swoją przyszłość w całkiem inny sposób. Faruk jest historykiem, który próbuje w starych dokumentach odkryć odpowiedź na zjawisko dżumy w Turcji. Samotny, zostawiony przez żonę mężczyzna powoli zaczyna iść śladami swojego dziadka i ojca topiąc swój smutek i niepowodzenia w alkoholu. 
Metin marzy o Ameryce. Udzielając korepetycji bogatej młodzieży chce uzbierać wystarczająco by móc wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Tam chce pójść do szkoły, dorobić się pieniędzy a później z sukcesem i bogactwem wrócić do Turcji. Metin z jednej strony pogardza bogatymi dziećmi bogatych rodziców żyjącymi w Turcji, z drugiej natomiast marzy o byciu jednym z nich. Chce przynależeć do nich i cieżko pogodzić mu się z tym, że między nim samym a tymi bogatymi dzieciakami istnieje taka przepaść.
Nilgun jest komunistką, rewolucjonistka i studentką socjologii.

Dla każdego z nich jego droga jest tą jedyną prowadzącą do szczęścia i spełnienia w życiu, dlatego też ich spotkanie ze sobą w jednym domu jest sposobnością do konfliktów, nieporozumień i zderzenia charakterów...

"Dom ciszy" to w pewnym sensie opowieść o dojrzewaniu i o tym jak nasze poglądy na życie zmieniają się razem z nami. To również opowieść o więzach krwi i lojalność, która czasami jest silniejsza od nich. To w końcu opowieść o Turcji, jej historii i problemach.

Jeśli chodzi o mnie to po przeczytaniu książki jestem już pewna, że nie jest to moja 'bajka'. Tak jak myślałam wcześniej Bliski Wschód nie jest mi bliski... Nie potrafiłam wejść w tą książkę, nie potrafiłam się w niej odnależć i nie potrafiłam oddychać tym dusznym, tureckim powietrzem. Prawdopodobnie z tego również powodu nie zachłysnęłam się stylem pisarskim Orhana Pamuka. Trochę drażniła mnie pięcioosobowa narracja książki, gdyż przy każdym rozdziale na początku musiałam się zorientować w którym miejscu teraz jestem, która z pięciu osób: Fatma, Recep, Hassan, Faruk czy Metin poprowadzą mnie przez tą cześć powieści. 

Niestety jak napisałam wyżej książka mi się nie spodobała i dlatego też nie potrafię powiedzieć o niej nic więcej. Czytałam ją trochę mechanicznie, zdarzało mi się omijać strony i nie zwracać zbytniej uwagi na sens niektórych sytuacji czy słów. Ponieważ moja lektura tej książki wyglądała w ten właśnie sposób nie będę was ani do niej zachęcać ani od niej odwodzić. Nigdy nie byłam fachowcem ani fanem literatury z tego regionu świata i nie czuję się odpowiednia by wydawać sądy na książce, która była moją 'próbą' i która na pewno wielu z was uwiodła lub uwiedzie. Wybór należy do was:)


O. Pamuk, Dom ciszy, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s.403.

2011-03-18

O uwielbieniu dla mistrza, czyli "Moje życie z Mozartem" Erica-Emmanuela Schmitta.

"Moje życie z Mozartem" to kolejna książka Schmitta, która od ostatnich Świąt Bożego Narodzenia gości na mojej półce. W końcu, po bardzo dobrze przyjętych przeze mnie "Małych zbrodniach małżeńskich" i rozczarowujących "Moich Ewangeliach" przyszła kolej na tą właśnie książkę. Szczerze powiem, że obawiałam się jej lektury, a to dlatego, gdyż do tej pory przeczytałam kilka sprzecznych opinii na jej temat. Jedni twierdzili, że to jedna z najgorszych książek autora, inni natomiast zachęcali by po nią sięgnąć. Po przeczytaniu tej krótkiej książki stwierdzam z pewnością, że zaliczam się do tej drugiej grupy jej odbiorców, czyli będę was do jej lektury zachęcać:)




"Moje życie z Mozartem" to swego rodzaju autobiografia, w której Eric-Emmanuel Schmitt prowadzi z Mozartem dziwny rodzaj rozmowy. Schmitt 'porozumiewa' się z Mozartem za pomocą listów, Mozart natomiast, jak można się domyślić, robi to poprzez swoją muzykę.

