2015-09-17

To już jest koniec, ale jest jeszcze coś :)

Kochani, którzy przez tyle lat towarzyszyliście mi w Zasiedzisku, nadszedł niestety moment w moim życiu, kiedy decyduję się na dobre pożegnać z tym blogiem. To bowiem co kiedyś kręciło mnie najbardziej, czyli książki, przegrywa ostatnimi czasy z kretesem z moim synkiem i mającą się w niedługim czasie narodzić córeczką. I tak, jak czytanie nadal sprawia mi niesamowicie wiele przyjemności, tak już pisanie tylko o książkach, niekoniecznie. Z tego właśnie względu postanowiłam zamknąć Zasiedzisko, na jego miejsce powołując do życia blog More and Less. Z założenia lifestylowo - parentingowy, jest odbiciem moich teraźniejszych zainteresowań takich jak minimalizm, slow life czy slow parenting. Oczywiście i książki znajdą na nim dla siebie odpowiednie, honorowe miejsce, bo nie wyobrażam sobie odpuścić tak całkowicie pisania o tym co tak uwielbiam robić i co koniec końców pozwala mi nie zwariować w tym matczynym świecie :P

Mam wielką nadzieję, że chociaż garstka z Was zainteresuje się tym co mam do powiedzenia na More and Less. Dziękuję Wam za te kilka lat tutaj i do spisania :***

2015-05-15

"Makatka" - Katarzyna Grochola & Dorota Szelągowska

Na moich półkach nie znajdziecie wielu książek z gatunku tzw. literatury kobiecej, zwłaszcza polskiej. Tak jak uwielbiam książki Francuzki, Anny Gavaldy, która pisze głównie dla kobiet, tak na polskim rynku trudno mi znaleźć autorkę, która pisałaby w podobny sposób. Jest wiele pisarek, które aspirują do tego poziomu i bardzo mnie to cieszy, ale z drugiej strony nadal w Polsce prym wiedzie przekonanie, że dla kobiet pisać należy tylko lekko, łatwo i przyjemnie (albo, czego mistrzynią jest pani K.M. po prostu GŁUPIO! :/)

Katarzyna Grochola jest jedną z niewielu przedstawicielek gatunku, którą z przyjemnością czytam. Po pierwsze dlatego, że lubię ją jako kobietę, lubię jej podejście do życia i to jak o nim mówi. Po drugie, podoba mi się, że po Judytowych perypetiach opisanych na łamach czterech książek, Grochola napisała kilka powieści poruszających trudniejsze tematy i że są to powieści bardzo 'zjadliwe' :) Nie poległa, a mogła z łatwością. Po trzecie, mam chyba do niej sentyment i nawet jak napisze coś takiego jak "Makatka", czyli książkę której jedynym celem jest zapewnienie rozrywki swojej czytelniczce to ja w to wchodzę. Wchodzę, bo lubię raz na jakiś czas pośmiać czy tylko pouśmiechać się przy czytaniu książki, lubię jak czasami jest mi właśnie tylko lekko, łatwo i przyjemnie :) Przecież nie zawsze musi być głęboko, refleksyjnie i mądrze do bólu! Przynajmniej nie u mnie :D




"Makatka" to zbiór mini felietonów, listów wymienianych pomiędzy Matką a Córką, między Katarzyną Grocholą a Dorotą Szelągowską, która swoją drogą pisze bardzo podobnie do swojej rodzicielki :P Panie, mające różne style pracy i funkcjonowania w rodzinie, różne podejście do wielu spraw, różne doświadczenia, tak naprawdę koniec końców okazują się być bardzo do siebie podobne w wielu sprawach.

Piszą do siebie o swoich przyjaźniach, tych prawdziwych i nie, wspomnieniach z przeszłości, mężczyznach tych mniejszych i większych, życiu w sieci i poza nią, kompromisach w związku i życiu, zakupach itp. itd. Tak naprawdę piszą o wszystkim i o niczym, grunt, że dobrze się to czyta i z jakąś taką przyjemnością. Fajna książeczka. Ot, tyle :)


K. Grochola & D. Szelągowska, Makatka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s.372.

2015-05-12

Andrzeja Barta "Fabryka muchołapek".

