2012-09-28

Ciarki.

Dla mnie Marcin Dorocińskie jest już aktorem genialnym! Ostatnio każdy, dosłownie każdy film z jego udziałem wchodzący do kin jest filmem, który chcę zobaczyć i który okazuje się być świetnym! Niedługo "Obława", której już sam zwiastun wywołuje ciarki na moich plecach. I tylko żal, że nie będę go widzieć w kinie...


2012-09-26

2012-09-25

Rozczarowanie ogromne. "Lato przed zmierzchem" Doris Lessing.

'Nie dla psa kiełbasa', nie dla mnie twórczość Doris Lessing. Przynajmniej na takim stanowisku stoję po przeczytaniu książki "Lato przed zmierzchem", choć nie do końca jestem pewna czy to co zaszło między mną a tą powieścią można nazwać moim jej 'przeczytaniem'. Po wnikliwym bowiem zagłębianiu się w pierwsze 60 stron tej książki, po pozostałych przeleciałam niczym struś pędziwiatr, zatrzymując się na co poniektórych akapitach, tylko i wyłącznie po to, by zorientować się o co w danym momencie powieści 'się rozchodzi'. Swojego postępowania w stosunku do niej nie żałuję, bo prawdopodobnie gdybym się na takie zachowanie nie zdecydowała zanudziłabym się na śmierć, a przy okazji znienawidziłabym samą autorkę, a tak pozostał we mnie szacunek, nadzieja, że może inne powieści, które wyszły spod jej ręki są lepsze oraz w miarę dobra ocena samej książki, która to ocena polega na  wierze w to, że po prostu nie każdemu pisarstwo każdego będzie odpowiadać:)

'Smaka' na prozę Doris Lessing narobiłam sobie czytając co poniektóre blogi, których właścicielki są jej fankami. Poza tym ta niemal stuletnia już autorka jest laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie literatury i nie wyobrażałam sobie w takim wypadku nie dać jej i sobie szansy na zawiązanie jakiejś głębszej czytelniczo - pisarskiej relacji. Jak na razie nie wyszło. Po raz kolejny udowodniłam sobie, że moje przeczucia co do niektórych autorów i ich książek nie są mi dane na darmo i że może jednak powinnam się ich słuchać! W stosunku do twórczości Lessing, pomimo tylu dobrych opinii, które przeczytałam, miałam jakieś wewnętrzne uprzedzenia. Fakt, że urodziła się w Afryce i często sięga w swoich książkach do tamtego rejonu jakoś mnie odpychał (nie przepadam ani za filmami ani za książkami, które poruszają temat Afryki), dodatkowo podczytując o czym dane książki są nie natrafiłam na żadną, której temat naprawdę by mnie zaciekawił i chyba tylko ze względu na Nobla i te liczne pochlebne recenzje sięgnęłam po jej książkę. Może dokonałam złego wyboru i na pierwszy ogień powinna iść inna powieść, ale cóż, 'mleko się wylało' a ja zostałam z rozczarowaniem, tym większym, że oczekiwałam od niej naprawdę bardzo wiele...





Kate Brown, główną bohaterkę powieści, z pewnością można nazwać kobietą uzależnioną od rodziny, domu i tego swojego bycia tzw. kurą domową. Pomimo, iż w głębi siebie czuje ona niezadowolenie z tego, iż jej życie sprowadza się jedynie do sprzątania, gotowania, dbania o dzieci i męża, to gdy staje przed szansą by ten  łańcuch jednolitych zdarzeń przerwać, wydaje jej się, że świat się wali i że nie poradzi sobie w nowej sytuacji. 'Postawiona pod murem' przez swojego męża przyjmuje jednak propozycję kilkutygodniowej pracy jako tłumaczka w dużej międzynarodowej organizacji. Niechętna na początku Kate odkrywa, że praca, którą jej powierzono i która zostaje przedłużona o kolejne tygodnie, jest nie tylko miejscem, w którym z powodzeniem może powielać schemat organizatorski, który wypracowała u siebie w domu, ale również jest doskonałym pretekstem do obserwacji kobiet i ich zachowań w świecie, który nadal rządzony jest przez mężczyzn. Pierwszy raz w swoim życiu Kate zaczyna zajmować się tylko sobą, sama dokonuje wyborów, które koniec końców pozwalają jej odkryć kim naprawdę jest, co może w życiu straciła, kim była i kim przez ponad 20 lat małżeństwa się stała. 