Korespondencja Schmitta z Mozartem rozpoczyna się, gdy autor ma 15 lat. Jego życie toczy się wokół śmierci. Młody człowiek nie widzi większego sensu w tym by kontynuować swą ziemską podróż i dlatego coraz częściej myśli o tym by popełnić samobójstwo. Kiedy jest już zdecydowany targnąć się na swoje życie, pojawia się Mozart, a raczej jego muzyka. To właśnie ona ratuje Erica przed największym błędem jaki można w życiu popełnić. Muzyka Mozarta pozwala mu zauważyć piękno świata, pomaga mu pozyć się depresji. Oczarowany operą Mozarta Schmitt wie, że świat nie może być aż tak okropny, brzydki i zły jak do tej pory sądził, skoro można na nim zetknąć się z czymś tak niesamowitym i pięknym jak ta muzyka...

To spotkanie staje się początkiem 'przyjaźni' autora z kompozytorem. Schmitt pisze do Mozarta w chwilach bólu, radości, zastanowienia czy gdy potrzebuje rady. Gdy nachodzą go wątpliwości czy pytania zwraca się z nimi do Mozarta, który nigdy nie zawodzi i poprzez swoją muzykę, swoje kompozycje, swoje życie pozwala znaleźć Ericowi odpowiedzi na nie.

Ten dziwny rodzaj korespondencji z Mozartem, wyzwala w autorze "Oskara i Pani Róży" wiele powodów do refleksji. Schmitt pisze w swych listach do kompozytora między innymi o sensie bólu, o dzieciństwie i jego przeżywaniu, o Bogu czy nawet o kotach. Ten właśnie list o kotach jest jednym z moich ulubionych, ponieważ według Erica-Emmanuela Schmitta tylko koty można nazwać zwierzętami mozartowskimi. Tylko koty zdaniem pisarza potrafią swoim zachowaniem oddać sens, lekkość i piękno muzyki Mozarta. 

Muszę powiedzieć, że porwała mnie ta książka i uwiodła. Spodobała mi się ta siła jaką człowiek może czerpać z muzyki, to jak muzyka może nam w życiu pomagać. Momentami łapałam się nawet na tym, że zazdrościłam Schmittowi tego, że posiada tego rodzaju relację z kompozytorem, którego nigdy nie miał szansy poznać, ale którego 'zna' poprzez jego muzykę. Schmitt darzy Mozarta nie tylko uwielbieniem i podziwem, ale również prawdziwą miłością, którą obdarzamy tylko ludzi znaczących dla nas najwięcej. Dla Schmitta Mozart jest właśnie jedną z takich osób. To on go uratował, to on mu pomagał radzić sobie z bólem i stratą, to on tłumaczył mu życie i Boga, to on nigdy go nie opuścił i nie zawiódł...
Serdecznie polecam:)


E.-E. Schmitt, Moje życie z Mozartem, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008, s.118.

2011-03-16

"Kochałem ją" - Anna Gavalda.

Jestem fanką Gavaldy. Jak dotąd przeczytałam wszystkie jej książki (niektóre kilka razy) i wiem, że będę czytać każdą kolejną, którą ta autorka napisze i wyda. Uwielbiam jej styl, tak różny od innych, pełen głębokich przemyśleń, niedopowiedzeń, ukrytych znaczeń, który doskonale oddaje głębię ludzkiej natury, genialnie prześwietla człowieka. Gavalda jak nikt inny potrafi pokazać złożoność naszej momentami zgubnej a momentami doskonałej w każdym calu ludzkiej natury, w piękny sposób opisuje sprzeczność uczuć pochodzących z serca z tymi pochodzącymi z głowy. Zagubienie, poddanie się człowieka w walce o swoje życie przeciwstawia umiejętności podnoszenia się i parcia do przodu, gdy tylko w końcu odkrywamy jaki jest nasz cel i sens życia... 

Ponieważ podjęłam się francuskiego wyzwania, którego tematem książkowym na pierwsze trzy miesiące jest miłość z chęcią i wielką przyjemnością powróciłam do książki Anny Gavaldy "Kochałem ją". Książki niełatwej i nie dającej odpowiedzi, ale za to zmuszającej do myślenia.




Chloe właśnie dowiedziała się, że jej mąż Adrien zostawia ją i ich dwie córeczki i wyjeżdża na drugi koniec świata, do innej kobiety. Nieprzygotowana na cios Chloe nie może sobie poradzić z zaistniałą sytuacją, gubi się, nie umie zrozumieć co się stało, dlaczego ich małżeństwo skończyło się w taki sposób i dlaczego Adrien stwierdził, że ona nie jest warta jego miłości.