"Fabrykę muchołapek" Andrzeja Barta kupiłam już jakiś czas temu. Wtedy wiedziałam co to za książka, właśnie dlatego się na nią zdecydowałam. Minęło jednak kilkanaście miesięcy, zdążyłam zapomnieć 'z czym się ją je' i tym większym stała się ona dla mnie zaskoczeniem. Pozytywnym, choć jej temat jest bardzo ciężki 'do strawienia' i na pewno nie jest to książka dla każdego. 
Jej niechlubnym bohaterem jest Chaim Mordechaj Rumkowski, który w latach 1940 - 1944 był zwierzchnikiem czy też "Prezesem", jak go często określano, getta łódzkiego. Postać bardzo, bardzo kontrowersyjna, stawiana bardzo często w opozycji do zarządcy getta warszawskiego, Adama Czerniakowa, który w momencie, gdy miał podpisać obwieszczenie o przymusowym wysiedlaniu Żydów z getta warszawskiego, co oczywiście wiązało się z ich wywózką do Auschwitz, odmówił złożenia podpisu i popełnił samobójstwo. Rumkowski w takich sytuacjach zachowywał się zgoła inaczej. Do tej pory oskarżany jest o to, że współpracował z Niemcami, że zmuszał mieszkańców getta łódzkiego do pracy na rzecz Trzeciej Rzeszy czy też, że bez zająknięcia spełniał wszystkie rozkazy Niemców, również te dotyczące wysyłania kolejnych Żydów na śmierć. 




W swojej książce Bart dokonuje ciekawego zabiegu. Współczesny pisarz (sam Bart?) dostaje mianowicie niecodzienne bardzo zlecenie, ma pojechać do swojej rodzinnej Łodzi by wziąć udział i zrelacjonować odbywający się tam niezwykły proces sądowy. Oskarżonym w sprawie jest Chaim Rumkowski, świadkowie procesu, sędzia, obrońca, oskarżyciel i prawie wszyscy inni jego uczestnicy są natomiast Żydami, którzy żyli w getcie łódzkim pod "rządami" Rumkowskiego. Jakim cudem pisarz może uczestniczyć w tym "sądzie ostatecznym" nad osobą "Prezesa"? A takim, że jego zleceniodawcą jest sam diabeł. 

Dla mnie "Fabryka muchołapek" to książka niezwykle ciekawa. Od lat interesuję się bowiem tematyką Holocaustu, a jakoś do tej pory sama postać Chaima Mordechaja Rumkowskiego nie była mi tak dobrze znana. Tak naprawdę dopiero ta książka zderzyła mnie w bardzo dramatyczny sposób z jego osobą i jego postawą moralną, czy też jej brakiem. Pomimo, że czytałam ją jedynie wieczorami i to przez bardzo krótkie momenty, nadal mam wrażenie, że ją wręcz połykałam! Chyba inaczej nie da się jej czytać. Bart napisał coś tak naładowanego emocjami, faktami, etycznymi i moralnymi wątpliwościami, które sami nie raz musimy sobie w duchu rozważać, że trudno odbierać ją na sucho, trudno jej nie przeżywać i trudno się od niej odrywać! Osobiście uważam, że pomysł by Rumkowskiego osądzali inni Żydzi, inni umarli lub nie, inne ofiary Holocaustu jest strzałem w dziesiątkę! Bo tak naprawdę, kto oprócz nich ma do tego prawo? Kto z tych, którzy nie przeszli przez piekło tamtych wydarzeń może czuć się uprawniony do ferowania takich wyroków?! Tylko Oni. 

Moim zdaniem Andrzej Bart poradził sobie z tym ciężkim tematem bardzo dobrze. Książka porusza każdy chyba lub prawie każdy element rządów "Prezesa" w getcie łódzkim, gdzie czasami znajdzie się ktoś, kto próbuje zrozumieć jego postępowanie... 
Warto jednak zaznaczyć, że proces nie jest jedynym wątkiem tej książki. Pobocznym, dla mnie trochę mniej ciekawym, jest uczucie, które w trakcie jego trwania zawiązuje się pomiędzy pisarzem a siostrą Franza Kafki, Dorą. Do Waszego rozważenia, czy ta książka tego potrzebowała? Może dla rozładowania emocji, może dla większego jeszcze usprawiedliwienia obecności pisarza w tym a nie innym miejscu i czasie? Nie wiem.

Warto.


A. Bart, Fabryka muchołapek, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009, s.276.

2015-04-27

"Babska stacja" Fannie Flagg.

Moja pierwsza myśl po przeczytaniu najnowszej książki Fannie Flagg? Czytadło babskie do potęgi, ale na szczęście nie z tych najgorszych, z tych najlepszych również nie. 