Ponieważ książkę czytałam bardzo pobieżnie nie będę udawać i zagłębiać się głębiej w tą powieść, jej cel i jej przesłanie. Jestem jednak w stanie, całkiem subiektywnie opisać co mnie się w tej powieści nie podobało. Przede wszystkim jest to styl w jakim książka została przez autorkę poprowadzona i napisana. Bardzo drobiazgowo opisane, powtarzające się niemal regularnie, te same rozważania głównej bohaterki, które moim zdaniem niczego innego w czytelniku nie powodują prócz znudzenia. Ilość niewypowiedzianych, ale dogłębnie 'tłumaczonych' czytelnikowi myśli bohaterki mnie przytłaczała. Jakiś czas temu, gdy czytając chyba biografię Singera wyczytałam, że nie cierpiał on powieści, w których pojedyncze uczucia, znane przecież wszystkim ludziom są przez pisarzy rozkładane na czynniki pierwsze i tłumaczone wciąż i wciąż. Po tej książce wydaje mi się, że Lessing tak własnie pisze, a ja akurat w tej kwestii zgadzam się z Singerem. Oczywiście, ktoś może mi zarzucić, że po prostu nie jestem stworzona do czytania literatury, która w większym stopniu składa się z opisów i monologów niż dialogów, ale od razu uprzedzam, że właśnie tak nie jest! Najlepszy przykład? Ostatnio wspominane przeze mnie "Chochoły", którymi delektowałam się z niesamowitą przyjemnością, a których ponad 400 stron składa się głównie z opisów:P

Moją przygodę z Doris Lessing uważam za zakończoną. Przynajmniej na razie:)


D. Lessing, Lato przed zmierzchem, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008, s.331.

2012-09-23

"Dumanowski" Wita Szostaka i małe chwalipięctwo.

Czytając "Dumanowskiego" zastanawiałam się jak często Wam się zdarza, że pierwsza książka danego autora po którą sięgacie jest tak genialna, że wiecie iż od tej pory będziecie czytać każdą, którą napisał? Mnie nieczęsto. Wit Szostak jest jednak jednym z tych pisarzy, którzy przekonali mnie do siebie na wieki wieków i jestem pewna, że czego nie wyda to wyląduje to na mojej półce. Jego "Chochoły" powaliły mnie swoją doskonałością, rozpatruję tą powieść w kategoriach arcydzieła i po prostu nie było możliwości bym przegapiła pojawienie się na rynku kolejnej książki tego autora! 

"Dumanowski" mnie nie zawiódł, choć prawda jest taka, że w moich oczach trudno będzie jakiejkolwiek książce Szostaka dogonić "Chochoły". Przyznaję jednak, że dzieje się tak głównie z powodu różnicy w obranych tematach tych dwóch książek. Tak jak w wielkim uogólnieniu (które nie chcę by zaszkodziło tej książce, bo ta powieść to zdecydowanie dużo więcej niż to) "Chochoły" to powiedzmy saga rodzinna, tak "Dumanowski" kojarzy mi się trochę z "Miastem cudów" Mendozy. Nie bierzcie sobie tego jednak zbyt dosłownie do serca, bo moje skojarzenie jest bardzo luźne i nawiązuje li i jedynie do faktu, iż obie książki to literacko opisana podróż po życiu głównych bohaterów tych powieści. No cóż, wybaczcie zamieszanie:P




