Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Autobiografie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Autobiografie. Pokaż wszystkie posty

2014-11-23

Tym razem inaczej. Tadeusza Konwickiego "Nowy Świat i okolice".

Nie wiem jak Wy, ale ja mam tak, że czasami wydaje mi się, że o niektórych książkach nie powinnam pisać posta. Nie dlatego, iż były tak złe, że przysłowiowych słów szkoda, ale z powodu zupełnie odwrotnego! Rzadko, ale jednak, zdarza mi się nie napisać posta o jakiejś genialnej moim zdaniem książce, lub o książce, która zrobiła na mnie na tyle piorunujące wrażenie, że nie potrafię ubrać w słowa swoich na jej temat odczuć. Tak było z "Piaskową Górą" Joanny Bator czy książką "Beksińscy. Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej. O obu tych książkach napisano już bowiem tak wiele i tak dobrze, że stwierdziłam, że milcząc na blogu na ich temat na pewno im nie zaszkodzę, a pisząc o nich tylko po to by pisać, popełnię głupotę. Nie powstały więc posty na ich temat i raczej nie powstaną, choć obie książki noszę sobie w sercu i długo stamtąd nie znikną.

Teraz również nie powstanie post o książce Tadeusz Konwickiego, przynajmniej nie taki, jakie zwykłam pisać. 




Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się czytać książek Konwickiego. Z każdej strony słyszałam lub czytałam o tym, jak wielkim jest myślicielem, literatem i filmowcem. Jak mądrym człowiekiem. Do tej pory nie było nam jednak ze sobą "po drodze". Do teraz. Gdy przeczytałam bowiem pierwszy rozdział jego już trzydziestoletniej książki (powstała w roku moich urodzin!) "Nowy Świat i okolice" wiedziałam, że odtąd będziemy już iść razem. Konwicki i ja, ja i Konwicki. Wszystko mi się w jego pisaniu podoba, wszystko mnie pociąga i urzeka. Dodatkowo, uwielbiam nurzać się w czyichś inteligentnych i mądrych wywodach, a Konwicki wszystkim tym mnie obdarza i na to właśnie pozwala. Wiem, że przeczytam i zbiorę na swojej półce każdą z jego książek. Wiem, że będę do nich wracać. I wiem, że od teraz to jest MÓJ autor! 
Właśnie dlatego o jego książce nie napiszę recenzującego posta. Zbyt dużo we mnie emocji, zbyt wielka fascynacja, bym brała się za tak karkołomną rzecz jak recenzja jego książki. Mam nadzieję, że mnie zrozumiecie.

Żeby nie wyjść na osobę gołosłowną zostawiam Was z kilkoma cytatami z jego książki "Nowy Świat i okolice":)

 "Warszawski Nowy Świat to mój wszechświat i mała kometa z niedługim ogonem w tym moim własnym wszechświecie." /s.9/

"Ale nuda jest w ogóle zmorą mego życia. Jestem cały jednym ogromnym gruczołem nudy. Nuda ukształtowała mój charakter, moje przyzwyczajenia i pewnie moją umysłowość. Jestem ogromną raną nudy. Jestem epileptyczną falą nudy, która leci nie wiadomo dokąd." /s.16/

"Nie ma literatury bez czytelnika. Jaki czytelnik, taka literatura. Za poziom naszych wierszy i powieści odpowiada czytelnik." /s.28/

"Widziałem wiele strasznych rzeczy w życiu, widziałem dużo nieszczęść i śmierci. Ale pierwszy raz obok mnie umarł człowiek i inni ludzie z powrotem ściągnęli go na ziemię." /s.37/

"Starość to negatyw dzieciństwa." /s.96/

"Są pewne wstydy, które reżyserują człowieka przez całe życie." /s.105/

"Wolność wypisana na murach więzień i nad bramami łagrów. Wolność w refrenach wierszy. Wolność na półdupkach nudystów. Jedni już wymiotują z przejedzenia wolnością, inni do śmierci nie zobaczą jej wątłej zorzy." /s.149/


T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2011.

2014-09-17

Karl Ove Knausgård "Moja walka. Tom 1. Powieść".