Z pisarstwem Fannie Flagg zetknęłam się po raz pierwszy chyba z 10 lat temu za sprawą cudownych "Smażonych zielonych pomidorów". Do tej pory pamiętam jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie tamta książka i choć od tamtego czasu już do niej nie wróciłam to nigdy o niej nie zapomnę. Na fali tego mojego przeszłego zachwytu nad powieścią autorki skusiłam się na lekturę "Babskiej stacji". Dodatkowo, nie wiem dlaczego, ubzdurałam sobie, że ta książka jest jej pierwszą od czasu "pomidorów"! Jak tego dokonałam? Nie mam pojęcia! Chyba po prostu czasami mózg płata nam figle :D

Po "Babską stację" sięgałam zatem z ogromnymi oczekiwaniami i trochę się jednak zawiodłam, bo miałam nadzieję, że po "Smażonych zielonych pomidorach" autorka poszła ze swoją twórczością do przodu, a wychodzi na to, że się cofa. Najnowsza jej książka z pewnością nie jest z gatunku tych grafomańskich (jak np. książki pani Michalak, o których ostatnio znowu głośno...), ale nie jest to też nic szczególnego, nic na co warto z niecierpliwością czekać. Myślę, że dobrym pomysłem jest wypożyczenie jej z biblioteki, bo to jest tylko i wyłącznie 'książka na raz'. Lekka, łatwa i przyjemna, niestety nic więcej.




Sookie Poole ma 59 lat i wiedzie spokojne, ustatkowane życie u boku kochającego męża i w cieniu apodyktycznej, znanej całemu miasteczku matki. Gdy wydaje za mąż trzecią ze swoich córek myśli, że oto nadszedł czas na nagrodę, na długo wyczekiwany odpoczynek, upragniony wyjazd z mężem. Niestety tak szybko jak Sookie zaczyna o tym myśleć, tak szybko zostaje sprowadzona na ziemię. Dostaje oficjalny list, który rozpoczyna w jej życiu małą rewolucję. Sookie odkrywa, że tak naprawdę nie jest tym, kim od dzieciństwa myślała, że jest, że jej matka nie jest jej matką, że zamiast krwi irlandzkiej w jej żyłach płynie krew polska. Początkowo przerażona tym kobieta, za namową męża, powoli zaczyna zagłębiać się w historię swojego życia. Odkrywa, że jej adopcyjna matka nie jest jedyną silną kobietą z jaką ma coś wspólnego. Okazuje się, że zarówno jej biologiczna matka jak i jej trzy siostry były kobietami o których próżno mówić: słabe, bezbronne i zależne od innych.

Akcja "Babskiej stacji" prowadzona jest dwutorowo. Oprócz historii Sookie czytelnik wprowadzony jest przez autorkę w losy polskiej rodziny Jurdabralinskich z Pulaskiego (swoją drogą, nazwisko takie, że i Polak sobie język połamać może! Skąd Flagg je wytrzasnęła? :P). To w tej właśnie rodzinie rodzą się 4 nietuzinkowe kobiety, w czasie wojny najpierw prowadzące stację paliw, później pilotujące samoloty transportowe. To z tej właśnie rodziny wywodzi się Sookie.

Do książek Fannie Flagg już raczej nie wrócę (z wyjątkiem "Smażonych zielonych pomidorów"). Wydaje mi się, że atmosfery, którą znalazłam w tamtej nie znajdę już w żadnej innej tej autorki. Na tym zatem zakończy się moja przygoda z tą pisarką. Na tym etapie swojego życia wolę babską literaturę w bardziej wyrafinowanym wydaniu :)


F. Flagg, Babska stacja, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2015, s.427.

2015-04-21

"Bornholm, Bornholm" Hubert Klimko-Dobrzaniecki.