Jak można wyczytać na tylnej okładce powieści, "Dumanowski" to opowieść o fikcyjnym bohaterze narodowym. Niby tak, ale muszę przyznać, że Wit Szostak snuje ją w tak sugestywny sposób, że nie raz i nie dwa łapałam się na tym, że chciałam oto w wyszukiwarce google poszukać dodatkowych informacji na temat tego Ojca Republiki Krakowskiej. Możecie pomyśleć, że zgłupiałam i w sumie wolno Wam, ale to w jaki sposób autor prowadzi narrację książki, jak po kolei włącza do niej kolejnych bohaterów, jak podaje nazwiska domniemanych biografów Józafata Dumanowskiego i opisuje ich próby spisania jego wiarygodniej biografii sprawia, że trudno jest nie uwierzyć w rzeczywiste istnienie tego bohatera.

"Dumanowski" to powieść o legendzie, o narodowym micie jakim stał się dla krakowian Józafat Dumanowski, mąż stanu, uwielbiany przez mieszkańców Republiki Krakowskiej Ojciec. Urodzony ostatniego dnia I Rzeczpospolitej, żyjący przez 123 lata zaborów i zmarły po powstaniu II Rzeczpospolitej Józafat jest postacią bardzo tajemniczą. Okazuje się, że wszystkie próby podejmowane przez licznych biografów by spisać jego jedyną i autentyczną biografię spełzają na niczym, gdyż Dumanowski ma zwyczaj opowiadać kilka sprzecznych ze sobą wersji wydarzeń ze swojego życia. O jego życiu nie wiadomo zatem nic na 100%, kolejne wersje wspomnień wykluczają się nawzajem, co niewątpliwie niezmiernie przyczynia się do jego mityzacji i przypisywania mu niezliczonych, ważnych dla mieszkańców Krakowa i Polski działań. Wydaje mi się, że można twierdzić, iż Wit Szostak zrobił z siebie kolejnego biografa Józafata Dumanowskiego, który na kartach tej powieści zbiera wszystkie dane,  spisane przez innych wiadomości i potencjalnie prawdziwe informacje na temat Dumanowskiego i tworzy jego ostateczny, acz nadal hipotetyczny życiorys. To, że życiorys ten w żaden sposób nie tłumaczy legendy w jaką obrósł Józafat Dumanowski to jednak zupełnie inna sprawa. Życie jego kierowane jest przez przypadek, który to właśnie sprawia, że ten awanturnik, bywalec domów publicznych, utracjusz, weteran wojenny i dziennikarz w jednym staje się mimowolnie prowodyrem wyniesienia na władcę Księstwa Krakowskiego księcia Czartoryskiego co później prowadzi do jego kolejnych sukcesów, aż do momentu gdy sam staje na czele Republiki Krakowskiej.

W swojej książce Wit Szostak tworzy nie tylko alternatywny wariant dziejów Polski, ale również życia tak dla historii naszego kraju ważnych postaci jak Mickiewicz, Słowacki czy Piłsudski. Mickiewicz i Słowacki przedstawieni jako poeci niespełnieni, kończą w zapomnieniu nie wydawszy dzieł, które tak wielkie znaczenie miały w tamtym okresie dla narodu polskiego. Ten, pozbawiony "Dziadów" czy "Pana Tadeusza", właśnie w Dumanowskim znajduje swojego bohatera i wieszcza w jednym. Józafat Dumanowski Szostaka to postać wieloznaczna, która miała posłużyć Mickiewiczowi za pierwowzór Jacka Soplicy w nienapisanej koniec końców epopei, wesele, którego był gospodarzem miało być pierwowzorem "Wesela" Wyspiańskiego, ponadto raniony przez zamachowca Józafat niczym Jan Paweł II odbywa ze swoim oprawcą intymną rozmowę w celi po czym wybacza mu wyrządzone krzywdy. Wydaje się być kwintesencją polskości z jej zaletami i przywarami, tak jak Kraków przedstawiony jest jako kwintesencja Polski, trochę zaściankowy, mało znaczący, ale pełen dumy.

