2013-08-30

Dziewczyny.

Ten serial zdobył moje serce wbrew oczekiwaniom. Nie podejrzewałam, że jest tak dobry, tak bezpruderyjny, bezkompromisowy, nieprzewidywalny i nieamerykański. Świetny! Dwa sezony za mną, z ogromną niecierpliwością czekam na trzeci. Czegoś takiego było mi trzeba :)



"Girls".

2013-08-27

Narkotyczny Szczepan Twardoch, czyli genialna "Morfina".

Mam problem z pisaniem o książkach, które bardzo mi się podobają i które zarazem są książkami wybitnymi. Już kiedyś o tym wspominałam, ale w takich momentach czuję, jakby mi brakowało odpowiednich słów i wykształcenia (preferowane polonistyczne), by to co mam w głowie ułożyć w sensowną całość i ubrać w odpowiednie zdania. Odzywa się we mnie jakiś dziwny kompleks związany z tym, że nie mogę tak genialnej książki jak "Morfina" rozłożyć na czynniki pierwsze i dogłębnie zanalizować pod każdym względem, bo najnormalniej w świecie nie posiadam do tego uprawnień i umiejętności. Jedyne co mi zatem pozostaje to podkreślanie jej doskonałości na każdym niemal kroku. Do dzieła zatem.




Do tej pory nie było chyba w polskiej literaturze tak wieloznacznego i niejednowymiarowego bohatera powieści jakim bez wątpienia jest Konstanty Willemann. 
Zrodzony z ojca, niemieckiego arystokraty i matki, spolszczonej Ślązaczki, Kostek jest mężczyzną rozdartym wewnętrznie, który nie może poradzić sobie z odnalezieniem własnej tożsamości i przynależności narodowej. Fakt, że matka wybrała sobie Polskę jako ojczyznę nieustannie skonfliktowany jest w głowie Konstantego z zapamiętanym obrazem ojca, bohatera Wielkiej Wojny, wiernego swoim niemieckim korzeniom. Pozbawiony jednej, konkretnej tożsamości narodowej Kostek, w momencie, gdy wybucha II Wojna Światowa staje do walki przeciw najeźdźcy, co jednak bardziej jest podyktowane chęcią sprostania oczekiwaniom matki, żony i teściów niż jego własną wewnętrzną potrzebą. Dla Willemanna wojna nie jest zamachem na ojczyznę a raczej niekorzystnym wydarzeniem, które wprowadza zamęt w jego 'uporządkowane' życie nałogowego hulaki, morfinisty i dziwkarza. Konstantego wypełnia bowiem pustka, na niczym i na nikim tak naprawdę mu nie zależy a wybory, których musi dokonać w chwilach ważnych dzieją się jakby same, bez jego uczestnictwa i w nie zaangażowania. Momentami ten przecież już trzydziestoletni mężczyzna zachowuje się jak flaga na wietrze, idzie tam i robi to do czego w danej chwili zostanie przez innych popchnięty. Jest do bólu bezwiedny, słaby i uległy co powoduje, że momentami trudno o nim myśleć inaczej niż jak o niedorosłym jeszcze do życia chłopcu. Chyba właśnie dlatego, że Kostek sam siebie tak widzi, ciągle szuka potwierdzenia swojej męskości w oczach innych, a to żony, a to kochanki, a to dowódcy. Każdemu z nich chce coś udowodnić, a przy tym skonkretyzować siebie jako człowieka. To właśnie dlatego Willemann sam siebie spostrzega ciągle inaczej, w zależności od tego pod czyim wpływem się znajduje i co w danej chwili robi. 

Szczepan Twardoch napisał książkę fenomenalną, od której nie sposób się oderwać! Zachwyca zwłaszcza bardzo specyficzny język jakim autor się posługuje. Mając bowiem na uwadze fakt, iż Willemann jest morfinistą, Twardoch zwraca się w swojej powieści początkowo w stronę narracji nieuporządkowanej, poszarpanej, jakby w narkotycznym stanie pisanej. Mamy zatem Kostka, który mówi nieskładnie, który w swojej głowie wciąż i wciąż na nowo przerabia dane sytuacje, który nie wie co dokładnie dzieje się dokoła niego. Dużo tutaj powtórzeń, urywanych zdań, pojedynczych słów, bezsensownego bełkotu. Ton narracji zmienia się w momencie, gdy Konstanty musi zerwać z nałogiem, po to, by spełnić misję, której się podjął. Wtedy to w towarzystwie mężczyzny pojawia się tajemnicza szara postać, przyjaciółka rzec by można, która towarzyszy naszemu bohaterowi - antybohaterowi do końca powieści. Ta wszechobecna kobieta tłumaczy zachowania Willemanna, cofa czytelnika w przeszłość lub przenosi w przyszłość, zdradza losy wybranych przez siebie postaci. Niby matka, niby śmierć, towarzyszy Konstantemu na każdym kroku, komentuje jego wybory, niektóre popiera, inne ją bulwersują i jest im przeciwna, bo wie do czego doprowadzą. Bardzo ciekawy jest to zabieg, pierwszy tego typu z którym się spotkałam. Może się wydawać, że dwóch narratorów z których jeden uzupełnia drugiego może męczyć i irytować, ale tak nie jest, ja osobiście uważam, że taka narracja tylko powieść wzbogaciła. Zrobiło się niesztampowo, co w odniesieniu do "Morfiny" jest chyba normalne. 