Bardzo długo przeleżała ta książka na mojej półce zanim po nią sięgnęłam, oj bardzo długo. Kilka razy brałam ją w ręce, ale aż do ostatniego razu, za każdym odkładałam ją z powrotem, bo wydawało mi się, że nie będzie ona na tyle ciekawa, by mnie wciągnąć i zainteresować. I co? I gdy w końcu się za nią zabrałam okazało się, że cały ten czas byłam w błędzie, bo "Bornholm, Bornholm" to bardzo dobra literatura! Z zaciekawieniem odkrywam ostatnio, że takie niepozorne, wydawałoby się, powieści porywają mnie do swojego świata i że jest mi w nim bardzo dobrze :)




"Bornholm, Bornholm" to tak naprawdę dwie opowieści o dwóch różnych mężczyznach, dwóch różnych czasach w historii, dwóch, wydawałby się, całkiem od siebie różnych życiach. I gdyby przy tym zostać, to tylko ten tytułowy Bornholm byłby elementem ich łączącym, Bornholm i ktoś. Tak jednak nie jest, bo książka Klimko-Dobrzanieckiego to nie tylko dwie historie łączące się w jedną, to też jedna, wielka opowieść o rozczarowaniu życiem, o chęci zmiany, o próbie walki o inną, lepszą przyszłość.

Horst Bartlik jest bardzo przeciętnym Niemcem, nauczycielem biologii w szkole. Wydawałoby się, że jest pogodzony ze swoim bezbarwnym życiem, z wszechogarniającą go obojętnością innych na jego osobę. Wybuch wojny sprawia jednak, że Horst niejako budzi się do życia, ma już dość swojej uległości w stosunku do żony, której nie kocha i która prawdopodobnie nigdy nie kochała jego, ma już dość faktu, że to na jej życzenie przestał być mężczyzną w domu, a stał się posłuszną marionetką. Postanawia zawalczyć o siebie, postanawia się sprzeciwić żonie i zejść ze swoich utartych ścieżek. Fakt, że wybuchła wojna i w każdej chwili może zostać powołany do walki jest dla niego nie lada motywacją, drugiej szansy na odzyskanie siebie może już nie mieć. Gdy w końcu zostaje skierowany do bazy niemieckiej na Bornholmie po raz kolejny odkrywa, że nie wszystko jeszcze w jego życiu stracone. 

Drugi bohater książki na Bornholmie się urodził. Wychowywała go matka, która teraz leży w śpiączce, którą ten odwiedza w szpitalu i której wreszcie może bez skrępowania i obawy o to, że znowu go skrytykuje lub poczuje się nim zawiedziona, opowiedzieć swoje życie. Jedną z osób o których syn jej opowiada jest ona sama i ich wzajemna relacja, tak trudna, niezrozumiała, pełna miłości i nienawiści. Opowiada o tym jak musiał od niej uciec, by teraz móc do niej wrócić.

"Bornholm, Bornholm" to książka o samotności 'wśród swoich', o poczuciu niezrozumienia, porzucenia, o bezsensie wiedzenia życia w takiej a nie innej formie, o próbie wyrwania się z marazmu, istniejącej sytuacji, o walce o godność i szacunek u najbliższych. Wszystko to podane czytelnikowi bardzo przystępnie, bo choć dwie części, na które składa się książka, mają różną od siebie formę, czyta je się z równą ciekawością i przyjemnością. Powieść warta polecenia.


H. Klimko-Dobrzaniecki, Bornholm, Bornholm, Wydawnictwo Znak, 2011, s.240.

2015-03-27

"Uparte serce. Biografia Poświatowskiej" - Kalina Błażejowska.

Powaliła mnie ta książka na łopatki. Dokładniej rzecz biorąc, powaliło mnie na łopatki życie Poświatowskiej, takie w cieniu, w cieniu nierówno bijącego serca. I choć Halina Poświatowska z pewnością nie jest osobą, na znajomości której by mi zależało, to już jej poezja tak. Dzięki tej książce poznałam ją w minimalnym stopniu i teraz mam ochotę na dużo więcej i dużo intensywniej! Kolejna bardzo dobra biografia, którą dane mi było czytać, mam do nich szczęście (chyba też mają do nich szczęście ich autorzy, bo bez interesującego życia, nie ma interesującej opowieści o nim) :) 




Poświatowska zmarła w wieku 32 lat, to ja za rok (!) i chyba właśnie dlatego ta biografia jest mi w jakimś sensie bliska. Nie wyobrażam sobie przez tyle lat żyć w cieniu choroby, która wiem, że w końcu mnie wykończy, przed którą wiem, że mimo prób i nieustannej walki, nie ucieknę. Halina tak żyła. Nie dość żyła, ona tak kochała, cierpiała, pisała i podróżowała. I choć momentami miała dość, nie chciała się poddać temu co niósł jej los.

