2013-06-25

Po raz kolejny wróciłam na Mazury. Tym razem "Zima w Siedlisku" Janusza Majewskiego.

Janusz Majewski w posłowiu "Siedliska" dość jednoznacznie zaznaczył, że nie będzie ani dalszego ciągu tej książki, ani serialu "Siedlisko", który powstał z jego współpracy z nieżyjącą już żoną, Zofią Nasierowską. Czytając "Zimę w Siedlisku" zastanawiałam się zatem co wpłynęło na zmianę jego zdania, zwłaszcza, że druga mazurska powieść autora wydaje mi się niepełną.

Na tylnej okładce książki widnieje zdanie ""Zima w Siedlisku" to rachunek z utraty (...)" , które w jakiś sposób tłumaczy jej powstanie, choć nie do końca. Rozumiem, że Janusz Majewski napisanie tej powieści potraktował jako sposób na to, by jeszcze raz pożegnać się z Zofią Nasierowską, by spróbować opisać to co niemożliwe do opisania, by po raz kolejny powrócić z żoną, tym razem metafizycznie, do miejsca, które sobie oboje ukochali. Problem jednak w tym, że oprócz rozliczania się z przeszłością, niewiele się w tej książce dzieje, tak jakby autor nie do końca miał na nią pomysł...




Minęło niemal dwadzieścia lat od wydarzeń opisanych w "Siedlisku". Krzysztof ginie w tragicznym wypadku, a Marianna zostaje wdową. Sama w pensjonacie, Marianna zastanawia się nad sensem jego istnienia. Może lepiej dla niej samej i dzieci jest by przeprowadziła się z powrotem do Warszawy? Tego typu rozważaniom towarzyszą wspomnienia o mężu, zarówno te dotyczące wydarzeń niedawnych, jak i czasów, gdy się poznawali i zaczynali tworzyć związek. 

Czyta się to wszystko bardzo dobrze, szybko i lekko, ale niestety "Zima w Siedlisku" jest co najmniej o połowę gorsza niż "Siedlisko", w którym i klimat był inny, i ciekawych zdarzeń więcej, i postacie bohaterów wyrazistsze. Tutaj wielu z tych rzeczy mi brakowało. Dodatkowo, niektóre opisane w powieści sytuacje z życia Marianny znalazły się w niej tak jakby 'ni z gruszki ni z pietruszki', bo ani nie doczekały się dalszego ciągu, ani nie miały wcześniej porządnego wprowadzenia. Nie skreślam tej książki, uważam, że jest dobra, ale nie zmienia to faktu, iż zastanawiam się czy jej napisanie było dobrym posunięciem, czy jednak nie lepsze dla Janusza Majewskiego byłoby zastosowanie się do jego własnych słów z "Siedliska": "Dalszego ciągu nie będzie." Zwłaszcza, że po "Siedlisku" powstała "Mała matura", która jest jedną z moich ulubionych książek.


J. Majewski, Zima w Siedlisku, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2012, s.286.

2013-06-20

Zyty Oryszyn "Ocalenie Atlantydy".

Odkąd dowiedziałam się o książce "Ocalenie Atlantydy" zastanawiałam się, dlaczego do tej pory nie słyszałam o Zycie Oryszyn, zwłaszcza, że pisano, iż jest to jej najnowsza powieść. Zachodziłam w głowę, gdzie zatem podziały się jej poprzednie książki, które jak czytałam przyniosły jej uznanie i pozycję autorki, na której powieści warto czekać. Odpowiedź na moje pytania i wątpliwości przyniosło mi "Ocalenie Atlantydy". Okazało się, że ta publikująca w latach siedemdziesiątych autorka, w pewnym momencie swojego życia zaczęła działać w opozycji, co automatycznie wiązało się z tym, że zaprzestała współpracy z oficjalnymi wydawnictwami i w zamian zaczęła co jakiś czas publikować w tzw. drugim obiegu. Jak widać okazało się to niewystarczające do tego, by nie zniknąć na lata całe ze świadomości czytelników. 