Oczywiście tak samo jak "Chochoły", "Dumanowski" napisany jest przepięknym polskim językiem, choć obie te książki różnią się pod tym względem od siebie. Tam czytelnik spotykał się z niezwykle rozbudowanymi zdaniami, stronami zapełnionymi opisami, niemal pozbawionymi dialogów. Tutaj mamy ponad 360 krótkich, ponumerowanych akapitów, które nadają tej książce całkiem inny charakter, bardziej suchy, informacyjny. Tym bardziej śmiem twierdzić, że Szostak stał się w tej powieści biografem Dumanowskiego. Ja sama podziwiam autora nie tylko za stworzenie postaci, która równie dobrze mogłaby być postacią realną, ale również za świat powstały na kartach "Dumanowskiego", tak realny, pełen 'faktów z życia', odniesień do polskiej historii, pełen postaci, które skutecznie osobę Józafata uwiarygodniają. Poza tym jestem pod wrażeniem niezliczonej ilości oryginalnych polskich imion noszonych przez bohaterów tej powieści:)

Tak jak trudno było mi pisać o "Chochołach", tak trudno mi pisać o tej książce. Mam wrażenie, że spotykając się z tego typu prozą brakuje mi wiedzy, która pozwoliłaby mi w sposób wyczerpujący i oddający jej sprawiedliwość scharakteryzować wszystko co warte jest podkreślenia. O tak, polonistką nie jestem i w takich momentach czuję to najwyraźniej... 
Proszę jednak byście zapoznali się z prozą Wita Szostaka, która jak dla mnie nieporównywalna jest do żadnej innej. Warto, naprawdę warto!

A teraz czas na prywatę i chwalipięctwo. Czytając "Dumanowskiego" na jednej z ostatnich stron, w 'rozdziale' zatytułowanym "Napisali o "Chochołach"" znalazłam fragment swojej recenzji książki!!!:) Niesamowity zaszczyt poczułam, nie wspominając o podnieceniu, które wynika z faktu, że ktoś pomyślał, iż te kilka zdań z czystym sumieniem można wydrukować w książce takiego autora! O "Chochołach" pisałam tutaj, jeśli macie ochotę zachęcam do powrotu do tamtego posta:)

Ps. Czy nie uważacie, że te okładki są przepiękne?! Jak dla mnie jedne z najlepszych jakie kiedykolwiek spotkałam!


W. Szostak, Chochoły, Wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2011, s.207.

2012-09-15

"Skarpetki, opus 124".

Nie mogę nie napisać. Zwłaszcza, że po moim wychwalaniu "Boskiej" (na której powtórny seans nachodzi mnie powoli ochota) w moich teatralnych postach nastąpił tzw. pat. Wiedziałam oczywiście, że Teatr TV pokazuje kolejne spektakle i tytuły niektórych, tych najbardziej mnie interesujących nawet sobie wynotowałam skrupulatnie, ale jakoś na tym się skończyło. Do czasu. Oto bowiem ostatnio stałam się posiadaczką nagrań niektórych z nich i teraz w moje co poniektóre wieczory będę mogła zaznajamiać się i delektować tymi tworami kultury wysokiej:)




"Skarpetki, opus 124" chciałam zobaczyć głównie ze względu na Piotra Fronczewskiego, który skradł moje serce w roku osiemdziesiątym którymś grając mojego ukochanego Pana Kleksa (chyba będę katować swoje dzieci piosenkami z tych filmów Kleks-owych, bo nie wyobrażam sobie, że miały by ich nie znać na pamięć jak ja!:P). Potem pamiętam był "Tata, a Marcin powiedział", "Rodzina zastępcza", w międzyczasie wielokrotne oglądanie ekranizacji   "Szaleństwa panny Ewy" (jedna z moich ulubionych książek z dzieciństwa). Tak to właśnie Pan Piotr w mojej świadomości gościł niemal bez ustanku. Oczywiście później nadeszła tzw. dorosłość i powrót do np. "Lata dwudzieste, lata trzydzieste" czy "Znachora", który to film uwielbiam! No, ale wracając do "Skarpetek...".