Chloe razem z dziewczynkami: Marion i Lucie zostaje zabrana przez swojego teścia Pierre'a do jego domu na wsi. Kobieta nie przepada za swoim teściem, uważa go za starego drania, który nie okazując nigdy uczuć ani swojej żonie ani swoim dzieciom zniszczył ich życie, pozbawił ich miłości i wsparcia. Tym większe jest jej zdziwienie gdy teść, w momencie gdy są już bezpieczni w jego domu, otwiera się przed nią i mówi jak nigdy dotąd... Zrozpaczonej, nie potrafiącej zobaczyć jasnych stron zaistniałej sytuacji Chloe, Pierre opowiada nie tylko historię swojego niełatwego życia, ale również historię jedynej, prawdziwej miłości, która go w życiu spotkała i o którą z tchórzostwa nie zawalczył... Pierre, który prawdziwych, głębokich uczuć doznał tylko raz w życiu, w stosunku do swojej kochanki Matyldy próbuje uświadomić Chloe, że to co się stało w jej życiu nie jest czymś najgorszym. Ile bowiem trudniej i jak nieszczęśliwie można żyć w związku bez miłości, bez żaru, zaufania, pożądania i wiary w siebie nawzajem. Pierre, który z tchórzostwa został przy zdradzanej wcześniej żonie, na przykładzie swojego życia chce pokazać Chloe, jak czasami nie podjęcie ryzyka może w równym stopniu zniszczyć życie co jego podjęcie. Jak to, że mąż zostaje z żoną i dziećmi nie zawsze jest dobrym wyborem. Jak sam mówi, momentami ogromne, krótkie cierpienie jest lepsze od małego cierpienia przez całe życie...

"Kochałem ją" to 160 stron dialogu pomiędzy dwójką różnych ludzi. Pomiędzy kobietą a mężczyzną, pomiędzy matką a ojcem, pomiędzy starością a młodością, pomiędzy zdradzaną a zdradzającym, pomiędzy opuszczoną a tym, który został. Ich rozmowa to dwa spojrzenia na jeden problem, dwa skrajne a jednak podobne doświadczenia. Anna Gavalda w tej krótkiej książce stawia pytanie o to jakie odczucia towarzyszą temu który porzuca i temu, który jest porzucany. Pomimo, że w wielu aspektach te dwa doświadczenia bardzo się różnią, mają jedną wspólną, którą jest psychiczne wyczerpanie i ból. 

Pomimo, że temat książki nie jest łatwy ani przyjemny czyta się ją doskonale! Ładunek emocjonalny w niej zawarty nie pozwala się oderwać. Zaczynamy rozumieć obie strony, obie racje i obydwu w równym stopniu kibicujemy, rozmyślając przy tym nad tym jaki byłby nasz wybór, co my byśmy zrobili będąc w podobnej sytuacji...
Myślę, że warto spędzić kilka godzin z tą książką, naprawdę warto:)


A. Gavalda, Kochałem ją, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2009, s.160.

2011-03-13

"Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę!!!" Małgorzaty Musierowicz i moje zmęczenie zimowe...

Słaba jestem i zmęczona. Codziennie od około dwóch tygodni gdy wstaję rano czy to do pracy czy do szkoły uświadamiam sobie, że nie mam na nic siły... Nawet czytanie idzie mi jakoś opornie, zasypiam nad książką, komputerem czy przed telewizorem. Dopadło mnie bardzo intensywne zmęczenie.  Tęsknota za słońcem, plusową temperaturą i śpiewem ptaków nie daje o sobie zapomnieć tym samym odbierając mi resztki energii i sił, które zbierałam przez całe lato i wczesną jesień by mieć zapas na te kilka zimnych i ciemnych miesięcy. Zdecydowanie moje zapasy się powoli kończą...

