2015-09-17

To już jest koniec, ale jest jeszcze coś :)

Kochani, którzy przez tyle lat towarzyszyliście mi w Zasiedzisku, nadszedł niestety moment w moim życiu, kiedy decyduję się na dobre pożegnać z tym blogiem. To bowiem co kiedyś kręciło mnie najbardziej, czyli książki, przegrywa ostatnimi czasy z kretesem z moim synkiem i mającą się w niedługim czasie narodzić córeczką. I tak, jak czytanie nadal sprawia mi niesamowicie wiele przyjemności, tak już pisanie tylko o książkach, niekoniecznie. Z tego właśnie względu postanowiłam zamknąć Zasiedzisko, na jego miejsce powołując do życia blog More and Less. Z założenia lifestylowo - parentingowy, jest odbiciem moich teraźniejszych zainteresowań takich jak minimalizm, slow life czy slow parenting. Oczywiście i książki znajdą na nim dla siebie odpowiednie, honorowe miejsce, bo nie wyobrażam sobie odpuścić tak całkowicie pisania o tym co tak uwielbiam robić i co koniec końców pozwala mi nie zwariować w tym matczynym świecie :P

Mam wielką nadzieję, że chociaż garstka z Was zainteresuje się tym co mam do powiedzenia na More and Less. Dziękuję Wam za te kilka lat tutaj i do spisania :***

2015-05-15

"Makatka" - Katarzyna Grochola & Dorota Szelągowska

Na moich półkach nie znajdziecie wielu książek z gatunku tzw. literatury kobiecej, zwłaszcza polskiej. Tak jak uwielbiam książki Francuzki, Anny Gavaldy, która pisze głównie dla kobiet, tak na polskim rynku trudno mi znaleźć autorkę, która pisałaby w podobny sposób. Jest wiele pisarek, które aspirują do tego poziomu i bardzo mnie to cieszy, ale z drugiej strony nadal w Polsce prym wiedzie przekonanie, że dla kobiet pisać należy tylko lekko, łatwo i przyjemnie (albo, czego mistrzynią jest pani K.M. po prostu GŁUPIO! :/)

Katarzyna Grochola jest jedną z niewielu przedstawicielek gatunku, którą z przyjemnością czytam. Po pierwsze dlatego, że lubię ją jako kobietę, lubię jej podejście do życia i to jak o nim mówi. Po drugie, podoba mi się, że po Judytowych perypetiach opisanych na łamach czterech książek, Grochola napisała kilka powieści poruszających trudniejsze tematy i że są to powieści bardzo 'zjadliwe' :) Nie poległa, a mogła z łatwością. Po trzecie, mam chyba do niej sentyment i nawet jak napisze coś takiego jak "Makatka", czyli książkę której jedynym celem jest zapewnienie rozrywki swojej czytelniczce to ja w to wchodzę. Wchodzę, bo lubię raz na jakiś czas pośmiać czy tylko pouśmiechać się przy czytaniu książki, lubię jak czasami jest mi właśnie tylko lekko, łatwo i przyjemnie :) Przecież nie zawsze musi być głęboko, refleksyjnie i mądrze do bólu! Przynajmniej nie u mnie :D




"Makatka" to zbiór mini felietonów, listów wymienianych pomiędzy Matką a Córką, między Katarzyną Grocholą a Dorotą Szelągowską, która swoją drogą pisze bardzo podobnie do swojej rodzicielki :P Panie, mające różne style pracy i funkcjonowania w rodzinie, różne podejście do wielu spraw, różne doświadczenia, tak naprawdę koniec końców okazują się być bardzo do siebie podobne w wielu sprawach.

Piszą do siebie o swoich przyjaźniach, tych prawdziwych i nie, wspomnieniach z przeszłości, mężczyznach tych mniejszych i większych, życiu w sieci i poza nią, kompromisach w związku i życiu, zakupach itp. itd. Tak naprawdę piszą o wszystkim i o niczym, grunt, że dobrze się to czyta i z jakąś taką przyjemnością. Fajna książeczka. Ot, tyle :)


K. Grochola & D. Szelągowska, Makatka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s.372.

2015-05-12

Andrzeja Barta "Fabryka muchołapek".