Spektakl ten to niemal dwugodzinne 'starcie' dwóch aktorów wielkiej klasy: Piotra Fronczewskiego i Wojciecha Pszoniaka. I panowie są w tym starciu bezbłędni, w końcu na swoją renomę czymś musieli zapracować:P Inna sprawa, że sama sztuka trochę mnie nudziła. Sens jej stanowi konflikt między dwoma starzejącymi się aktorami, którzy wydaje się, że trochę wbrew sobie, ale ze względu na dobro sztuki teatralnej decydują się razem pracować. Bardzo różni od siebie, kolejno zażarcie dyskutują, kłócą się oraz godzą po to by koniec końców  dojść do wniosku, że są do siebie bardziej podobni niż myśleli. Jest gorzko choć nie brakuje elementów komediowych, jak te nieszczęsne, dziurawe skarpetki jednego z aktorów. Nigdy nie byłam i prawdopodobnie nigdy nie będę znawczynią teatru, nigdy też nie potrafiłabym sztuki w fachowy sposób zrecenzować, co nie znaczy, że nie mogę stwierdzić, że oczekiwałam po niej czegoś więcej i cieszę się, że akurat Fronczewski i Pszoniak są odtwórcami głównych i zarazem jedynych ról w tym spektaklu, bo dla nich warto oglądać cokolwiek!:P 

I jeszcze jedno, jak zwykle w takich momentach żałuję, że nie mieszkam w Warszawie, bo jak by to było cudownie mieć te wszystkie teatralne dobroci na wyciągnięcie ręki?! Nie koniecznie mam tutaj na myśli akurat "Skarpetki...", ale co chwilę słyszę o jakimś ciekawym, nowym spektaklu granym to tu, to tam i trafia mnie, że na żywo raczej tychże nie zobaczę:/ Echhh.

Co do książek to czytam, czytam, ale jakoś powoli ostatnio, weny brak. Bardziej mi ono idzie jak krew z nosa niż pędzi jak struś pędziwiatr. Cierpliwości zatem:)

2012-09-11

21:37.

Najnowszy film Ślesickiego. Dobry, ciekawie skonstruowany, doborowo obsadzony. I temat inny, nieograny, zaskakujący. Czegoś mi jednak zabrakło. Czego? Nie wiem, ale i tak szkoda. Najlepszy w filmie: Krzysztof Stroiński, ale z zaskoczeniem stwierdzam, że Bogusławowi Lindzie posłużyło granie człowieka sparaliżowanego, nie raził mnie tym razem. Można zobaczyć:)



"Trzy minuty. 21:37"

2012-09-09

Nie dziwi mnie Nike. "W ogrodzie pamięci" Joanny Olczak - Ronikier.

Niezwykle dobra! To są pierwsze słowa, które przychodzą mi na myśl, gdy myślę o tej książce. I jeszcze to, że czytając ją zaczynam wątpić w sens powstawania książek typu "Cukiernia pod Amorem" (choć przecież lubię tą trylogię:)), bo jak się okazuje to życie a nie czyjaś wyobraźnia jest najlepszym autorem książek, czy jak kto woli, to życie pisze najlepsze, najciekawsze, najbardziej trzymające w napięciu scenariusze. "W ogrodzie pamięci" Joanny Olczak - Ronikier jest na to najlepszym dowodem!

Po raz kolejny przekonuję się, że najtrudniej mi pisać o książkach, które najbardziej przypadły mi do gustu. W takich wypadkach zawsze boję się, że o czymś ważnym nie napiszę, że źle ubiorę w słowa swoje odczucia w stosunku do książki, że nie napiszę o niej wystarczająco przekonująco, że nie 'oddam jej sprawiedliwości' swoim postem. Tak właśnie czuję się teraz, pomimo, iż książka ta jest już powszechnie (chyba) znana i przez wiele osób została już doceniona (m.in. Nagroda Literacka Nike 2002).