Choroba serca poetki to choroba nabyta w dzieciństwie, konsekwencja innej. Przed nią Halina była normalnym, zdrowym dzieckiem, pierwszą córką swoich rodziców, kochaną i zaopiekowaną. Chore serce zmieniło wiele w jej życiu, zmieniało jej teraźniejszość, zmieniło przyszłość. Z młodej, rezolutnej dziewczynki, Halina stała się nieustanną wręcz wizytatorką szpitali i senatoriów, która gdy akurat nie była w nich, leżała niemal plackiem w swoim domowym łóżku. O chodzeniu do szkoły nie było mowy, o spacerach z przyjaciółmi, o wspólnych wypadach, zabawach, potańcówkach również. Gdy udało jej się wywalczyć u rodziców uczęszczanie do liceum niedaleko domu, sama po jakimś czasie musiała oddać im rację. I tak było do końca, Halina walczyła o normalność z zaciętością i uporem, ale koniec końców zawsze przegrywała z dusznościami i nierównym rytmem bicia serca, które skutecznie sprowadzały ją do pionu. Tak było również z operacją ratującą jej życie, którą przeszła w wieku 23 lat. Zorganizowana w Stanach Zjednoczonych operacja 'załatania' jej niedomykającej się, nie spełniającej swojej funkcji, zastawki przyniosła jej ulgę i nadzieję na przyszłość. Nagle mogła swobodnie oddychać, spacerować i tańczyć. Nagle zaczęła mieć plany na dalsze swoje życie, na to co robić z nim dalej, gdzie i co studiować, gdzie i jak pracować, kogo kochać. Przez kilka lat spędzonych w Stanach Zjednoczonych, gdzie najpierw dochodziła do siebie po operacji a później uczyła się w collegu, głównymi zmartwieniami Haliny była tęsknota za Polską, rodziną i niespełnione miłości, których miała w swoim życiu kilka. I pisanie, z którym raz było jaj bardzo po drodze a raz wręcz odwrotnie. Po powrocie do Polski Poświatowska nadal nie zwalniała, kontynuowała studia, później pracowała na uczelni i tylko serce zaczęło jej dawać znaki, że jednak jest, że ta walka o jej życie wcale nie jest wygrana.

Kalina Błażejowska napisała książkę od której ciężko się oderwać. Biografia poetki jest bardzo zajmująca a przy tym nie przytłaczająca ogromem faktów. Jest w niej miejsce i na chorobę, i na poezję, i na pisane namiętnie przez Poświatowską listy. Jest w niej miejsce na męża i kolejnych kochanków, na przyjaciela z myślą o którym powstała jej książka "Opowieść dla przyjaciela", na rodzinę i miasta, w których się zakochiwała. Jest w końcu miejsce na śmierć, której Halina oczekiwała (?), która oczekiwała jej. "Uparte serce. Biografia Poświatowskiej" to po prostu kawałek dobrej literatury, wart polecenia.


K. Błażejowska, Uparte serce. Biografia Poświatowskiej, Wydawnictwo Znak, 2014, s.338.

2015-03-21

"Sześć pięter luksusu. Przerwana historia kamienicy braci Jabłkowskich" - Cezary Łazarewicz.

Są scenariusze, nad którymi piszący je scenarzyści główkują miesiącami, jeśli nie latami, czasami wydaje się, że zbyt niewiarygodne. Są też takie jak ten przedstawiony w książce Cezarego Łazarkiewicza, równie niewiarygodne, ale napisane przez życie. Nie można im zatem zarzucić sztuczności, choć trudno uwierzyć, że tak właśnie było, że losy ludzi i (jak to w tym wypadku ma miejsce) miejsc mogą być tak niewiarygodne. Takie właśnie historie lubię najbardziej. Dlaczego o tym piszę właśnie tutaj? Bo dla mnie książka "Sześć pięter luksusu. Przerwana historia kamienicy braci Jabłkowskich" jest jak scenariusz do serialu kostiumowego, w stylu tych kręconych przez BBC. Wszystko w niej jest spektakularne, i to jak Dom Towarowy Braci Jabłkowskich powstawał, i to jak rósł w siłę, i to jak przetrwał II Wojnę Światową i to jak w końcu upadł po to, by powoli odradzać się jak Feniks z popiołów. Fascynująca historia i fascynująca książka! Do tej pory nie mogę uwierzyć, że tak bardzo mi się spodobała, bo nie miałam jej w planach i dziełem przypadku jest, że do mnie trafiła :)