Przyznaję, nie miałam w planach lektury książki Karla Ove Knausgårda. Nie przemawiało do mnie jedno ze zdań ją reklamujących, a mianowicie: "Autobiograficzna powieść, w której rzeczywistość przeraża bardziej niż najmroczniejsze skandynawskie kryminały." No bo kurcze, różne rzeczy można o mnie powiedzieć, ale na pewno nie to, że pociągają mnie kryminały, wręcz odwrotnie, stronię od nich jak tylko mogę (choć przyznaję, że ostatnio siedzi mi w głowie jakieś diabelstwo i mówi, żeby się skusić i poczytać to czy tamto :P). Zamiaru zatem nie miałam, ale jak wiadomo przypadki rządzą moim czytelniczym życiem, jak dotąd bardzo szczęśliwie zresztą i to właśnie taki przypadek sprawił, że książka ta trafiła w moje ręce. Jak już trafiła nie musiała długo czekać na swoją kolej, ciekawość bowiem wzięła górę i "Moja walka. Tom 1. Powieść" poszła w ruch.




"Moja walka. Tom 1. Powieść" to tak naprawdę opis przygotowań do pogrzebu ojca. Jak się okazuje ojciec był postacią w życiu Karla Ove, która jak żadna inna wywarła ogromny wpływ na to jakim stał się człowiekiem. 'Cichy tyran', tak bym go nazwała, który samym tylko wzrokiem potrafił wbijać swojego syna w ziemię, jednym słowem potrafił go ściągać w dół i powoli niszczyć. To właśnie jego śmierć, której autor "Mojej walki" pragną od lat, staje się przyczynkiem do jego 'wypraw w przeszłość', wspominków, które grają jakby główną rolę w tej książce. 

Już po pierwszych zdaniach, pierwszych przeczytanych przeze mnie stronach okazało się, że ta książka to coś wyjątkowego na rynku wydawniczym. Rzeczywiście trudno jej podobne znaleźć, a jeśli już to są to wypadki nieliczne. "Moja walka" to bowiem powieść, w której życie i literatura tworzą jedną całość, trudną do oddzielenia. Czytelnik śledzi w niej losy Karla, tak bardzo zwykłe mimo wszystko, a ma wrażenie jakby to był jakiś wyższy poziom życia. Dlaczego? Dlatego, że autor w taki a nie inny sposób do swojego życia podchodzi, w taki a nie inny sposób je opisuje, podsumowuje, przeżywa. Banalność staje się czymś niezwykłym właśnie dlatego, że autor od tej banalności swojego życia nie ucieka! Tyle. Knausgård nie oszczędza w swojej książce ani siebie, ani ojca, który, nie da się ukryć, jest główną, oprócz autora, postacią tego tomu, ani reszty swojej rodziny. Nie zataja, nie przemilcza trudnych dla siebie momentów, sytuacji z którymi przyszło mu się zmierzyć. Nie ukrywa swoich słabości, wspomnień, które jak to one, raz są dobre, raz złe. Wszystko z siebie wyrzuca czytelnikowi pod nos, ale w taki sposób, że to wszystko się broni! Bo to naprawdę jest literatura na wysokim poziomie. A skoro jest to ten właśnie poziom to nie należy się spodziewać książki szybkiej ani prostej. Były momenty, że od "Mojej walki" nie mogłam się oderwać, ale były również takie, gdy jej lektura sprawiała mi trudność. Dlaczego? Długie narracje, niekończące się opisy bardzo zwykłych sytuacji czasami mogą nużyć. Nie raz i nie dwa zastanawiałam się co w tym co teraz czytam jest tak wyjątkowego, że poświęcona została temu już kolejna strona?! Potem okazywało się, że może nic, ale dokądś mnie to prowadzi, tak jak dokądś prowadziło to Karla Ove. 

"Moja walka. Tom 1. Powieść" to z pewnością nie jest książka dla każdego, ale jak widać znalazła już sobie ogromne grono fanów, dla których porównywanie jej do dzieła Prousta nie jest niczym nie na miejscu. Ja mam do niej stosunek bardziej ambiwalentny, bo zarówno mnie ona do siebie pociąga jak i odpycha, nie potrafię jej jednak odebrać tego, jak jest niepowtarzalna i zaskakująca. Warta uwagi!


K. O. Knausgård, Moja walka. Tom 1. Powieść, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014, s.352.

2012-10-29

"Nigdy nie wiadomo, kiedy się kogoś najbliższego widzi po raz ostatni." - "Maria i Magdalena" Magdaleny Samozwaniec.