Powieść "Ocalenie Atlantydy" powstawała ponad 10 lat. Jak pisze autorka, jeden z jej rozdziałów ujrzał już wcześniej światło dzienne, wpierw został opublikowany jako opowiadanie a później dołączył do jej drugoobiegowych powieści. Przyznaję, że w ogóle mnie to nie dziwi, gdyż każdy, dosłownie każdy rozdział tej powieści mógłby z powodzeniem funkcjonować jako osobne opowiadanie. Najnowsza książka Oryszyn została bowiem skonstruowana w taki sposób, że kolejne jej rozdziały nie stanowią swojej bezpośredniej kontynuacji, ale są ze sobą luźno powiązane postaciami bohaterów (przesiedleńców z ziem wschodnich, którzy po wojnie trafiają do Leśnego Brzegu na terenie Dolnego Śląska, gdzie prawie wszyscy zamieszkują w jednej kamienicy). Taki zabieg sprawił, że w pewnej chwili miałam wątpliwości i do tej pory zresztą je mam, czy "Ocalenie Atlantydy" można nazwać powieścią w pełnym znaczeniu tego słowa. Niby tak, bo podjęty na początku wątek kontynuuje autorka do samego końca, ale z drugiej strony te rozdziały charakteryzujące się nie tylko częstymi zmianami bohaterów, ale również dużymi różnicami w czasie akcji powodują, że powieść zaczyna się odbierać jak zbiór opowiadań, co niekoniecznie jest złe. 

Czytając "Ocalenie Atlantydy" zrozumiałam dlaczego Zyta Oryszyn zeszła ze swoim pisarstwem do tzw. podziemia. Fabuła tej książki jest osadzona bardzo mocno w czasach, gdy  światopogląd decydował o czyimś być czy nie być, żyć czy nie żyć. Donosicielstwo, ukrywanie się pod fałszywymi nazwiskami, trudności w odnalezieniu się w nowej, nieswojej rzeczywistości, wszystko to było na porządku dziennym, wszystko to kreowało nowe pokolenie Polaków. Pierwsze rozdziały powieści, swoim klimatem i poruszonym tematem przywodziły mi na myśl "Różę" Smarzowskiego. Książka Oryszyn nie jest może aż tak wstrząsająca jak wspomniany film, ale z pewnością jest równie dramatyczna, poruszająca i jakaś taka szara (kolor dominujący z filmie "Róża"), choć nie brakuje w niej momentów , w których napięcie zgrabnie zostaje rozładowane czarnym humorem. 

Warto po "Ocalenie Atlantydy" sięgnąć. Warto poznać Zytę Oryszyn i jej pogląd na to, co stanowi naszą przeszłość. 


Z. Oryszyn, Ocalenie Atlantydy, Świat Książki, Warszawa 2012, s.269.

2013-06-19

Do słuchania.


Uzależniłam się.

2013-06-15

O ojcu z polotem. "Awantury na tle powszechnego ciążenia" Tomasz Lem.

Nierzadko zdarza się, że potomkowie lub małżonkowie ludzi wielkich i znanych biorą się za pisanie książek, które życia tychże dotyczą i w jakiś sposób mają nam je przybliżyć. I jak to w życiu bywa te dobre wydawnictwa przeplatają się z tymi, o których chcielibyśmy zapomnieć lub które tak naprawdę, dla dobra ich głównego bohatera, powstać nie powinny. 
Jako, że jestem nieuleczalną fanką wszelakich autobiografii, biografii czy wspomnień, na mojej półce znajduje się określona (regularnie zwiększająca się) liczba książek, które zostały napisane przez dzieci czy współmałżonków ludzi, których cenię. Pojawienie się na tej półce książki Tomasza Lema "Awantury na tle powszechnego ciążenia" nie było przypadkowe, aczkolwiek Stanisław Lem nie jest pisarzem, którego dzieła znam i którymi się zaczytuję. Niestety, fanką fantastyki, w tym fantastyki naukowej, nie byłam nigdy i raczej nie zanosi się na to, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Po książce Tomasza Lema natomiast stałam się niejako fanką samego Stanisława Lema!