W swojej książce Cezary Łazarkiewicz oddaje niejako hołd braciom Jabłkowskim i ich ojcu, pomysłodawcom, twórcom i właścicielom Domu Towarowego Braci Jabłkowskich. I gdy czyta się tą książkę, nie można się z jej autorem nie zgodzić! Pierwszy w Polsce, wzorowany na najlepszych tego typu budynkach Dom Towarowy Braci Jabłkowskich jawi się nam, tym, którzy urodzili się ponad 100 lat za późno, by móc go oglądać w pełniej krasie i świetności, jako miejsce niezwykłe. Po pierwsze, pionierskie, bo wszystko w nim było nowe i pierwsze (możliwość zamawiania towarów wysyłkowo na przykład! Jabłkowscy dbali o rozwój swojej firmy pod każdym względem). Po drugie, przyjazne i to nie tylko klientowi, ale również pracownikom, o których dbano jak o członków rodziny (oj, wielu, bardzo wielu rzeczy dzisiejsi pracodawcy mogliby się nauczyć od Jabłkowskich...). Po trzecie, architektonicznie piękne i przemyślane w najdrobniejszym szczególe (co na szczęście można nadal podziwiać, bo Dom Towarowy Braci Jabłkowskich szczęśliwie ocalał z pożogi Powstania Warszawskiego).

Oczywiście, jak to w bajkach bywa, po latach przedwojennej prosperity przyszły lata trudne. Czego nie zabrała i nie zniszczyła wojna tego dokonała Polska Ludowa. Jabłkowscy, wrogowie ludu pracującego, wyzyskiwacze i proletariusze, nie mieli szans na to by wygrać z nową władzą, która nie wahała się podejmować żadnych kroków, by bezpodstawnie, bezprawnie , ale jednak 'w świetle obowiązującego prawa' odebrać im Dom Towarowy Braci Jabłkowskich. Jabłkowscy stracili zatem wszystko na kilkadziesiąt lat. Dopiero przemiany polityczne, które zaszły w Polsce w latach 90'tych pozwoliły potomkom założycieli starać się o odzyskanie skradzionego mienia. Jak jednak dowiadujemy się z książki Łazarkiewicza i jak pewnie wiedzą nieliczni (głównie mieszkańcy Warszawy), którzy o tej sprawie słyszeli już dużo wcześniej, batalia o Dom Towarowy Braci Jabłkowskich trwała długimi, długimi latami.

Książka "Sześć pięter luksusu. Przerwana historia kamienicy braci Jabłkowskich" to pasjonująca lektura. Zwłaszcza część opisująca przedwojenne i wojenne losy Domu Towarowego jak i rodziny Jabłkowskich jest bardzo zajmująca i po prostu przyjemna w odbiorze. Niestety powojenne losy Jabłkowskich i ich własności powodują, że co wrażliwszym na krzywdę ludzką i niesprawiedliwość (czyt. mnie) otwiera się nóż w kieszeni (i nie dotyczy to tylko tego co działo się w czasach PRL, ale w większym nawet stopniu tego, co działo się już w latach '90-tych i kolejnych w wolnej Polsce!). Autor książki, dziennikarz pracujący dla znanych tytułów prasowych, przeprowadza w swojej książce coś na kształt śledztwa dziennikarskiego. Tym sposobem jej czytelnik zostaje dogłębnie poinformowany o tym jak próby odzyskania Domu Towarowego przez prawowitych właścicieli raz za razem spełzały na niczym i kto za tym wszystkim stoi. Niektórych taka forma poprowadzenia tej historii może mierzić, mnie natomiast przypadła ona do gustu, choć przepłaciłam lekturę niektórych fragmentów książki dość mocnymi nerwami.

Podsumowując, uważam, że "Sześć pięter luksusu. Przerwana historia kamienicy braci Jabłkowskich" jest pozycją literacką godną uwagi. Przyznaję, że nim po nią sięgnęłam nie miałam pojęcia o tym, że takie miejsce w Polsce istniało i istnieje i tym bardziej cenię sobie pracę Łazarkiewicza, który pomimo to potrafił mnie historią tego Domu Towarowego tak bardzo zainteresować. Bardzo dobrze napisana, ciekawa książka. Polecam!


C. Łazarkiewicz, Sześć pięter luksusu. Przerwana historia kamienicy braci Jabłkowskich, Wydawnictwo Znak, 2013, s.256.

2015-03-18

"Body/Ciało".