Przeczytałam "Marię i Magdalenę" i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że ta książka jest równie, jeśli nie bardziej, bogata w informacje dotyczące życia naszych rodaków w czasach dwudziestolecia międzywojennego (i nawet tych wcześniejszych) co najnowsze publikacje Wydawnictwa PWN, które wyszły spod ręki państwa Łozińskich. Oczywiście książka Magdaleny Samozwaniec to inna estetyka, inny smak, inny styl opowieści niż ten prezentowany nam przez współczesnych autorów, bądź co bądź albumów, ale informacji w niej bez liku. Dodatkowo, a może jednak GŁÓWNIE "Magda i Magdalena" to piękny portret rodzinny stworzony przez autorkę. Portret, w którym na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się siostra Magdaleny Samozwaniec, Maria Pawlikowska - Jasnorzewska (zwana przez domowników Lilką),  zresztą stąd taki a nie inny tytuł książki, drugi plan stanowią natomiast: ukochany i podziwiany ojciec Wojciech Kossak, wzór mężczyzny dla obu sióstr oraz kochana, acz mało spolegliwa wobec swoich córek matka, Maria z Kisielnickich Kossakowa zwana Mamidłem. O swoim starszym bracie Jerzym Magdalena Samozwaniec nie wspomina prawie wcale.




Początkowo trochę zdziwił mnie sposób w jaki autorka postanowiła "Marię i Magdalenę" napisać, później jednak przyzwyczaiłam się do niego, i choć fanką tego typu zabiegów nie jestem to jednak rozumiem co autorka chciała przez to osiągnąć. O co chodzi? O to, że narracja w książce Samozwaniec nie jest prowadzona jak to jest zwykle przyjęte w tego typu  publikacjach w pierwszej osobie liczby pojedynczej, ale w osobie trzeciej. W ten oto sposób Madzia stworzyła książkę, którą momentami czyta się bardziej jak powieść niż jak wspomnienia. 
Już we wstępie Magdalena Samozwaniec zwraca się do dwóch małych dziewczynek z pytaniem na czym dokładnie skupić się w tej książce i od czego zacząć. Lilka i Madzia radzą jej między innymi:

"(...) Opisz atmosferę ówczesnego Krakowa, napisz o tym, w jaki dziwny sposób ewakuowano wówczas dziewczynki z tak zwanych dobrych domów. Dzisiejsze harcerki, czytając owe opisy, będą pękać ze śmiechu. Pisz o przedziwnej higienie początków tego wieku, o snobizmie, który wówczas panował, i przesadnej dewocji, do której dzieci zmuszano. Nie bój się, pisz, i tak redaktor, który zaopiekuje się twoimi wspomnieniami, wykreśli Ci z tego połowę."

oraz:

"(...) O sobie staraj się pisać wesoło, ale raczej krytycznie, tak, jakbyś opisywała swoją najlepszą przyjaciółkę. Wówczas czytelnik daruje Ci może zbytni entuzjazm wobec Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Wojciecha. Jedni powiedzą: szowinizm rodzinny, drudzy - oto jej dwie największe miłości!"

I do tych porad małych dziewczynek dorosła Magdalena Samozwaniec się stosuje. Tym samym "Maria i Magdalena" obfituje w niezliczoną ilość ciekawostek dotyczących życia ludzi na przełomie wieków i w dwudziestoleciu międzywojennym. Czytamy zatem między innymi o tym jak Madzia i Lilka Kossak szokowały społeczeństwo krakowskie jeżdżąc po Krakowie na rowerach, jaka była reakcja Mamidła gdy pewnego dnia podążająca za modą Lilka pojawiła się w domu w sukni, która odsłaniała jej kostki oraz jaki rodzaj higieny stosowały ówczesne panny, a co za tym idzie, co to było Eau de Pologne?