"Fabrykę muchołapek" Andrzeja Barta kupiłam już jakiś czas temu. Wtedy wiedziałam co to za książka, właśnie dlatego się na nią zdecydowałam. Minęło jednak kilkanaście miesięcy, zdążyłam zapomnieć 'z czym się ją je' i tym większym stała się ona dla mnie zaskoczeniem. Pozytywnym, choć jej temat jest bardzo ciężki 'do strawienia' i na pewno nie jest to książka dla każdego. 
Jej niechlubnym bohaterem jest Chaim Mordechaj Rumkowski, który w latach 1940 - 1944 był zwierzchnikiem czy też "Prezesem", jak go często określano, getta łódzkiego. Postać bardzo, bardzo kontrowersyjna, stawiana bardzo często w opozycji do zarządcy getta warszawskiego, Adama Czerniakowa, który w momencie, gdy miał podpisać obwieszczenie o przymusowym wysiedlaniu Żydów z getta warszawskiego, co oczywiście wiązało się z ich wywózką do Auschwitz, odmówił złożenia podpisu i popełnił samobójstwo. Rumkowski w takich sytuacjach zachowywał się zgoła inaczej. Do tej pory oskarżany jest o to, że współpracował z Niemcami, że zmuszał mieszkańców getta łódzkiego do pracy na rzecz Trzeciej Rzeszy czy też, że bez zająknięcia spełniał wszystkie rozkazy Niemców, również te dotyczące wysyłania kolejnych Żydów na śmierć. 




W swojej książce Bart dokonuje ciekawego zabiegu. Współczesny pisarz (sam Bart?) dostaje mianowicie niecodzienne bardzo zlecenie, ma pojechać do swojej rodzinnej Łodzi by wziąć udział i zrelacjonować odbywający się tam niezwykły proces sądowy. Oskarżonym w sprawie jest Chaim Rumkowski, świadkowie procesu, sędzia, obrońca, oskarżyciel i prawie wszyscy inni jego uczestnicy są natomiast Żydami, którzy żyli w getcie łódzkim pod "rządami" Rumkowskiego. Jakim cudem pisarz może uczestniczyć w tym "sądzie ostatecznym" nad osobą "Prezesa"? A takim, że jego zleceniodawcą jest sam diabeł. 

Dla mnie "Fabryka muchołapek" to książka niezwykle ciekawa. Od lat interesuję się bowiem tematyką Holocaustu, a jakoś do tej pory sama postać Chaima Mordechaja Rumkowskiego nie była mi tak dobrze znana. Tak naprawdę dopiero ta książka zderzyła mnie w bardzo dramatyczny sposób z jego osobą i jego postawą moralną, czy też jej brakiem. Pomimo, że czytałam ją jedynie wieczorami i to przez bardzo krótkie momenty, nadal mam wrażenie, że ją wręcz połykałam! Chyba inaczej nie da się jej czytać. Bart napisał coś tak naładowanego emocjami, faktami, etycznymi i moralnymi wątpliwościami, które sami nie raz musimy sobie w duchu rozważać, że trudno odbierać ją na sucho, trudno jej nie przeżywać i trudno się od niej odrywać! Osobiście uważam, że pomysł by Rumkowskiego osądzali inni Żydzi, inni umarli lub nie, inne ofiary Holocaustu jest strzałem w dziesiątkę! Bo tak naprawdę, kto oprócz nich ma do tego prawo? Kto z tych, którzy nie przeszli przez piekło tamtych wydarzeń może czuć się uprawniony do ferowania takich wyroków?! Tylko Oni. 