Tomasz Lem jest jedynym, późnym dzieckiem, Stanisława Lema i jego żony Barbary. Jak sam przyznaje, pisanie książki o ojcu okazało się o wiele trudniejsze niż przypuszczał i jak nic innego uświadomiło mu jak bezstresowe w porównaniu z pisaniem tekstu własnego, jest tłumaczenie książek innych. Całe jednak szczęście, że trudności, które napotykał w trakcie jej tworzenia, nie zniechęciły go do tego, by "Awantury na tle powszechnego ciążenia" skończyć. I to z powodzeniem.

Przedstawiony w "Awanturach na tle powszechnego ciążenia" Stanisław Lem jest człowiekiem, którego chce się poznać. Nie sposób bowiem nie polubić tego "opiekuna słodyczy", który w swoim gabinecie chowa przed pozostałymi członkami rodziny całe pokłady słodyczy zjadanych później w tajemnicy, tego obdarzonego niesamowitym poczuciem humoru uparciucha, tego kochającego ojca, stojącego murem za swoim synem, tego fana wszelakich zabawek dla chłopców i w końcu tego znanego na całym świecie autora książek, który do swoich współpracowników wysyłał "listy rozwodowe".
Tomasz Lem napisał o ojcu świetną książkę, która pomimo, że bardzo prywatna i przepełniona miłością do ojca, nie idealizuje go, ale szczerze i z humorem opowiada o jego zaletach i wadach. Tej książki nie da się nie czytać z wielką przyjemnością, a samego Stanisława Lema nie da się nie polubić! Wielobarwny portret autora "Solarisa" czy "Bajek robotów" stworzony przez jego syna, nawet takiego laika w dziedzinie fantastyki jak ja, zachwyca do tego stopnia, że wiem już, iż ze Stanisławem Lemem spotkam się jeszcze nie raz (w najbliższych planach "Lem Mrożek Listy").

"Awantury na tle powszechnego ciążenia" są naprawdę świetną, lekką lekturą, po którą warto sięgnąć. Polecam!

"Musiałem przerwać pisanie, bo Tomek, odrabiając kaligrafię, wypisał wszystkie litery sposobem Leonarda da Vinci, tj. zwierciadlanym - to się dzieciom zdarza - i była kłótnia, czy ma powtarzać; uważał, iż Pani może użyć lusterka. Uznałem jako arbiter, że MUSI...
(Z LISTU DO ALEKSANDRA ŚCIBORA-RYLSKIEGO, WRZESIEŃ 1975)"


T. Lem, Awantury na tle powszechnego ciążenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s.268.

2013-06-09

"Daniel Stein, tłumacz" - Ludmiła Ulicka. Bardzo dobra.

Tak to z książkami bywa, że niektóre po zakupie lądują na mojej półce na długie miesiące zanim po nie sięgnę, a od czytania innych nie mogę się powstrzymać w momencie, gdy tylko znajdą się w moich rękach. Właśnie w tej drugiej grupie znalazła się powieść Ludmiły Ulickiej "Daniel Stein, tłumacz". Nawet nie potrafię sobie przypomnieć jak dowiedziałam się o istnieniu tej książki, nie wspominając już o pozytywnej opinii czy recenzji, która gdzieś tam musiała się obić o moje oczy czy uszy. Ważne, że moje 'radary' wiadomość otrzymały i gdy ostatnio byłam w Polsce, książkę zakupiłam i niemal od razu zaczęłam czytać. Miałam co do niej dobre przeczucie i choć powieść Ulickiej okazała się zgoła inna niż tego oczekiwałam, nie zawiodłam się ani na autorce ani na jej dziele.