Najnowszy film Małgorzaty Szumowskiej to dla mnie kwintesencja kina europejskiego. Nie polskiego a europejskiego właśnie. I dlatego nie dziwi mnie Srebrny Niedźwiedź na Berlinale za reżyserię. Ostaszewska i Gajos świetni, film dynamiczny i naprawdę dobry i tylko ciągle myślę nad tym czego mi w nim zabrakło. Nie wiem. Chyba po prostu jestem bardziej Polką niż Europejką :) Polecam!



2015-02-24

Cały ten "Szum" Magdaleny Tulli.

Z ogromnym dystansem podeszłam do najnowszej książki Magdaleny Tulli. Po pierwsze, autorka mi nieznana, po drugie temat, który początkowo mnie intrygował a z czasem, gdy książka czekała na półce na swoją kolej, zaczął wydawać się średnio zajmujący. Zaczęłam ją zatem czytać trochę z zakodowanym w głowie rezultatem mojej z nią przygody, a mianowicie, że pewnie po kilkunastu czy kilkudziesięciu stronach dam sobie z "Szumem" spokój. I wiecie co? Pierwsze strony tej powieści tylko utwierdzały mnie w moim przeczuciu, ciężko było mi wgryźć się w przedstawiany przez autorkę temat, ciężko ugryźć samą bohaterkę, ciężko odnaleźć się w tym klaustrofobicznym, zdominowanym przez innych, świecie. I chyba tylko podskórnie czułam, że jeszcze coś z tej książki mogę mieć, że jeszcze nie czas się z nią rozstawać!




Po tych pierwszych -dziestu stronach, autobiograficzny "Szum" stał się dla mnie na tyle pociągający, że nie mogłam się od niego oderwać. To jak Magdalena Tulli wraca w tej książce do swojego dzieciństwa, a później nieco bliższej przeszłości zrobiło na mnie wrażenie, które raczej szybko nie zniknie. Wydaje mi się, że to jedna z tych książek, która, jeśli wynieśliście ze swojej przeszłości trochę przynajmniej niechcianego nadbagażu, uzmysłowi Wam jak bardzo potrzebujecie się go pozbyć. 

"Szum" to książka o dorastaniu do zrozumienia a później do przebaczenia. To również książka o tym, że przeszłość, o której się nie mówi, nie jest przeszłością, której nie było. Wręcz przeciwnie, zyskuje moc, która może niszczyć nie tylko nas, ale również tych, którzy przychodzą po nas. To książka o 'chorej' rodzinie, w której to pozory kierują życiem jej członków i w której najważniejsze jest ciche podporządkowanie. Magdalena Tulli wprowadza swojego czytelnika do zamkniętego kręgu swojej rodziny, gdzie prym wiedzie apodyktyczna, pewna siebie i swoich racji ciotka, następnie uzależniona od niej matka autorki, później idealnie wkomponowujący się w ten obrazek syn ciotki, a na końcu ona, Magdalena, nieodrodna córka swojej matki. Ta ostatnia zapamiętała siebie z dzieciństwa jako wiecznie niepasującą do rodziny, jaką tą, która 'psuje jej obraz', nie potrafi się dostosować, jest inna, nie taka jak być powinna, jak być miała. We wszystko to wpisane jest doświadczenie Holocaustu.

Cieszę się, że przeczytałam "Szum". Cieszę się, że wyniosłam z niej lekcję dla siebie. Cieszę się, że to mądra, życiowa książka na trudny temat, a nawet tematy. I w końcu, cieszę się, że coraz celniej wybieram sobie lektury, że ten mój książkowy radar robi coraz mniej błędów :)

Na koniec zostawiam Was z fragmentem "Szumu", który zrobił na mnie największe wrażenie:

"- Trudno przebaczyć komuś, któ mówi ci, że robisz z igły widły - zawołałam, zrywając się z krzesła. - Trudno przebaczyć komuś, kto nie ma sobie nic do zarzucenia. Ludzie nie umieją przełknąć krzywdy, za którą nikt nie przeprasza, więc próbują oddać ją temu, od kogo przyszła. Jeśli gniew jest duży, oddadzą każdemu, kto się nawinie. A jeśli to gniew bezsilny, zamieni się w nienawiść. Ciężar nienawiści dźwigają potem na własnych plecach, póki nie stracą sił. Wtedy ich przygniecie (...)" /s.174/


M. Tulli, Szum, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s.189.

2015-02-13

Dlaczego mnie mniej na blogu i o "Mniej" Marty Sapały.

