Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mój TOP. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mój TOP. Pokaż wszystkie posty

2015-02-13

Dlaczego mnie mniej na blogu i o "Mniej" Marty Sapały.

Nie po drodze mi ostatnio z moim blogiem. Mój synek, który przecież dopiero co się urodził ma już 1,5 roku a co za tym idzie, staje się coraz bardziej wymagającym towarzyszem dnia codziennego. I o ile czas na czytanie książek znajduję codziennie, na pisanie bardzo często brak mi już ochoty i siły. Wszystko to sprowadza się do tego, że już kilka razy myślałam o tym, by Zasiedzisko zamknąć. Głupio mi po prostu przed Wami, bo blog jest a jednak prawie go nie ma. Na przełomie ostatnich kilku miesięcy przeczytałam i porzuciłam w trakcie lektury kilka książek, o których nie wspomniałam tutaj ani słowem. To co to za prowadzenie bloga? Wstyd i tyle. Przed podjęciem finalnej decyzji powstrzymują mnie jednak takie książki jak "Mniej" Marty Sapało. Gdzie bowiem mogłabym tak swobodnie pozachwycać się czymś co zrobiło na mnie kolosalnie pozytywne wrażenie i w jakimś stopniu mnie zmieniło?! Na lepsze. Tylko tutaj :)




Jakiś czas temu czytałam książkę Beaty Sadowskiej "I jak tu nie biegać". Pisałam o tym, że to jedna z tych książek na którą czekałam. Przyszła do mnie w dobrym momencie życia, akurat wtedy gdy potrzebowałam zmiany i brakowało mi jedynie kogoś kto by mnie do niej zmotywował. O książce Marty Sapały myślę identycznie! Dla mnie to taki kop do tego by coś zmienić, nad wieloma rzeczami się zastanowić, niektóre poprawić. Wydaje mi się jednak, że nie każdego ona uwiedzie do tego stopnia co mnie, myślę, że do proponowanych w niej rozwiązań czy pomysłów trzeba dorosnąć. Trzeba zauważyć w swoim dotychczasowym życiu coś co nas trochę przytłacza, co nam nie pasuje, co nas uwiera a wtedy "Mniej" po prostu wchłoniemy! Dla mnie ta książka to tzw. "eye opener". Wiele rzeczy mi uświadomiła i ogromnie mnie to cieszy, bo wiem, że to czego dzięki niej się dowiedziałam wpłynie tylko i wyłącznie na plus na moje, nasze życie.

Bardzo oględnie mówiąc "Mniej" to książka o tym jak walczyć w swoim życiu z wszechobecnym konsumpcjonizmem, jak próbować stać się w jakimś stopniu minimalistą życiowym. Jak do tych problemów zabrała się autorka? Zarówno ona (z mężem i dzieckiem) jak i 11 innych rodzin (choć w skład osób uczestniczących w eksperymencie należały zarówno kilkuosobowe rodziny jak i tzw. single) dobrowolnie zdecydowali się przez okrągły rok ograniczyć do minimum swoją konsumpcję. Skończyły się nieprzemyślane zakupy, zachcianki, poprawiacze humoru w postaci np. nowego ciucha, skończyły się wyjścia do restauracji, kina czy na piwo, skończyło się w końcu wyrzucanie jedzenia, ubrań, czy sprzętu tylko dlatego, że na rynku pojawił się "nowszy model". Założenie było bardzo proste: "kupujemy tylko to co do życia niezbędne". 

Książka Marty Sapały porusza wiele kwestii związanych z minimalizmem i anty-konsumpcjonizmem. Ponieważ działania zaangażowanych w eksperyment ludzi były różne, różne są też poruszane w tej książce kwestie. Czytamy o uprawianiu własnych warzyw, o podróżach bez niepotrzebnych wydatków, o kształceniu dzieci, ciąży i porodzie, przeprowadzkach, remontach, wymianach towarów, o przysługach składanych innym, o ogromnych firmach czerpiących zyski z oszukiwania swoich klientów itp. itd. Okazuje się, że to bardzo rozległy i niesamowicie ciekawy, wciągający temat. "Mniej" ani przez chwilę nie wieje nudą, co więcej, gdy książka się kończy czytelnik czuje wielką satysfakcję z faktu jej przeczytania. Jest dobrze, motywująco, mądrze i potrzebnie! Ja właśnie takiej książki potrzebowałam! :)


M. Sapała, Mniej, Relacja, Warszawa 2014, s.416.

2014-11-23

Tym razem inaczej. Tadeusza Konwickiego "Nowy Świat i okolice".