Tytułowa i zarazem główna postać powieści, Daniel Stein, to Żyd urodzony w południowej Polsce w 1902 roku. W wyniku wojennych zawirowań Daniel (zwany również przez swojego ojca Dieterem) trafia na Litwę, gdzie dzięki swojemu sprytowi, inteligencji oraz nieopisanemu szczęściu udaje mu się nie tylko przeżyć poza granicami Emskiego getta, ale również uratować od wiadomego losu kilkuset Żydów. Uzdolniony językowo Daniel wykonuje między innymi obowiązki tłumacza między niemiecką żandarmerią, białoruską policją a miejscową ludnością, po to by następnie stać się sekretarzem majora SS Arnolda Reinholdta, a na końcu partyzantem. Przekonany o tym, że jego wojennymi losami zawiadywał Bóg, po zakończeniu wojny Daniel przyjmuje Chrzest Święty i zostaje zakonnikiem karmelitą. Jego misją staje się  prowadzenie katolickiego kościoła w Izraelu... 

"Daniel Stein, tłumacz" z pewnością nie jest książką dla każdego. Nie każdemu bowiem przypadną do gustu częste rozmowy i głębsze rozważania bohaterów na temat religii czy wiary i ich miejsca we współczesnym świecie, zwłaszcza Izraelu, który Ludmiła Ulicka pokazała nam z całkiem innej, niż ta powszechnie znana, strony. Przy całym tym jednak ważnym i niesamowicie skomplikowanym temacie jaki autorka pokusiła się 'ugryźć' w swojej powieści, książkę czyta się wyśmienicie! Z pewnością niebagatelną rolę gra tu fakt, iż "Daniel Stein, tłumacz" jest jak układanka, której poszczególne elementy czytelnik sam musi sobie dopasować do siebie i zrozumieć ich wzajemne na siebie działanie. Oprócz Daniela mamy tu bowiem całe multum bohaterów (z których każdy w pośredni czy bezpośredni sposób ma coś wspólnego ze Steinem: a to Ci, którym za jego sprawą udało się uciec z getta, a to ich potomkowie, a to ludzie, którzy spotykają go już jako Karmelitę i próbują zrozumieć jego drogę do wiary katolickiej, a to rodzina Daniela, a to jego izraelscy parafianie), z których każdy niesie ze sobą niezwykle ciekawą i zajmującą historię. Ich Izrael (czy jak kto woli Ziemia Święta) jest państwem, którego podstawę powstania stanowił konflikt pomiędzy Żydami a Palestyńczykami, w którym nie wszyscy Żydzi czują się i mają prawo czuć się Żydami i w którym to w co wierzysz wydaje się identyfikować człowieka bardziej niż wszystko inne... Ulicka pisze wyśmienicie, do tego stopnia, że czytelnik traci w pewnym momencie rozeznanie czy powieść, którą czyta, jest historią wymyśloną? W rozeznaniu nie pomagają zamieszczone na kartach książki listy autorki, która opisuje w nich swoje zmagania przy jej tworzeniu, a także nie stroni przed ujawnianiem w nich skrawka swojego życia prywatnego. To właśnie w jednym z ostatnich listów, który, jak wszystkie poprzednie, Ludmiła kieruje do Jeleny Kostiukowicz, dowiadujemy się, że Daniel Stein istniał (w rzeczywistości nosił nazwisko Rufeisen), a spotkanie z nim i poznanie jego historii, niemal zmusiło Ulicką do napisania książki "Daniel Stein, tłumacz". 

Ludmiła Ulicka z pewnością jest jednym z moich najlepszych pisarskich odkryć i w związku z tym rozglądam się już za kolejną jej powieścią, po którą sięgnę z wielką ciekawością, ale i wielkimi oczekiwaniami.


L. Ulicka, Daniel Stein, tłumacz, Świat Książki, Warszawa 2012, s.558.