Nie po drodze mi ostatnio z moim blogiem. Mój synek, który przecież dopiero co się urodził ma już 1,5 roku a co za tym idzie, staje się coraz bardziej wymagającym towarzyszem dnia codziennego. I o ile czas na czytanie książek znajduję codziennie, na pisanie bardzo często brak mi już ochoty i siły. Wszystko to sprowadza się do tego, że już kilka razy myślałam o tym, by Zasiedzisko zamknąć. Głupio mi po prostu przed Wami, bo blog jest a jednak prawie go nie ma. Na przełomie ostatnich kilku miesięcy przeczytałam i porzuciłam w trakcie lektury kilka książek, o których nie wspomniałam tutaj ani słowem. To co to za prowadzenie bloga? Wstyd i tyle. Przed podjęciem finalnej decyzji powstrzymują mnie jednak takie książki jak "Mniej" Marty Sapało. Gdzie bowiem mogłabym tak swobodnie pozachwycać się czymś co zrobiło na mnie kolosalnie pozytywne wrażenie i w jakimś stopniu mnie zmieniło?! Na lepsze. Tylko tutaj :)




Jakiś czas temu czytałam książkę Beaty Sadowskiej "I jak tu nie biegać". Pisałam o tym, że to jedna z tych książek na którą czekałam. Przyszła do mnie w dobrym momencie życia, akurat wtedy gdy potrzebowałam zmiany i brakowało mi jedynie kogoś kto by mnie do niej zmotywował. O książce Marty Sapały myślę identycznie! Dla mnie to taki kop do tego by coś zmienić, nad wieloma rzeczami się zastanowić, niektóre poprawić. Wydaje mi się jednak, że nie każdego ona uwiedzie do tego stopnia co mnie, myślę, że do proponowanych w niej rozwiązań czy pomysłów trzeba dorosnąć. Trzeba zauważyć w swoim dotychczasowym życiu coś co nas trochę przytłacza, co nam nie pasuje, co nas uwiera a wtedy "Mniej" po prostu wchłoniemy! Dla mnie ta książka to tzw. "eye opener". Wiele rzeczy mi uświadomiła i ogromnie mnie to cieszy, bo wiem, że to czego dzięki niej się dowiedziałam wpłynie tylko i wyłącznie na plus na moje, nasze życie.

Bardzo oględnie mówiąc "Mniej" to książka o tym jak walczyć w swoim życiu z wszechobecnym konsumpcjonizmem, jak próbować stać się w jakimś stopniu minimalistą życiowym. Jak do tych problemów zabrała się autorka? Zarówno ona (z mężem i dzieckiem) jak i 11 innych rodzin (choć w skład osób uczestniczących w eksperymencie należały zarówno kilkuosobowe rodziny jak i tzw. single) dobrowolnie zdecydowali się przez okrągły rok ograniczyć do minimum swoją konsumpcję. Skończyły się nieprzemyślane zakupy, zachcianki, poprawiacze humoru w postaci np. nowego ciucha, skończyły się wyjścia do restauracji, kina czy na piwo, skończyło się w końcu wyrzucanie jedzenia, ubrań, czy sprzętu tylko dlatego, że na rynku pojawił się "nowszy model". Założenie było bardzo proste: "kupujemy tylko to co do życia niezbędne". 

Książka Marty Sapały porusza wiele kwestii związanych z minimalizmem i anty-konsumpcjonizmem. Ponieważ działania zaangażowanych w eksperyment ludzi były różne, różne są też poruszane w tej książce kwestie. Czytamy o uprawianiu własnych warzyw, o podróżach bez niepotrzebnych wydatków, o kształceniu dzieci, ciąży i porodzie, przeprowadzkach, remontach, wymianach towarów, o przysługach składanych innym, o ogromnych firmach czerpiących zyski z oszukiwania swoich klientów itp. itd. Okazuje się, że to bardzo rozległy i niesamowicie ciekawy, wciągający temat. "Mniej" ani przez chwilę nie wieje nudą, co więcej, gdy książka się kończy czytelnik czuje wielką satysfakcję z faktu jej przeczytania. Jest dobrze, motywująco, mądrze i potrzebnie! Ja właśnie takiej książki potrzebowałam! :)


M. Sapała, Mniej, Relacja, Warszawa 2014, s.416.