Poza tym zdziwienie budzą 'katusze' jakie przeżywała matka dziewcząt w czasach tzw. Wielkiej Wojny, gdy musiały się wyprowadzić z Kossakówki i zamieszkać w hoteliku w Ołomuńcu, w którym pokoje nie były codziennie sprzątane (!!), codzienne menu było jednakowe a pogoda nieciekawa. Sama autorka komentując listy Mamidła, w których ta opisuje te 'szokujące' wydarzenia nie próbuje kryć swojego krytycyzmu wobec nich. Tak jak poradziły jej dwie małe dziewczynki Magdalena Samozwaniec pisze o swojej rodzinie z humorem, ale zdarza się jej również być wobec niej krytyczną. Rzadko bo rzadko, ale cóż począć:P Zwłaszcza w stosunku do Tatki,  który z pewnością jest mężczyzną życia obu swoich córek, Madzia jest bezkrytyczna. Nie dziwię się szczerze mówiąc. Kochający, rozpieszczający córki i żonę, wpatrzony i podziwiający ich dokonania, bezkrytyczny niemal, biegnący z pomocą gdy potrzeba Wojciech Kossak był idealnym ojcem dla tych dwóch kobiet o artystycznych duszach, które potrzebowały mężczyzny, który będzie je popierał w ich działaniach. 
Drugą osobą tak bardzo kochaną przez Magdalenę Samozwaniec jest Maria Pawlikowska - Jasnorzewska. Siostra, z którą nie raz i nie dwa drze Magda przysłowiowe koty, z którą nieustannie rywalizuje na każdym niemal polu (zwłaszcza artystycznym) jest tak naprawdę jej wielką miłością. Wychowywane razem, Maria i Magdalena są w stanie zrobić dla siebie dosłownie wszystko a ich miłość i przywiązanie dla kolejnych mężów obu kobiet stanowią nie lada wyzwanie i konkurencję. Wiadomo bowiem, że jeśli któraś z Kossakówien ma wybrać między mężem a siostrą, z zamkniętymi oczami zawsze wybierze siostrę. Pięknie Madzia opisuje swoją siostrę i choć czasem zwraca uwagę na jakieś jej wady to zawsze znajduje dla nich usprawiedliwienie, zawsze postawi swoją siostrę nad samą sobą i prędzej skrytykuje siebie niż ją... I tylko szkoda, że siostry nie miały możliwości spotkać się po zakończeniu II Wojny Światowej choć jeszcze ten jeden jedyny raz.

Swoją książką Magdalena Samozwaniec po raz kolejny zafundowała mi niezłą ucztę i cieszę się, że na mojej półce czekają już kolejne pozycje nawiązujące swoją treścią do rodziny Kossaków! Mnaim:P


M. Samozwaniec, Maria i Magdalena, Świat Książki, Warszawa 2010, s.547.

2012-07-15

Życie jest snem, czyli "Gustaw i ja" Magdaleny Zawadzkiej.

Uwielbiam takie małżeństwa! Tak bardzo chciałabym widzieć więcej tak zrastających się ze sobą z czasem związków, ludzi, którzy do końca życia uważają się za szczęściarzy, bo trafili właśnie na siebie. Cieszę się, że w najbliższym otoczeniu mam podobny przykład i żyję nadzieją, że w przypadku mojego, stosunkowo jeszcze młodego, bo trzyletniego dopiero małżeństwa będzie podobnie.

Gustawa Holoubka żywiłam sympatią 'od zawsze'. Mam słabość do jego głosu, uważam go za bezapelacyjnego mistrza w swej dziedzinie i mam w sobie takie małe ziarnko zazdrości w stosunku do tych, którzy go dobrze znali. Panią Magdalenę natomiast po prostu lubię, tym bardziej, że imponuje mi to w jaki sposób mówi o swoim mężu i ich związku. Teraz lubię ją również za tą książkę, bo jest piękna, piękna miłością żony do męża...




W 1969 roku kiedy tak naprawdę się poznają, Magdalena Zawadzka ma 24 lata, Gustaw Holoubek prawie pięćdziesiąt. Oboje żyją w małżeństwach i wydawałoby się, że szukanie nowych emocji i możliwości na nowy związek nie jest tym o czym powinni myśleć i za czym dążyć. Okazuje się jednak, że prawdziwa miłość nadchodzi niepytana, i Gustaw zaczyna starać się o względy dużo młodszej od siebie koleżanki z teatru. Ta, choć początkowo udaje brak zainteresowania, po pewnym czasie odwzajemnia jego uczucia i wbrew wydawałoby się zdrowemu rozsądkowi zostają parą. Obydwoje rozwodzą się z poprzednimi małżonkami i we wrześniu '73 roku sami zawierają związek małżeński. Miodowy miesiąc spędzają w Zakopanem, które później staje się jednym z miejsc do którego regularnie co roku przyjeżdżają.