Moim zdaniem Andrzej Bart poradził sobie z tym ciężkim tematem bardzo dobrze. Książka porusza każdy chyba lub prawie każdy element rządów "Prezesa" w getcie łódzkim, gdzie czasami znajdzie się ktoś, kto próbuje zrozumieć jego postępowanie... 
Warto jednak zaznaczyć, że proces nie jest jedynym wątkiem tej książki. Pobocznym, dla mnie trochę mniej ciekawym, jest uczucie, które w trakcie jego trwania zawiązuje się pomiędzy pisarzem a siostrą Franza Kafki, Dorą. Do Waszego rozważenia, czy ta książka tego potrzebowała? Może dla rozładowania emocji, może dla większego jeszcze usprawiedliwienia obecności pisarza w tym a nie innym miejscu i czasie? Nie wiem.

Warto.


A. Bart, Fabryka muchołapek, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009, s.276.

2015-04-27

"Babska stacja" Fannie Flagg.

Moja pierwsza myśl po przeczytaniu najnowszej książki Fannie Flagg? Czytadło babskie do potęgi, ale na szczęście nie z tych najgorszych, z tych najlepszych również nie. 

Z pisarstwem Fannie Flagg zetknęłam się po raz pierwszy chyba z 10 lat temu za sprawą cudownych "Smażonych zielonych pomidorów". Do tej pory pamiętam jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie tamta książka i choć od tamtego czasu już do niej nie wróciłam to nigdy o niej nie zapomnę. Na fali tego mojego przeszłego zachwytu nad powieścią autorki skusiłam się na lekturę "Babskiej stacji". Dodatkowo, nie wiem dlaczego, ubzdurałam sobie, że ta książka jest jej pierwszą od czasu "pomidorów"! Jak tego dokonałam? Nie mam pojęcia! Chyba po prostu czasami mózg płata nam figle :D

Po "Babską stację" sięgałam zatem z ogromnymi oczekiwaniami i trochę się jednak zawiodłam, bo miałam nadzieję, że po "Smażonych zielonych pomidorach" autorka poszła ze swoją twórczością do przodu, a wychodzi na to, że się cofa. Najnowsza jej książka z pewnością nie jest z gatunku tych grafomańskich (jak np. książki pani Michalak, o których ostatnio znowu głośno...), ale nie jest to też nic szczególnego, nic na co warto z niecierpliwością czekać. Myślę, że dobrym pomysłem jest wypożyczenie jej z biblioteki, bo to jest tylko i wyłącznie 'książka na raz'. Lekka, łatwa i przyjemna, niestety nic więcej.




Sookie Poole ma 59 lat i wiedzie spokojne, ustatkowane życie u boku kochającego męża i w cieniu apodyktycznej, znanej całemu miasteczku matki. Gdy wydaje za mąż trzecią ze swoich córek myśli, że oto nadszedł czas na nagrodę, na długo wyczekiwany odpoczynek, upragniony wyjazd z mężem. Niestety tak szybko jak Sookie zaczyna o tym myśleć, tak szybko zostaje sprowadzona na ziemię. Dostaje oficjalny list, który rozpoczyna w jej życiu małą rewolucję. Sookie odkrywa, że tak naprawdę nie jest tym, kim od dzieciństwa myślała, że jest, że jej matka nie jest jej matką, że zamiast krwi irlandzkiej w jej żyłach płynie krew polska. Początkowo przerażona tym kobieta, za namową męża, powoli zaczyna zagłębiać się w historię swojego życia. Odkrywa, że jej adopcyjna matka nie jest jedyną silną kobietą z jaką ma coś wspólnego. Okazuje się, że zarówno jej biologiczna matka jak i jej trzy siostry były kobietami o których próżno mówić: słabe, bezbronne i zależne od innych.

Akcja "Babskiej stacji" prowadzona jest dwutorowo. Oprócz historii Sookie czytelnik wprowadzony jest przez autorkę w losy polskiej rodziny Jurdabralinskich z Pulaskiego (swoją drogą, nazwisko takie, że i Polak sobie język połamać może! Skąd Flagg je wytrzasnęła? :P). To w tej właśnie rodzinie rodzą się 4 nietuzinkowe kobiety, w czasie wojny najpierw prowadzące stację paliw, później pilotujące samoloty transportowe. To z tej właśnie rodziny wywodzi się Sookie.