W swojej książce "W ogrodzie pamięci" Joanna Olczak - Ronikier stworzyła wyjątkowy, bardzo przejmujący i niezwykle dokładny portret swojej rodziny ze strony matki. Ojca, Tadeusza Olczaka nie znała prawie wcale, natomiast rodzina mamy była jej przez całe życie bardzo bliska i to na jej historii skupia się w tej książce. Głównymi bohaterami tej książki stają się więc kolejni przodkowie wywodzący się z rodu Horwitzów. Jak się okazuje, podążając szlakiem wyznaczonym nam przez autorkę, poznajemy niemal wszystkich członków jej rodziny od strony matki, Hanny Mortkowicz, która była jedyną córką Janiny z Horwitzów i Jakuba Mortkowicza, zasłużonych w krzewieniu polskości i polskiej literatury właścicieli  warszawskiej księgarni i wydawnictwa, które współpracowało i drukowało m.in. dzieła Żeromskiego, Dąbrowskiej, Tuwima czy Leśmiana. 

W swoich i nie tylko swoich wspomnieniach i opisach rodziny, Joanna Olczak - Ronikier wraca aż do roku 1844, kiedy to w Wiedniu przyszedł na świat jej pradziadek Gustaw Horwitz. To właśnie on i jego ojciec Lazar Horowitz stają się pierwszymi 'elementami' tej rodzinnej układanki i historii, która z taką dokładnością, wrażliwością i czułością zostaje na kartach tej książki spisana. Bezsensem według mnie jest nawet próba skrócenia tutaj żywotów kolejnych członków rodziny Horwitzów, bo ten żydowski ród 'wplątany' był w większość ważnych dla przyszłości Polski i Europy wydarzeń XIX i XX wieku. Ich życia to dążenie do tego by w oczach innych stać się Polakami, pełnowartościowymi członkami społeczeństwa w którym się urodzili i żyli, ale które nigdy do końca ich nie zaakceptowało, to również walka o lepszą przyszłość podzielonego rozbiorami i wojnami świata, dlatego mało jest wśród Horwitzów biernych obserwatorów tego co się działo w ówczesnym czasie na politycznej arenie świata. Oczywiście, tak jak była podzielona Polska i jej ludzie, którym trudno było (i zresztą nadal jest) obrać jedną opcję działania i jeden kierunek w którym kraj powinien podążać, tak byli w pewnym momencie podzieleni Horwitzowie, z których niektórzy opowiadali się za twardym komunizmem, inni żyli jak przystało na kapitalistów i takiej Polski i Europy też chcieli. Polityka i kultura głęboko weszły w ten ród, dlatego fakt iż niektórzy jego członkowie znali osobiście Lenina, Piłsudskiego czy Dzierżyńskiego, kształcili się m.in. pod okiem Freuda, utrzymywali bliskie kontakty z Żeromskimi, Dąbrowską, Tuwimem czy Korczakiem, przyjaźnili się z Baczyńskim nie powinny dziwić. A jednak dziwią. No bo jak to możliwe, by historia i jej bohaterowie mogli aż do takiego stopnia być częścią istnienia jakiejś rodziny?! A jednak... Joanna Olczak - Ronikier z wnikliwością i wytrwałością śledzi kolejne tropy życia niemal każdego członka tej dużej, rozrzuconej już teraz po świecie rodziny. Tym sposobem podróżujemy po Francji, Niemczech, przebywamy w syberyjskich gułagach, uciekamy z opanowanej przez hitlerowców Warszawy a nawet Europy do lepszego świata. Ten się zmienia a wraz z nim dojrzewają kolejne pokolenia gotowe oddać swoje życie za Ojczyznę, która tak naprawdę nigdy nie przyjęła ich do końca na swoje łono... 