Życie tych dwojga zdecydowanie kręci się wokół teatru, najpierw Dramatycznego, później Ateneum. Udział w kolejnych sztukach, ich reżyserowanie, nadzorowanie czy granie w nich przeplatają się w życiu państwa Holoubków z życiem codziennym, narodzinami syna, wyjazdami zagranicznymi, stratami bliskich osób, pozyskiwaniem nowych przyjaciół. Ot życie, czasami łatwe, czasami trudne, ale z pewnością jak kiedyś powiedział Władysław Bartoszewski, nie nudne.

W swojej książce Magdalena Zawadzka dużo pisze o mężu, jego wielkości, mądrości, prostocie, umiłowaniu prawdy, szczerości i oczywiście sztuki, nie zapomina jednak również o sobie, bo przecież teatr i film były i są także wielką częścią i pasją jej życia. Obydwoje spełniali się na tym samym polu zawodowym, nie przeszkadzali sobie, nie zazdrościli sukcesów, czy to nie jest swego rodzaju sztuka w dzisiejszym świecie? Oczywiście autorka pisze również dużo o domowym życiu codziennym swojej rodziny, o tym, że Gustaw był odpowiedzialny za wynoszenie śmieci, nakręcanie starego przedwojennego zegara oraz zachowanie porządku w sypialni, pisze o ich wspólnej niefrasobliwości i 'zakręceniu', które to cechy powodowały w ich życiu wiele ciekawych sytuacji. Pisze w końcu o tym jak wspaniałym mężem był Gucieniek, jak ją uczył nie przejmować się wszystkim, nie zwracać uwagi na niepotrzebne, psujące krew sytuacje, ludzi i rzeczy, jak ją uczył cierpliwości w stosunku również do siebie i jak po jego odejściu życie już NIGDY nie będzie takie samo i jak Gustawa nikt NIGDY nie zastąpi, bo to on był właśnie tym jedynym...

Tego typu książki zawsze skradają moje serce, bo czy nie jest niewysłowioną przyjemnością czytać o tym, ze miłość może być na całe życie, że może nigdy nie zginąć a nawet stawać się silniejszą, że nic jej nie może złamać a wręcz umocnić?! Chyba nie. Dla mnie ta książka to taka mała uczta emocjonalna i cieszę się, że Pani Magdalena Zawadzka ją napisała:)


M. Zawadzka, Gustaw i ja, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2011, s.367.

2011-06-23

"I więcej nic nie pamiętam" - Adina Blady-Szwajger.

"Przez 40 lat po wojnie byłam lekarzem. Wierzę, naprawdę wierzę, że lekarzem jest się po to, żeby zawsze i wszędzie ratować życie.
Przez te 40 lat nie odstąpiłam od tego nigdy.
Ale gdzieś pod spodem zawsze myślalam, że nie mam prawa. Nie mam prawa do wykonywania zawodu! Bo przecież nie zaczyna się pracy lekarza od prowadzenia ludzi zamiast do życia - do śmierci.
I z tym zostałam. Do teraz.
I nic nie pomaga, że wiem, że to wszystko było właśnie po to, żeby ratować życie ludzkie, że to wszystko było konieczne, ale po drodze było coś nie tak, jak trzeba.
Może za ciężkie na resztę życia?"




Jak zaznacza sama autorka, książka "I więcej nic nie pamietam" bardziej niż literaturą jest relacją z tego co się zdarzyło te kilkadziesiąt lat temu na terenie nie tylko getta warszawskiego, ale również samej Warszawy. Nie jest to łatwa relacja, zarówno dla osoby, która się jej podjęła, jak i dla tych, którzy są jej odbiorcami...

Adina była świeżo poślubioną żoną i miała 22 lata w dniu kiedy wybuchła II Wojna Światowa. Była studentką na wydziale lekarskim Uniwersytetu Warszawskiego i niedługo miała rozpocząć praktykę lekarską. Nadszedł jednak 1 września i wszystkie plany uległy zmianie, życie zmieniło tor po którym biegło... Szukając schronienia i możliwości ukończenia studiów, autorka "I więcej nic nie pamietam" uciekła z Warszawy do Lwowa, skąd jednak po kilku miesiącach wróciła do stolicy.