Do książek Fannie Flagg już raczej nie wrócę (z wyjątkiem "Smażonych zielonych pomidorów"). Wydaje mi się, że atmosfery, którą znalazłam w tamtej nie znajdę już w żadnej innej tej autorki. Na tym zatem zakończy się moja przygoda z tą pisarką. Na tym etapie swojego życia wolę babską literaturę w bardziej wyrafinowanym wydaniu :)


F. Flagg, Babska stacja, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2015, s.427.

2015-04-21

"Bornholm, Bornholm" Hubert Klimko-Dobrzaniecki.

Bardzo długo przeleżała ta książka na mojej półce zanim po nią sięgnęłam, oj bardzo długo. Kilka razy brałam ją w ręce, ale aż do ostatniego razu, za każdym odkładałam ją z powrotem, bo wydawało mi się, że nie będzie ona na tyle ciekawa, by mnie wciągnąć i zainteresować. I co? I gdy w końcu się za nią zabrałam okazało się, że cały ten czas byłam w błędzie, bo "Bornholm, Bornholm" to bardzo dobra literatura! Z zaciekawieniem odkrywam ostatnio, że takie niepozorne, wydawałoby się, powieści porywają mnie do swojego świata i że jest mi w nim bardzo dobrze :)




"Bornholm, Bornholm" to tak naprawdę dwie opowieści o dwóch różnych mężczyznach, dwóch różnych czasach w historii, dwóch, wydawałby się, całkiem od siebie różnych życiach. I gdyby przy tym zostać, to tylko ten tytułowy Bornholm byłby elementem ich łączącym, Bornholm i ktoś. Tak jednak nie jest, bo książka Klimko-Dobrzanieckiego to nie tylko dwie historie łączące się w jedną, to też jedna, wielka opowieść o rozczarowaniu życiem, o chęci zmiany, o próbie walki o inną, lepszą przyszłość.

Horst Bartlik jest bardzo przeciętnym Niemcem, nauczycielem biologii w szkole. Wydawałoby się, że jest pogodzony ze swoim bezbarwnym życiem, z wszechogarniającą go obojętnością innych na jego osobę. Wybuch wojny sprawia jednak, że Horst niejako budzi się do życia, ma już dość swojej uległości w stosunku do żony, której nie kocha i która prawdopodobnie nigdy nie kochała jego, ma już dość faktu, że to na jej życzenie przestał być mężczyzną w domu, a stał się posłuszną marionetką. Postanawia zawalczyć o siebie, postanawia się sprzeciwić żonie i zejść ze swoich utartych ścieżek. Fakt, że wybuchła wojna i w każdej chwili może zostać powołany do walki jest dla niego nie lada motywacją, drugiej szansy na odzyskanie siebie może już nie mieć. Gdy w końcu zostaje skierowany do bazy niemieckiej na Bornholmie po raz kolejny odkrywa, że nie wszystko jeszcze w jego życiu stracone. 

Drugi bohater książki na Bornholmie się urodził. Wychowywała go matka, która teraz leży w śpiączce, którą ten odwiedza w szpitalu i której wreszcie może bez skrępowania i obawy o to, że znowu go skrytykuje lub poczuje się nim zawiedziona, opowiedzieć swoje życie. Jedną z osób o których syn jej opowiada jest ona sama i ich wzajemna relacja, tak trudna, niezrozumiała, pełna miłości i nienawiści. Opowiada o tym jak musiał od niej uciec, by teraz móc do niej wrócić.

"Bornholm, Bornholm" to książka o samotności 'wśród swoich', o poczuciu niezrozumienia, porzucenia, o bezsensie wiedzenia życia w takiej a nie innej formie, o próbie wyrwania się z marazmu, istniejącej sytuacji, o walce o godność i szacunek u najbliższych. Wszystko to podane czytelnikowi bardzo przystępnie, bo choć dwie części, na które składa się książka, mają różną od siebie formę, czyta je się z równą ciekawością i przyjemnością. Powieść warta polecenia.


H. Klimko-Dobrzaniecki, Bornholm, Bornholm, Wydawnictwo Znak, 2011, s.240.