W związku z tym, że żywię ostatnio nikłą chęć by robić cokolwiek innego poza spaniem, moje czytelnictwo spada 'na łeb na szyję'. Książka Pamuka, którą zaczęłam czytać jakieś dwa tygodnie temu utknęła w martwym punkcie z którego nie wiadomo kiedy ruszy, inne książki natomiast przerażają mnie  swoją objętością. Jedyną przyswajalną w obecnej chwili formą druku okazały się dla mnie felietony, w tym wypadku te pisane przez Małgorzatę Musierowicz i zawarte w książce "Frywolitki czyli ostatnio przeczytałam książkę!!!" Krótka forma, często zabawnych, ciekawych i opowiadających o książkach felietonów okazała się dla mnie idealna na podróże pociągiem i autobusem, czyli na ostatnio jedyny czas kiedy tak naprawdę czytam.




Książka Małgorzaty Musierowicz "Frywolitki..." zawiera kilkadziesiąt felietonów o książkach, które autorka Jeżycjady czytała i które poleca szerokiemu gronu swych czytelników (czytelniczek). W książce znadują się felietony, które Małgorzata Musierowicz pisała i drukowała w latach 1994 - 1997 na łamach "Tygodnika Powszechnego". Krótkie w swej treści felietony to sposób porozumiewania się Pani Małgorzaty ze swoimi fanami (fankami), ponieważ autorka nierzadko odpowiada w nich na listy czytelników czy polemizuje z tą czy tamtą opinią na temat danej książki, sytuacji czy zjawiska. Pani Małgorzata pisze w sposób ujmujący, nie stroniąc od żartów i porównań a nawet wyśmiewania tego czy owego stwora literackiego. Ponieważ wszystkie felietony pisane są właśnie w taki lekki sposób czyta się je bardzo szybko i z przyjemnością. Nie tylko dowiadujemy się z nich o książkach, o których istnieniu nie mieliśmy często do tej pory pojęcia, ale poznajemy również tajniki życia autorów tych powieści czy biografii. Autorka często pisze o książkach już zapomnianych lub wydanych w tak nikłej ilości egzemplarzy, że tylko najwytrwalsi się w końcu do nich dostaną. 

"Frywolitki..." to taki miły, mały uprzyjemniacz czasu, nie wymagający zbytniej uwagi czy skupienia, pozwalający na to, by sięgać po niego w tych krótkich chwilach naszego dnia, kiedy nie mamy czasu lub ochoty na nic innego. Ja spędziłam z tą książką kilka nieśpiesznych chwil w pociągu i autobusie. Czytając notowałam sobie w głowie kolejne książki za którymi powinnam się rozglądnąć i po które powinnam sięgnąć. Nazbierało się ich kilka i choćby dlatego warto było tą książkę przeczytać:)


M. Musierowicz, Frywolitki, czyli ostatnio przeczytałam książkę!!!, Wydawnictwo Akapit Press, Łódź, s.248.

2011-03-06

Historia książek niedoczytanych, czyli po krótce o "Wieczorze" Susan Minot i "Kuźni na rozdrożu" Ewy Siarkiewicz.

Nie lubię nie kończyć książek. Z gruntu staram się im dawać szansę jak najdłużej, nierzedko do końca, na to by mogły mnie zyskać jako wdzięcznego czytelnika. Naprawdę się staram, ale są momenty podczas lektury takich książek kiedy mój głos rozsądku się odzywa uświadamiając mi jakim marnotrastwem czasu jest ślęczenie nad tym co mnie nie pociąga, nie bawi, nie wzrusza. Przecież jest tyle książek do odkrycia! 

Ostatnimi czasy zdarzyło mi się dwa razy porzucić książkę w trakcie czytania. Najpierw po przeczytaniu połowy powieści, dałam sobie spokój z "Wieczorem" Susan Minot, później (czyt. dzisiaj) zakończyłam przedwczęsnie swoją przygodę z "Kuźnią na rozdrożu" Ewy Siarkiewicz. Jak to się stało że mi się z nimi nie udało? Ano tak...




Jak pewnie do części z was, "Wieczór" trafił w moje ręce 'przy pomocy' miesięcznika PANI. Ponieważ już kiedyś PANI obdarowała mnie "Malowanym welonem", który mnie uwiódł pomyślałam, że warto dać "Wieczorowi" szansę.

Główną bohaterką powieści jest Ann Lord, która na łożu śmierci wspomina swoje przeszłe życie, miłości i perturbacje losowe, które udało jej się z lepszym lub gorszym skutkiem pokonać.
Razem z Ann cofamy się w czasie o kilkadziesiąt lat, do momentu gdy przyjeżdża ona na ślub ukochanej przyjaciółki i poznaje urodziwego, uwodzicielskiego młodego lekarza w którym się zakochuje... Za sprawą umierającej Ann poznajemy również jej późniejsze losy, mniej lub bardziej udane małżeństwa, dzieci. Wszystkie te wspomnienia przeplatane są wydarzeniami teraźniejszymi, tym co się dzieje pomiędzy nią i jej dziećmi oraz swoistego rodzaju rozmową Ann z byłym ukochanym...