11 marca 1940 roku zgłosiła się do szpitala im. Bersonów i Baumanów w Warszawie, w którym pracowała do jego likwidacji. Została przyjęta jako pomoc dr Keilson na oddziale wewnętrznym. Już wtedy jednak największą jej uwagę przyciągały chore dzieci, które jeszcze można było ratować, którym było się w stanie pomóc. Szpital bowiem, do momentu zamknięcia getta funkcjonował w miarę normalnie... Warszawskie getto jednak powstało, a razem z nim zmienił się szpital i jego mali pacjenci. 'Normalnie' chore dzieci, którym lekarze mogli pomóc wyzdrowieć zmieniły się w dzieci dla których nie było ratunku: dzieci z chorobą głodową czy gruźlicą, nierzadko dodatkowo jeszcze zawszone czy zagrzybione, wiedzące co to jest śmierć i niekiedy się jej spodziewające. Dzieci o dorosłych, rozumiejących zbyt wiele, doświadczonych zbyt boleśnie i widzących za dużo, głęboko czarnych, przeszytych bólem oczach. Leczenie tych dzieci, bez lekarstw, jedzenia i odpowiednich warunków do rekonwalescencji autorka nazywa "nadludzką medycyną", która bardzo często sprowadzała się jedynie do tego by takiemu umęczonemu przez życie i chorobę dziecku umożliwić godną śmierć. Śmierć, która dla większości tych dzieci była łaską, która przychodziła sama. Garstka dzieci, która została w szpitalu do momentu jego likwidacji, została natomiast nią 'obdarzona' przez autorkę tej książki. 'Obdarzona' - zastanawiam się czy pomimo wszystko to słowo tutaj pasuje, czy pomoc w śmierci może być widziana jako dar? Ale z drugiej strony jeśli dzieci umarły podczas snu, nie natomiast brutalnie i z zimną krwią zabite przez nazistów, czy w jakimś stopniu nie jest to właśnie dar spokojnej śmierci, wolnej od strachu i bólu?

Dzieci - te chore, często samotne, wynędzniałe, szukajace ukojenia w smutku, bólu i głodzie były największą troską Adiny. Im też, oraz samej pracy w trzech szpitalach w getcie poświęcona jest pierwsza część książki "I więcej nic nie pamiętam". Te kilka rozdziałów opowiadających o tym etapie wojennego życia autorki to oczy pełne łez, otwarte z bezsilności usta i ściśnięte gardło i serce czytelnika. Chyba inaczej nie da się przeczytać tych 100 stron... I takie mam jedno spostrzeżenie dotyczące dzieci po lekturze tej książki: ŻADNE, absolutnie żadne dziecko nie powinno tak szybko i w tak brutalny sposób dorastać!!!


"No i właśnie tego dnia przyszła sześcioletnia Ryfka, która miała jeszcze w domu ojca, a w szpitalu starszego brata i trzyletnią siostrę. A matki juz nie miała. Ta trzyletnia siostra zmarła. - Ryfka - pamietam powiedziałam - tę paczuszkę dla siostrzyczki zabierz, bo ona już nie żyje. A Ryfka podniosła na mnie te swoje czarne oczy, takie bez dna, i powiedziała:
- bo jak CZŁOWIEK musi uprać i sprzątnąć, i ugotować, to nie starcza mu czasu i ja nie dopilnowalam dziecka. - I ten "człowiek", okutany w łachmany, odwrócił się i odszedł starczym, człapiącym krokiem."


W drugiej części książki autorka opowiada o swoim wyjściu z getta, funkcjonowaniu po aryjskiej stronie jako łączniczka ŻOB, przyjaźni z Markiem Edelmanem oraz o tym, że życie Żyda po aryjskiej stronie nie było dużo łatwiejsze od tego w getcie. Szczególnie zapadła mi w pamięć historia Abraszy Bluma oraz to w jaki sposób zginął mąż autorki, Stefan... Niełatwe są to historie. Zagnieżdżają się w umyśle i w sercu i nie pozwalają normalnie funkcjonować w życiu codziennym. Moim zdaniem zresztą cała ta książka taka jest. Jej lektura równa się zakłóceniu normalnego życia czytelnika, gdyż nie ma możliwości by o tym co się przeczytało nie myśleć. Taka to właśnie książka, prosta w swojej formie i sposobie w jakim została napisana, ale przejmująca do głębi...