Nie wiem jak Wy, ale ja mam tak, że czasami wydaje mi się, że o niektórych książkach nie powinnam pisać posta. Nie dlatego, iż były tak złe, że przysłowiowych słów szkoda, ale z powodu zupełnie odwrotnego! Rzadko, ale jednak, zdarza mi się nie napisać posta o jakiejś genialnej moim zdaniem książce, lub o książce, która zrobiła na mnie na tyle piorunujące wrażenie, że nie potrafię ubrać w słowa swoich na jej temat odczuć. Tak było z "Piaskową Górą" Joanny Bator czy książką "Beksińscy. Portret podwójny" Magdaleny Grzebałkowskiej. O obu tych książkach napisano już bowiem tak wiele i tak dobrze, że stwierdziłam, że milcząc na blogu na ich temat na pewno im nie zaszkodzę, a pisząc o nich tylko po to by pisać, popełnię głupotę. Nie powstały więc posty na ich temat i raczej nie powstaną, choć obie książki noszę sobie w sercu i długo stamtąd nie znikną.

Teraz również nie powstanie post o książce Tadeusz Konwickiego, przynajmniej nie taki, jakie zwykłam pisać. 




Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się czytać książek Konwickiego. Z każdej strony słyszałam lub czytałam o tym, jak wielkim jest myślicielem, literatem i filmowcem. Jak mądrym człowiekiem. Do tej pory nie było nam jednak ze sobą "po drodze". Do teraz. Gdy przeczytałam bowiem pierwszy rozdział jego już trzydziestoletniej książki (powstała w roku moich urodzin!) "Nowy Świat i okolice" wiedziałam, że odtąd będziemy już iść razem. Konwicki i ja, ja i Konwicki. Wszystko mi się w jego pisaniu podoba, wszystko mnie pociąga i urzeka. Dodatkowo, uwielbiam nurzać się w czyichś inteligentnych i mądrych wywodach, a Konwicki wszystkim tym mnie obdarza i na to właśnie pozwala. Wiem, że przeczytam i zbiorę na swojej półce każdą z jego książek. Wiem, że będę do nich wracać. I wiem, że od teraz to jest MÓJ autor! 
Właśnie dlatego o jego książce nie napiszę recenzującego posta. Zbyt dużo we mnie emocji, zbyt wielka fascynacja, bym brała się za tak karkołomną rzecz jak recenzja jego książki. Mam nadzieję, że mnie zrozumiecie.

Żeby nie wyjść na osobę gołosłowną zostawiam Was z kilkoma cytatami z jego książki "Nowy Świat i okolice":)

 "Warszawski Nowy Świat to mój wszechświat i mała kometa z niedługim ogonem w tym moim własnym wszechświecie." /s.9/

"Ale nuda jest w ogóle zmorą mego życia. Jestem cały jednym ogromnym gruczołem nudy. Nuda ukształtowała mój charakter, moje przyzwyczajenia i pewnie moją umysłowość. Jestem ogromną raną nudy. Jestem epileptyczną falą nudy, która leci nie wiadomo dokąd." /s.16/

"Nie ma literatury bez czytelnika. Jaki czytelnik, taka literatura. Za poziom naszych wierszy i powieści odpowiada czytelnik." /s.28/

"Widziałem wiele strasznych rzeczy w życiu, widziałem dużo nieszczęść i śmierci. Ale pierwszy raz obok mnie umarł człowiek i inni ludzie z powrotem ściągnęli go na ziemię." /s.37/

"Starość to negatyw dzieciństwa." /s.96/

"Są pewne wstydy, które reżyserują człowieka przez całe życie." /s.105/

"Wolność wypisana na murach więzień i nad bramami łagrów. Wolność w refrenach wierszy. Wolność na półdupkach nudystów. Jedni już wymiotują z przejedzenia wolnością, inni do śmierci nie zobaczą jej wątłej zorzy." /s.149/


T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, Biblioteka Gazety Wyborczej, Warszawa 2011.

2014-07-17

O tym jak rozczarowanie przerodziło się w zachwyt, czyli "Sońka" Ignacego Karpowicza!