Powieść zarówno na okładce jak i w licznych recenzjach opisywana jest jako "cudowna, mądra, podnosząca na duchu" czy "wspaniała proza". Niestety ja nie odkryłam w tej książce tego co zdaniem osób ją polecających powinnam. Umęczyłam się tą książką bardzo. Coś co mogłoby być opisane w bardziej lotny i przystępny sposób jak dla mnie okazało się strasznie ociężałe i nieciekawe. Każdą stronę czytałam z myślą ile jeszcze mi zostało do końca rozdziału. Uważam, że jak na wspaniałą prozę Susan Minot nie ma wcale wspaniałego sposobu pisania... Co jeszcze mnie zawiodło w tej książce to brak naprawdę dobrej historii (czyt. fabuły). Od pierwszej strony nic mnie w niej nie urzekło, nie spowodowało, ze chcę się dowiedzieć jaki było ciąg dalszy opisywanych wydarzeń. Niestety książka okazała się niezykle nudna! Nawet teraz gdy do niej zaglądam wieje od niej nadmiernym patetyzmem, nudą, nieciekawymi dialogami i językiem, którego się nie da czytać z przyjemnością.
Tym sposobem własnie powieść "Wieczór" zakończyłam na stronie 120.

Kolej na powieść numer dwa, czyli "Kuźnię na rozdrożu" Ewy Siarkiewicz.
Ta książka to mnie dopiero rozczarowała i zdenerwowała (dosłownie!). Książkę dostałam z wymiany z  Kaś. Pomimo, że jej recenzja książki nie była zbyt pochlebna pomyślałam, że każda potwora znajdzie swojego amatora i że dam jej szansę. Niestety jak się okazało zarówno szansa jak i moja dobra wola spełzły na niczym. Książka nie dla mnie x 3.




"Kuźnia na rozdrożu" opowiada historię Adeli. Adela ma trzydzieści lat, męża, którego nienawidzi, tesciów których nienawidzi, rodziców, którzy nie lubią i nie doceniają jej, wmawiając jej co rusz, że ma więcej niż zasługuje, siostrę Laurę, którą kocha pomimo sprzeciwu rodziców, którzy siostry nienawidzą i dwie przyjaciółki: Ulę i Iwonę. Adela żyje życiem jakiego nie chciałaby większość rozsądnie myślących i ceniących się kobiet. Jej mąż to totalny idiota i zapatrzony w siebie bufon, który na każdym kroku daje jej do zrozumienia, że jest dla niego nikim. Adela zdaje sobie z tego sprawę, ale jest pozbawiona krzty odwagi i woli swoje niesatysfakcjonujące małżeństwo od niewiadomej i nieznanej wolności. To jest właśnie jedna z trzech rzeczy, które mnie doprowadzały do pasji przy czytaniu tej książki. No bo ile można dawać się upokarzać, ile można tłumaczyć przed sobą sens bycia w takim związku! Naprawdę byłam zła czytając akapity opisujące małżeństwo tej dwójki, tą uległość i obowiązkowość Adeli w stosunku do męża i ten całkowity brak zaufania i potrzeby walki o siebie... Zdaję sobie sprawę, że takie sytuacje istnieją, takie małżeństwa często spędzają ze sobą lata jeśli nie całe życie, ale nic nie zmieni faktu, że nie mogę tego zrozumieć, zwłaszcza w wykonaniu młodej, bezdzietnej, ładnej kobiety!

Na szczęście dla Adeli na jej drodze staje wróżka Eleonora. To ona uświadamia jej, że ta znajduje sie na rozdrożu i że to którą drogę teraz wybierze zaważy na całym jej późniejszym życiu. Tutaj właśnie pojawia się drugi wątek odstraszający mnie od tej powieści. Ewa Siarkiewicz, redaktor naczelna ezoteryczno-astrologicznego tygodnika "Gwiazdy mówią" postanowiła wykorzystać "Kużnię na rozdrożu" jako 'pochwałę wróżbiarstwa'. Przez całą książkę (przynajmniej do momentu do którego doczytałam) autorka wtrąca nam 'nawiedzone' myślą wróżbiarską słowa, zwroty, przemyślenia... Wszędzie chodził za mną tak nielubiany przeze mnie zapach kadzideł, na każdej stronie widziałam amulety, karty, kule pokazujące przyszłość. Nawet zdjęcie autorki zamieszczone na okładce książki naprowadza nas na taki tok myślenia. Wróżbiarstwo mnie prześladowało a zdecydowanie nie jest to to co lubię. 