A. Blady-Szwajgier, I więcej nic nie pamiętam, Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2010, s.287.

2011-03-18

O uwielbieniu dla mistrza, czyli "Moje życie z Mozartem" Erica-Emmanuela Schmitta.

"Moje życie z Mozartem" to kolejna książka Schmitta, która od ostatnich Świąt Bożego Narodzenia gości na mojej półce. W końcu, po bardzo dobrze przyjętych przeze mnie "Małych zbrodniach małżeńskich" i rozczarowujących "Moich Ewangeliach" przyszła kolej na tą właśnie książkę. Szczerze powiem, że obawiałam się jej lektury, a to dlatego, gdyż do tej pory przeczytałam kilka sprzecznych opinii na jej temat. Jedni twierdzili, że to jedna z najgorszych książek autora, inni natomiast zachęcali by po nią sięgnąć. Po przeczytaniu tej krótkiej książki stwierdzam z pewnością, że zaliczam się do tej drugiej grupy jej odbiorców, czyli będę was do jej lektury zachęcać:)




"Moje życie z Mozartem" to swego rodzaju autobiografia, w której Eric-Emmanuel Schmitt prowadzi z Mozartem dziwny rodzaj rozmowy. Schmitt 'porozumiewa' się z Mozartem za pomocą listów, Mozart natomiast, jak można się domyślić, robi to poprzez swoją muzykę.

Korespondencja Schmitta z Mozartem rozpoczyna się, gdy autor ma 15 lat. Jego życie toczy się wokół śmierci. Młody człowiek nie widzi większego sensu w tym by kontynuować swą ziemską podróż i dlatego coraz częściej myśli o tym by popełnić samobójstwo. Kiedy jest już zdecydowany targnąć się na swoje życie, pojawia się Mozart, a raczej jego muzyka. To właśnie ona ratuje Erica przed największym błędem jaki można w życiu popełnić. Muzyka Mozarta pozwala mu zauważyć piękno świata, pomaga mu pozyć się depresji. Oczarowany operą Mozarta Schmitt wie, że świat nie może być aż tak okropny, brzydki i zły jak do tej pory sądził, skoro można na nim zetknąć się z czymś tak niesamowitym i pięknym jak ta muzyka...

To spotkanie staje się początkiem 'przyjaźni' autora z kompozytorem. Schmitt pisze do Mozarta w chwilach bólu, radości, zastanowienia czy gdy potrzebuje rady. Gdy nachodzą go wątpliwości czy pytania zwraca się z nimi do Mozarta, który nigdy nie zawodzi i poprzez swoją muzykę, swoje kompozycje, swoje życie pozwala znaleźć Ericowi odpowiedzi na nie.

Ten dziwny rodzaj korespondencji z Mozartem, wyzwala w autorze "Oskara i Pani Róży" wiele powodów do refleksji. Schmitt pisze w swych listach do kompozytora między innymi o sensie bólu, o dzieciństwie i jego przeżywaniu, o Bogu czy nawet o kotach. Ten właśnie list o kotach jest jednym z moich ulubionych, ponieważ według Erica-Emmanuela Schmitta tylko koty można nazwać zwierzętami mozartowskimi. Tylko koty zdaniem pisarza potrafią swoim zachowaniem oddać sens, lekkość i piękno muzyki Mozarta. 

Muszę powiedzieć, że porwała mnie ta książka i uwiodła. Spodobała mi się ta siła jaką człowiek może czerpać z muzyki, to jak muzyka może nam w życiu pomagać. Momentami łapałam się nawet na tym, że zazdrościłam Schmittowi tego, że posiada tego rodzaju relację z kompozytorem, którego nigdy nie miał szansy poznać, ale którego 'zna' poprzez jego muzykę. Schmitt darzy Mozarta nie tylko uwielbieniem i podziwem, ale również prawdziwą miłością, którą obdarzamy tylko ludzi znaczących dla nas najwięcej. Dla Schmitta Mozart jest właśnie jedną z takich osób. To on go uratował, to on mu pomagał radzić sobie z bólem i stratą, to on tłumaczył mu życie i Boga, to on nigdy go nie opuścił i nie zawiódł...
Serdecznie polecam:)


E.-E. Schmitt, Moje życie z Mozartem, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008, s.118.