Niektórzy z Was na pewno wiedzą jakim rozczarowaniem była dla mnie powieść Ignacego Karpowicza "Balladyny i romanse". Przygotowana byłam na wiele dobrego, a spotkał mnie zawód tak duży, że w pewnym momencie dałam sobie spokój i po przeczytaniu większej części tej książki postanowiłam jej nie kończyć. Nie widziałam sensu, tak jak przez dłuższy czas po jej lekturze nie widziałam sensu w tym by autorowi dać jeszcze jedną szansę na to, by skradł moje czytelnicze serce. Gdy na rynku pojawiła się "Sońka" zaczęłam się zastanawiać czy ta książka nie jest tą przed którą powinnam ulec? Nie zanosiło się jednak na to, by miało to szybko nastąpić. Na szczęście, jak już kiedyś pisałam, niektóre książki przychodzą do nas same, nawet gdy nam się wydaje, że to nie czas na nie. I dzięki Bogu!




"Jestem Sonia Biała, jestem Sonia Kulawa, jestem ostatnia jak moja suka Borbus Dwunasta, jak mój kot Jozik Pasterz Myszy, ostatnia z rodu jestem, moja krew została wymazana ze świata w czasie wojny, później już tylko schła. Jestem z Królowego Stojła, gdzie dumni królowie popasywali, jestem z domu Trochimczyk, jestem matką, której zabito dziecko, jestem siostrą, której zabito braci, jestem córką, której zabito ojca, jestem żoną, której zabito męża, jestem kochanką, której zabito kochanka, sąsiadką bez sąsiadów, rozpaczą bez strun głosowych, skargą bez spowiednika, spowiedzią bez rozgrzeszenia." [s.89]


"Sońka" to moje odkrycie! Nie spodziewałam się, że doczekam się takiej literatury od Karpowicza, który przecież już zawsze miał mi się kojarzyć z tymi nieszczęsnymi "Balladynami i romansami". Tamta powieść sprawiła, że byłam pewna, że ten autor nigdy 'moim' się nie stanie, ta, że stało się odwrotnie. "Sońka" uzmysłowiła mi, że Ignacy Karpowicz to też 'mój' pisarz, za którego innymi powieściami już się rozglądam, w duchu modląc się, by były choć w części takie jak jego ostatnia książka...

Po "Ludzkiej rzeczy" Pawła Potoroczyna i "Gugułach" Wioletty Grzegorzewskiej, "Sońka" to kolejna powieść, którą chyba mogę zaliczyć do tzw. nurtu chłopskiego w polskiej literaturze. Dzięki niej odkryłam, że od jakiegoś czasu jestem fanką tegoż i 'wchodzę' w tego typu książki jak 'nóż w masło', gładko i z niesamowitą wprost przyjemnością. Wszystko mi się w tych książkach podoba, wszystko ze sobą gra, wszystko idealnie do siebie pasuje i się uzupełnia. Tak jakby Ci autorzy znaleźli klucz do tego jak pisać o trudzie istnienia. "Sońka" to kolejna lektura, która uświadomiła mi, że wieś, tamtejsi mieszkańcy i tamte prawdy są idealnym tłem do rozważań na temat życiowych, niełatwych wyborów, przegapionych szans, trudnych decyzji, które mają wpływ na całe przyszłe życie jednostki. Wieś niesie z sobą również brak konieczności uwznioślania niektórych spraw, niepotrzebnego komplikowania sytuacji, wszystko tu bowiem jest proste, najczęściej białe albo czarne i prosto trzeba też mówić o życiu, bez ogródek, bez przesady. Wszak wszystko co nas spotyka to "ludzka rzecz" i "nic co ludzkie nie jest nam obce".

"Nie chcę pamiętać, co wygadywano, były to tak niestworzone historie, że nawet wojna przy nich bledła. Bledła, bo ludzie na wsiach żyją życiem, a wojna jest śmiercią. Bo ludzie na wsiach żyją nieodległą przyszłością, a wojna to zawsze teraźniejszość albo przeszłość." [s.73]

"Niewypowiedziane słowa nie przestają być słowami, a niewysrane gówno gównem. Taka jest natura wszechrzeczy." [s.21]

"Nie ważyło wiele, tylko że to, co ważne, nie waży wiele, zupełnie jak to, co nieważne - dlatego tak łatwo pomylić jedno z drugim, poplątać i się zgubić." [s.28]

"Nawet nie mogłabym ugniatać nogami kapusty, bo jak się nie waży, to długo można deptać poszatkowane liście, jak się nie wierzy, długo i próżno można klepać Wieruju wo jedinoho Boha Otca, jak się nie jest, trudno być." [s.39]