Trzecią rzeczą, która naprawdę mnie denerwowało był jakiś taki negatywny obraz katolików w tej książce. Ja rozumiem, że nie każdy w Boga wierzy, nie każdy ma takie same przemyślenia na pewne tematy, a dodatkowo rozumiem, że wróżki i katolicyzm to murowany konflikt pogladów, ale po co tyle tego w tej książce! Jeśli chcę czytać o swojej wierze opisanej w dobry lub nie sposób sięgam po książkę traktującą o tym temacie. Nie lubię być 'naprowadzana' na właściwą drogę za pomocą książki, która swoim tytułem i okładką sugeruje, że będzie książką czysto rozrywkową i relaksującą. Nie życzę sobie, żeby w tego typu książce w zaowalowany sposób pokazywane mi było to, jak 'zacofanym' zdaniem niektórych jestem człowiekiem... 

Podejrzewam, że przeczytałabym książkę, która zawierałaby w sobie jeden, góra dwa z tych trzech elementów. Niestety ta zawiera je wszystkie, a to już dla mnie za dużo. Nie potrafiłam się tą książką bawić ani cieszyć, bo praktycznie na każdej kartce było coś co mnie złościło i negatywnie odwracało moją uwagę od treści. Dlatego też swoją przygodę z "Kuźnią na rozdrożu" zakończyłam na stronie 116 i wogóle mnie nie ciągnie by dowiedzieć się co było dalej.

S. Minot, Wieczór, Wydawnictwo Zwierciadło, Warszawa 2010, s.269.
E. Siarkiewicz, Kuźnia na rozdrożu, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2008, s.365.

2011-03-05

"Just go with it". Miłe zaskoczenie wieczoru kinowego:)

Razem z mężem wybraliśmy się dzisiaj do kina. Ponieważ od jutra na cztery dni zostaję 'słomianą wdową', mąż postanowił, że Dzień Kobiet w tym roku spędzimy kilka dni wcześniej:) Jedną z atrakcji miało być kino. Nie byłam do końca do tego przekonana gdyż sprawdzałam wcześniej repertuar kina i składał się on albo z filmów, które już widziałam, albo z takich, których zobaczyć nie chcę, albo z takich, które zobaczyć mogę, ale niekoniecznie w kinie... "Just go with it" (polski tytuł "Żona na niby") należał do tej trzeciej grupy. Jakoś tak niekoniecznie lubię oglądać komedie romantyczne w kinie, równie dobrze mogę to zrobić na komputerze. Ale mąż stwierdził, że sam też ma ochotę iść dzisiaj do kina, więc się zdecydowaliśmy and we just went with it!





"Just go with it" w którym główne role grają Jennifer Aniston i Adam Sandler opowiada historię ciekawego czworokąta? uczuciowego. Patrick Maccabee łapie kobiety 'na obrączkę' co znaczy tyle samo co to, że udaje że ma żonę, która go zdradza i tym samym zdobywa niemałe grono 'pocieszycielek'. Wszystko idzie świetnie do momentu, kiedy poznaje Palmer, młodą seksbombę, która przejawia zainteresowanie Patrickiem, nie może się jednak pogodzić z tym, że on ma żonę. Dla Patricka istnieje jedno rozwiązanie tej sytuacji: postanawia znaleźć sobie żonę, która przekona jego ukochaną, że się rozwodzą i nic już nie stoi na przeszkodzie by Patrick ponownie się związał lub nawet ożenił z inną kobietą. A kto jest najlepszy na udawanie żony jeśli nie długoletnia znajoma i współpracownica?
Tym właśnie sposobem żoną Patricka zostaje Katherine Murphy. Samotna matka dwójki dzieci postanawia pomóc koledze niechcący wplątując w tą zabawną intrygę również swoje dzieci, które niespodziewanie stają się dziećmi Patricka...