Szczepan Twardoch napisał książkę, która wymyka się wszelkim normom. Książka wojenna bez wojny tak naprawdę, w której odznaczony medalem bohater walczący w obronie kraju jest nikim innym jak synonimem antybohatera, w której polskość niewiele ma wspólnego z naszym o niej mniemaniem. Dla mnie ta książka jest tak zwanym MUST READ, zwłaszcza w kontekście literatury polskiej. Jak przepowiada już sam jej tytuł, "Morfina" wciąga, uzależnia i nie pozwala od siebie łatwo odejść. Panie Szczepanie czekam na więcej!


Sz. Twardoch, Morfina, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s.579.

2013-08-14

Can't wait.

Czasami na horyzoncie pojawia się zapowiedź filmu, który wiem, że skradnie moje serce. Ten z pewnością będzie jednym z nich. Joaquin Phoenix i Scarlett Johansson, czy może być coś lepszego?


Kazimierz Orłoś "Dom pod Lutnią".

Lubię powieści, które tłumaczą mi w jakiś sposób przeszłość; takie książki, w których tło życia bohaterów stanowią skomplikowane dzieje Polski, czasami świata. Lubię czytać o tym, w jaki sposób główne postacie danej powieści radzą sobie z piętnem czasów w których przyszło im żyć. Myślę sobie wtedy nad tym jak wielkie szczęście spotkało moje pokolenie, które dosłownie liznęło życia w komunizmie, nie wspominając o tym, że ominęła nas pożoga wojenna i stalinizm. Zastanawiam się nad samą sobą, nad tym jak ja bym się zachowywała, czy byłabym na tyle sprytna, mądra czy odporna by nie dać się złamać, pokonać... I cieszę się, że mogę o tym myśleć jedynie teoretycznie, że w przeciwieństwie do bohaterów np. "Domu pod Lutnią" nie muszę przeżywać dylematów związanych z tym jak mam żyć, by być w zgodzie z samą sobą, ale by również nie zaszkodzić swoim postępowaniem sobie i swojej rodzinie.




"Dom pod Lutnią" to naprawdę dobra powieść. Osadzona na Mazurach historia składa się z dwóch wątków, z których jeden zdecydowanie wysuwa się 'na prowadzenie', przynajmniej w mojej opinii. 

Pierwsze lata po wojnie przynoszą ze sobą nowy, narzucony z góry 'porządek'. Okazuje się, że nie wszyscy walczący o wolność Polski walczyli o nią po 'dobrej stronie'. Nagle, sowieckie rządy, nadają nowe znaczenie słowom "zdrada ojczyzny". Krajem wstrząsają aresztowania wymierzone w osoby, które nie współgrają ze stworzonym przez 'wybawicieli' wizerunkiem obywatela nowo powstającej Polski Ludowej. 
Gdy ojciec Tomka zostaje aresztowany i osadzony w więzieniu, matka obawiając się także o swoją przyszłość, oddaje chłopca na tzw. przechowanie do dziadka. Pułkownik Bronowicz, który po zakończeniu wojny zostawił żonę i córkę Joannę z mężem i dzieckiem w Warszawie, sam  mieszka w Lipowie na Mazurach, miejscu, które wydaje się Joannie idealne do tego, by jej syn, w spokoju i z daleka od zagrożeń, które przyniosły nowe czasy, mógł się chować pod okiem dziadka. 
Bronowicz, który po wojnie nie tylko nie mógł się odnaleźć w Warszawie, ale również w swoim małżeństwie, właśnie w Lipowie znajduje spokój i miłość kobiety, za którą przez lata tęsknił. Nie znaczy to jednak, że życie na tej mazurskiej wsi pozbawione jest stresów i obaw przed tym co przyniesie przyszłość. Bronowicz z trudem odnajduje się w nowej rzeczywistości, gdzie trzeba uważać na niemal każde swoje słowo, gdzie obowiązujące przed wojną prawa i zachowania uległy całkowitej niemal degradacji, gdzie w końcu trudno rozróżnić przyjaciela od wroga, który tylko za takowego się podaje.