Jak napisałam w tytule tego posta, w ogóle nie dziwi mnie fakt iż książka "W ogrodzie pamięci" została nagrodzona Nagrodą Literacką Nike. Z wnikliwością bowiem najlepszego śledczego Joanna Olczak - Ronikier spisała dzieje tych zasymilowanych Żydów, inteligentów chcących służyć narodowi polskiemu w różnoraki sposób. Wiadomo, że nie każdy z Horwitzów nam się spodoba, że niemożliwe do zaakceptowania okaże się ślepe zafascynowanie komunizmem niektórych członków rodziny, że nie wszystkie decyzje które kiedyś zostały podjęte będą dla nas zrozumiałe, ale prawda jest taka, że w tej książce nie o to chodzi. To nie ma być sposób na rozgrzeszenie czy też nie, to ma być sposób na przywrócenie pamięci o tych, bez których autorki tej książki nie byłoby na świecie. Ta książka to hołd złożony rodzinie, z ich ułomnościami i zaletami, z ich dobrymi i złymi postępkami, z ich chwałami i błędami, z ich marzeniami i szaleństwami. To hołd godny pozazdroszczenia, bo i temat okazał się wdzięczny i autorka na tyle zdolna i nim zafrasowana, że powstała książka o jakiej marzy każdy, kto interesuje się przeszłością swojej rodziny, a kto nie ma możliwości by choć w najmniejszym stopniu sportretować ją z taką dokładnością, wiernością prawdzie, wnikliwością i czułością z jaką miała możliwość i na jaką stać było Joannę Olczak - Ronikier. Jestem totalnie uwiedziona!


J. Olczak - Ronikier, W ogrodzie pamięci, Wydawnictwo Znak, Kraków 2002, s.357.

2012-09-04

Nie taki anioł krystaliczny... "Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn" - Donald Spoto.

Odkąd zobaczyłam Audrey po raz pierwszy w filmie "Breakfast at Tiffany's" stała się ona 'moją' gwiazdą, taką na wieki wieków, niedoścignioną, nie do zastąpienia. Wystarczył jeden jedyny film (w przeciwieństwie do Marilyn Monroe, do której przekonywałam się latami i która dopiero ostatnio trafiła na mój prywatny firmament 'tych ukochanych i uwielbianych') i byłam nią oczarowana, zresztą nadal jestem. Audrey Hepburn to dla mnie bowiem klasa sama w sobie, delikatna uroda połączona z silnym charakterem w jej wydaniu tworzyły mieszankę wybuchową, duma której nigdy nie łączyła z wywyższaniem się nad innymi, wiara w miłość i hierarchia wartości w której rodzina, zwłaszcza dzieci zawsze stały na pierwszym miejscu, w moich oczach przysparzały jej tylko i wyłącznie podziwu. Dodatkowo, to była naprawdę dobra aktorka, nie najlepsza, ale z pewnością dobra!:)




Książka Donalda Spoto pozwoliła mi odkryć inną Audrey, nie tak krystalicznie czystą i doskonałą jaką była w moich wyobrażeniach, co nie koniecznie znaczy, że gorszą. 'Moja gwiazda' nabrała po prostu bardziej ludzkiego kolorytu!:P Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że Audrey nie obce były romanse, i te z żonatymi mężczyznami, i te podczas których ona sama była żoną innego mężczyzny, nie obca jej była również strata dziecka (doświadczyła kilku poronień, a także raz urodziła dziecko, które niestety było już martwe), czy głód, który niemal doprowadził ją do śmierci podczas II Wojny Światowej. I pomimo, iż dla wielu jej historia jest jak bajka o Kopciuszku, to jednak nie jest tak do końca, no chyba, że ta wersja Kopciuszka nie kończyłaby się słowami "i żyli długo i szczęśliwie", bo pomimo, iż kilka ostatnich lat swojego życia spędziła w towarzystwie kochającego mężczyzny, to jej dwa poprzednie małżeństwa do udanych nie należały i choć przyniosły jej dwóch synów, przepłaciła je depresjami. Wychowywana przez nie umiejącą okazywać swych uczuć matkę i pozbawiona w dzieciństwie ojca, który emocjonalnie upośledzony opuścił córkę i nie wyrażał żadnego nią zainteresowania przez długie lata, sama marzyła o miłości na całe życie i rodzinie, dla której gotowa byłaby zrezygnować z blichtru jaki przynosiło ze sobą aktorstwo i sława. Niestety jak to w życiu bywa, pomimo, że była gotowa poświęcić wiele dla swoich współmałżonków, oni mimo iż ją kochali, widzieli w niej przede wszystkim gwiazdę filmową, która pomoże im w ich własnych karierach (zwłaszcza Mel Ferrer próbował aktorsko i reżysersko 'wypłynąć' na jej osobie). Z każdym z nich Audrey wytrwała w małżeństwie około 10 lat i każdy dał jej jednego syna (Sean Hepburn Ferrer ze związku z Melem Ferrerem i Luca Dotti ze związku z Andreą Dottim). Oczywiście Hepburn nie była naiwną, wiernie trwającą przy boku męża żoną, która nie chce widzieć, że w jej małżeństwie dzieje się źle. Z biografii dowiadujemy się bowiem, iż pomimo, że do końca starała się ratować swoje małżeństwa, to jednak sama również szukała czasami pocieszenia w ramionach innego mężczyzny. Tak było w trakcie trwania jej małżeństwa z Ferrerem kiedy wdała się w romans, najpierw ze scenarzystą Robertem Andersonem, a później z młodszym od niej aktorem Albertem Finneyem. Jak już pisałam, nie taki anioł krystaliczny...:P Przyznaję zatem, że "Oczarowanie" Donalda Spoto otworzyło mi oczy na prawdziwą Audrey, nie tak idealną jak myślałam, ale nadal czarującą i pociągającą kobietę 'z krwi i kości'.