Szczerze mówiąc nie spodziewałam się wiele od tej komedii, bo jak już kiedyś wspominałam amerykańskie komedie zazwyczaj nie zaskakują mnie niczym nowym i staje się to dosyć nudne. Ta komedia zaskoczyła mnie jednak tym, że nie była przewidywalna. Pomimo, że od poczatku wiemy jaki jest finał tego filmu dojście do tego finału okazało się bardzo przyjemne, zabawne i na szczęście nieschematyczne... Sandler jak zwykle był zabawny, Aniston (po której widać, że czas jednak dla niej także nie stoi w miejscu) była sympatyczna, dzieci momentami rozbrajające. Zaskoczeniem dla mnie było pojawienie się na ekranie Nicole Kidman, której w przeciwieństwie do Jennifer Aniston nie widuję w komediach romantycznych. Film sam w sobie okazał się naprawdę miłym sposobem na spędzenie wieczoru. Był taki jak powinna być komedia romantyczna, czyli śmieszny, momentami głupkowaty, momentami wzruszający i doprawiony dużą dawką Stinga w ścieżce dźwiękowej, co dla mnie stanowi ogromy plus, bo Stinga uwielbiam!:D

Polecam stęsknionym Hawajów i nie tylko:)

Ach..."Pocieszenie" Anny Gavaldy...

Jak to dobrze, że istnieją takie książki w których za każdym razem zanużamy się z taką samą lub jeszcze większą przyjemnością, niż za pierwszym razem... "Pocieszenie" Anny Gavaldy do takich książek należy. Już gdy sięgnęłam po tą książkę po raz pierwszy (rok temu) wylądowała ona na podium na równi z innymi moimi ulubionymi powieściami. Teraz na rzecz wyzwania francuskiego przeczytałam ją po raz drugi i po raz drugi zakochałam się w tej powieści! Nie mam innej możliwości, bo Anna Gavalda, która należy do grupy moich ulubionych autorek, pisze przepięknie, mądrze i porywająco...




Charles Balanda jest mężczyzną dobiegającym pięćdziesiątki. Ma wieloletnią partnerkę z którą wychowuje jej córkę Matyldę, ma satysfakcjonującą na pierwszy rzut oka pracę jako architekt, dużo podróżuje, żyje z dnia na dzień. Pomimo, że nie czuje się szczęśliwy, nie znajduje w sobie siły by zawalczyć o coś więcej. Godzi się z istniejącą sytuacją dając tym samym za wygraną...

Nadchodzi dzień urodzin jego partnerki Laurence. Wieczór tego dnia spędzają w domu rodziców Charlesa razem z jego rodzeństwem i ich rodzinami. To wtedy Charles dostaje list. List w którym zapisanych jest tylko kilka słów. Słów, które w jednym momencie załamują, wstrząsają, wzruszają, złoszczą, powodują zagubienie i chęć wyjaśnienia tego co się stało. Powodowany listem Charles wyrusza w podróż w przeszłość i wgłąb siebie. Powoli odkrywa nie tylko to co dokładnie kryło się za słowami listu napisanego i wysłanego przez dawnego przyjaciela, ale również zaczyna rozumieć czym jest prawdziwe życiem. Prawdziwe, czyli nie jego...

Żeby móc całkowicie rozliczyć się z przeszłością Charles wyrusza z wizytą do swojego byłego, najlepszego przyjaciela z dzieciństwa Alexisa Le Men. Składając mu wizytę chce dostać swoje rozgrzeszenie, chce sam sobie wybaczyć konfrontując się z drugą osobą, która nie spełniła się w roli mu przez życie nadanej...

Pomimo, że wizyta nie odbywa się po jego myśli, pomimo, że nie dające spokoju wyrzuty sumienia i natrętne myśli nie odchodzą, Charles coś dzięki niej zyskuje... Poznaje Kate! Kate, która budzi go do życia, która pokazując mu swoją siłę w przeciwstawianiu się losowi powoduje w nim zmieszanie i wstyd spowodowany swoim poddaństwem i brakiem siły do walki o ŻYCIE, o jego sens, o to by miało znaczenie, by było ważne. Ta młodsza o kilkanaście lat od niego kobieta przeżyła w swoim życiu więcej niż Charles kiedykolwiek byłby w stanie, a jednak nie poddaje się. Pomimo, że nierzako cierpi, płacze, trudzi się i walczy z wiatrakami, Kate posiada w sobie niesamowitą siłę, miłość, wiarę i nadzieję w to, że będzie dobrze... Charles zakochuje się nie tylko w Kate i jej uroczym, sypiącym się domu, ale również w jej 'nie jej' dzieciach, tak poturbowanych, nieoszczędzanych przez los, w jej zwierzętach i jej uśmiechu... I wszystko musi być dobrze!