"Dom pod Lutnią", choć nieporównywalnie lżejszy, przywiódł mi na myśl "Różę" Smarzowskiego. Tam również powojenne Mazury stanowią miejsce akcji i chociaż tych obu pod żadnym innym kątem nie da się porównać, to opisane w książce i pokazane w filmie losy rdzennych Mazurów, przesiedleńców ze wschodniej Polski, która po wojnie stała się Ukrainą i Polaków szukających szansy na nowe życie jakoś się uzupełniają. Podoba mi się w tej książce to, że choć dla Tomka Mazury są miejscem idyllicznym, w którym na nowo odkrywa uroki dzieciństwa, dla Bronowicza stanowią miejsce walki o swoje szczęście, a to nie przychodzi łatwo. To właśnie wątek pułkownika jest tym, na który zwracałam szczególną uwagę, bo co jak co, ale mazurskie przeżycia Tomka wypadają bardzo blado przy tym z jakimi wyzwaniami spotyka się na co dzień Bronowicz, ale to chyba normalne. 
Podsumowując, śmiało mogę powiedzieć, że po "Dom pod Lutnią" sięgnąć warto. Powieść naprawdę dobra, a do tego okładka naprawdę piękna :)


K. Orłoś, Dom pod Lutnią, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s.329.

2013-08-07

Nie zdałam. "Egzamin z oddychania" Jana Jakuba Kolskiego.

Bardzo cenię sobie filmy Jana Jakuba Kolskiego i to właśnie na fali tej mojej sympatii do jego twórczości filmowej zakupiłam książkę "Egzamin z oddychania". Sama nie wiem czego od niej oczekiwałam, ale fakt faktem, robiły na mnie wrażenie bardzo pozytywne recenzje tejże. I może gdybym po jego powieść sięgnęła w innym czasie czy w innym nastroju spodobałaby mi się ona zdecydowanie bardziej niż miało to miejsce teraz. 




W "Egzaminie z oddychania" widać rękę reżysera. Jan Jakub Kolski zwraca bowiem uwagę na detale, a opis niektórych sytuacji jest wręcz filmowy. Wszystko to powoduje, że nietrudno wyobrazić sobie konkretne zdania jako pochodzące ze scenariusza filmowego. Z jednej strony taki sposób pisania wydaje się być bardzo urzekający, jest tak przecież inny od wszystkich, delikatny wręcz. Z drugiej jednak, po jakimś czasie, tego typu pisarstwo zaczęło mnie męczyć, wydawało mi się, że przedstawiana historia staje się przegadana i pretensjonalna oraz na siłę przez autora uszlachetniana. Zaczęłam się w niej gubić i moje myśli mimowolnie zaczęły krążyć wokół innych rzeczy. Wszystko to skończyło się tym, że niestety lekturę "Egzaminu z oddychania" zakończyłam zdecydowanie wcześniej niż się tego spodziewałam, nie dotarłam do końca.

Opisana w książce historia (przynajmniej do momentu, do którego doczytałam) kręci się wokół życia dwóch głównych bohaterów: Sandowa (Dżuka), ponad pięćdziesięcioletniego reżysera i Muszelki, jego ponad trzydzieści lat młodszej ukochanej. 12-letnia Muszelka, poznanemu na planie filmowym reżyserowi wyznaje miłość i prosi o cierpliwość i czas na to by mogła dorosnąć, a wtedy będą razem. Po dziewięciu latach oboje się spotykają, a uczucie pomiędzy wykształconym, znanym, zdolnym i cenionym reżyserem i wykładowcą a trochę infantylną, niedouczoną i naiwną dziewczyną zaczyna się bardzo korzystnie rozwijać. I na opisywaniu tego właśnie procesu skupia się w swojej powieści autor przytaczając kolejne i kolejne sytuacje z ich wspólnego życia. Niewiele jest tu miejsca na inne postacie czy wydarzenia do momentu, gdy na scenę wkracza umierająca matka Sandowa. Powieść zaczyna toczyć się wówczas dwutorowo (przynajmniej do pewnego momentu) i widać, że dla Jana Jakuba Kolskiego, który prywatnie niedawno pożegnał się ze swoją matką, ta część stanowi ważny jej element. Niestety, jak dla mnie takie 'ożywienie' akcji na niewiele się zdaje.

Trochę mi szkoda, że ta książka dla mnie 'nie zagrała', bo kino Kolskiego bardzo sobie cenię i wierzyłam, że z tą powieścią będzie podobnie. Wychodzi jednak na to, że nie każdy może być każdym, zwłaszcza jeśli obrane przez siebie zadania chce realizować z sukcesem. Cóż, nie podobało mi się, co nie znaczy, że odpuszczę sobie filmy autora "Egzaminu z oddychania" :)


J. J. Kolski, Egzamin z oddychania, Wielka Litera, Warszawa 2012, s.480.