Warto jednak pamiętać, że książka ta nie skupia się tylko i wyłącznie na życiu prywatnym Audrey Hepburn. Jak bowiem wiadomo, to bardzo mocno splatało się w jej wypadku z  życiem publicznym, filmowym. I tutaj muszę przyznać, że Spoto w bardzo wyczerpujący i satysfakcjonujący sposób opisał powstawanie praktycznie każdej sztuki w jakiej Audrey zagrała i każdego filmu z jej udziałem jaki powstał. Mamy więc garść faktów dotyczących tworzenia danego dzieła scenicznego czy filmowego, a także garść plotek i ciekawostek na temat osób, które poszczególne filmy i spektakle tworzyły. Ja sama często odnosiłam spisane przez Spoto informacje do swoich prywatnych spostrzeżeń jakie miałam podczas oglądania poszczególnych filmów, w których Audrey była gwiazdą nr.1. Tak było np. w przypadku filmu "Sabrina", w którym Audrey, czyli tytułowa Sabrina porzuca przystojnego blondyna (Williama Holdena w roli Davida Larrabee) na rzecz starszawego już, średnio ciekawego bruneta (Humphrey Bogart, czyli Linus Larrabee). Nie przepadam za tym filmem właśnie ze względu na ten nietrafiony zabieg, dzięki któremu Sabrina wygląda na zdesperowaną, nie umiejącą rozsądnie myśleć dziewczynę, która na wybranka swojego serca wybiera mrukliwego, przepitego starca! Jak się dzięki tej biografii dowiedziałam nie jestem w swoich osądach osamotniona, a Bogart mrukliwy i przepity był nie tylko w filmie... W ogóle Spoto zwrócił moją uwagę na kolejną ciekawostkę z życia Audrey, a mianowicie na fakt, iż w większości swoich filmów jej bohaterki oddawały swoje serce mężczyznom, którzy swobodnie mogliby być jej ojcami. Sama, przy poszczególnych filmach zwracałam na to uwagę, ale nigdy nie zebrałam tego 'do kupy' i dlatego nie zdawałam sobie sprawy, że w istocie dziwne upodobania mieli reżyserowie ją obsadzający...:P

Książka jest wyczerpująca, ilość poruszonych wątków z życia Audrey Hepburn w całości mnie usatysfakcjonowała i jedyne co mogę jej zarzucić, to minimalna ilość zdjęć. Jako fanka urody Audrey chciałabym ich więcej, ale widocznie od tego są inne wydawnictwa:) Polecam zainteresowanym!


D. Spoto, Oczarowanie. Życie Audrey Hepburn, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, s.266.