"Pocieszenie" to opowieść o trzech miłościach. O tej przeszłej, która wraca do teraźniejszości, o tej teraźniejszej, która przechodzi do przeszłości i o tej przyszłej, która staje się teraźniejszą przy pomocy tej przeszłej... "Pocieszenie" to opowieść o tym jak musimy walczyć o ŻYCIE, o nic innego tylko o życie, które przecież jest celem i sensem samo w sobie... "Pocieszenie" to opowieść o tym jak dojrzałość nie zna wieku i czasem przychodzi do nas gdy mamy kilka lat, a czasem odkrywamy czym ona rzeczywiście jest dopiero na półmetku naszego życia... "Pocieszenie" to opowieść o tym jak piękno życia czai się naczęściej w zakamarkach, skrytkach i kątach naszej świadomości... "Pocieszenie" to opowieść o tym, że MIŁOŚĆ może wszystko, wszystko wybaczy, przetrzyma, poświęci... "Pocieszenie" to w końcu opowieść o mężczyźnie, który kochał naprawdę dwa razy w życiu dwie kobiety z których jedna została postawiona na jego drodze za sprawą drugiej, tej która go uratowała przed bezsensem...

Kocham tą książkę! Naprawdę! Pomimo, że ta powieść jest tak bardzo złożona, tak doskonała i tak porywająca, że można o niej rozmawiać wciąż i wciąż, nie chcę wam zdradzać jej głównego wątku tak do końca. Nie dowiecie się ode mnie co było w liście, ani kim była miłość z przeszłości. Musicie się tego dowiedzieć sami z tej książki! Bo warto! Proszę zaglądnijcie do niej a nie pożałujecie...:)

A. Gavalda, Pocieszenie, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2009, s.575.

2011-03-03

"Harry Potter i komnata tajemnic" J. K. Rowling.

Bardzo dobra literatura dziecięca i młodzieżowa. To chyba największy komplement jaki mogę powiedzieć o serii książek o Harrym Potterze. Pomimo, że nie połknęłam tej części tak szybko i z takim samym zachwytem jak za pierwszym razem, nie zmienia to zupełnie mojego zdania na temat tej i innych książek opowiadających o młodym czarodzieju.




W tej części Harry z wielkimi trudnościami, ale jednak powraca do Hogwartu. I tym razem mury szkoły dla czarodziejów szykują mu nie tylko pełen wachlarz niespodzianek, ale również multum kłopotów i pułapek. Harry rozmawia z wężami, ucieka przed ogromnymi pająkami, latającymi kaflami i razem ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi, Ronem i Hermioną próbuje rozwiązać zagadkę nie tylko okropnych głosów słyszanych przez Harry'ego, ale również zagadkę Komnaty Tajemnic i skrywającego się w niej potwora, który petronifikuje uczniów Hogwartu...

"Harry Potter i komnata tajemnic" to porywająca lektura. Jestem tego pewna, zresztą doświadczyłam tego porwania kilka lat temu, kiedy czytałam tą książkę po raz pierwszy. Tym razem jednak trochę się zmęczyłam czytając tą część Potterowskiej sagi, a to dlatego, że znam tą część praktycznie na pamięć!!! Wszystko za sprawą filmu, który widziałam dziesiątki razy (serwują mi go w duńskiej telewizji regularnie kilka razy w roku i jakoś nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby filmu nie oglądnąć:)). To właśnie spowodowało we mnie brak zaciekawienia tym co się zdarzy na nastepnej stronie, bo już to dokładnie wiedziałam... W tym pojedynku film niechcący pokonał książkę i żałuję trochę, bo wiem, że jej czytanie mogło sprawić mi więcej radości i przyjemności... Z tego też powodu bardzo czekam na następne części serii, a zwłaszcza te następujące po czwartej, bo  książek od piątej do siódmej wogóle jeszcze nie czytałam a filmy widziałam tylko raz, czyli nic już z nich nie pamietam! To dopiero będzie przyjmność...:) 

J. K. Rowling, Harry Potter i komnata tajemnic, Wydawnictwo Media Rodzina, Poznań, s.363.