Wracając jednak do "Sońki". Tytułowa bohaterka powieści Karpowicza to stara kobieta czekająca z utęsknieniem na koniec czyli swoją śmierć, bo tak naprawdę to co miało ją w życiu spotkać już ją spotkało, szczęście, którego miała zaznać dawno już minęło i tak to, ostatnie kilkadziesiąt lat Sonia bardziej czeka niż żyje. Gdy pewnego dnia na jej drodze staje Igor, kobieta wie, że znalazł się on tu po to, by stać się jej powiernikiem, słuchaczem, któremu jakby w spadku zostawi historię swojego życia, tym samym uwalniając się od jej ciężaru. Sońka wie, że wreszcie, razem z Igorem, idzie do niej upragniona śmierć. Kobieta opowiada zatem o młodości, ojcu, który w żaden sposób nie stronił od swojej jedynej córki, braciach, kopiach tegoż, wojnie i Joachimie, niemieckim żołnierzu, esesmanie, największej miłości., kwintesencji męskości i troski. Opowiada o ciąży, kłamstwie, mężu i śmierci a Igor, młody reżyser teatralny na bieżąco układa z tych wspomnień sztukę teatralną, która ma mu przynieść sukces. Dla niego spotkanie z Sonią to czas na to by zdjąć maskę, choć na chwilę zerwać ze swoim kreowanym wizerunkiem człowieka sukcesu, bez obciążającej go, wiejskiej przeszłości. To czas by z powrotem stać się Ignacym, ale by również czerpać garściami od tej kobiety, która niczego od niego nie chcąc daje tak wiele...

"Bez Joachima świat przypominał te wasze dzisiejsze torebki foliowe: licho wykonany, jednorazowy i uporczywy - taki, że nijak się opędzić." [s.37]

"Napis z patosem: "Jestem z tobą". Kto to komu mówił? Igor Ignacemu? Ignacy Sonii? Sonia Miszy? Teatr życiu? Życie sztuce? Pretensja poprawności?" [s.126]

Jestem zauroczona tą książką, tą prozą tak czystą i poetycką zarazem, tak prostą, oszczędną i obrazową w tym samym czasie. Ignacy Karpowicz, który pisze TAKIE książki słusznie zasługuje na to, by znajdować się w ścisłej czołówce współczesnych pisarzy polskich. "Sońka" jest piękna! Czytajcie!


"Opowiadała swoje zwyczajne życie z miejsca, gdzie ludzie za krótko żyli, bo wplątała ich w szprychy historia, a ona zawsze jest przeciwko ludziom. Historia jest zawsze przeciwko ludziom, a najbardziej - kobietom." [s.109]


I. Karpowicz, Sońka, Wydawnictwo Literackie, 2014, s.208.

2014-03-22

Mało mi! "Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej.

"Guguły" Wioletty Grzegorzewskiej to jedna z tych książek, które mogłabym czytać w nieskończoność. Książka ta określana jest mianem zbioru opowiadań, choć przyznaję, że nie do końca mnie takie o niej myślenie przekonuje. Pomimo, że rozdziały nie są, poza osobami bohaterów, ze sobą powiązane i czasami pomiędzy jednym a drugim obrazem z życia Wiolki (głównej bohaterki tej ksiażki) mija kilka miesięcy czy lat, czyta się ją jednak jak jedną, nierozerwalną całość. Dla mnie zatem bardziej niż zbiorem opowiadań jest ta książka powieścią. Poruszającą powieścią - opowieścią o dojrzewaniu pewnej dziewczyny ze wsi Hektary. Warto zaznaczyć, że stąd właśnie wziął się tytuł książki Wioletty Grzegorzewskiej, guguły bowiem to cierpkie, niedojrzałe owoce (szczerze mówiąc do momentu zetknięcia się z tą książką nie miałam o tym pojęcia).




Gdy poznajemy Wiolkę, ta ma kilka lat i właśnie poznaje swojego ojca, który dotąd siedział w więzieniu za uchylanie się od służby wojskowej. Są lata 70-te, głęboki PRL. Życie Wiolki toczy się gdzieś pomiędzy domem, szkołą a kościołem, pomiędzy wiejskimi zabobonami a wiarą katolicką, pomiędzy ciemnotą i brakiem podstawowej wiedzy na temat procesu zwanego dojrzewaniem a brutalną, szybką nauką młodej dorosłości: Wiolka nie wie co się z nią dzieje, gdy zaczyna krwawić, ale gdy idzie do lekarza z powodu anemii ten bez większych ceregieli każe jej wziąć swój członek do ręki. Tak właśnie dziewczyna uczy się dorosłości. "Guguły" to jednak nie tylko opowieść o tej najbardziej widocznej, fizycznej wręcz przemianie, która wiąże się z dorastaniem. Grzegorzewska pisze również o tym dojrzewaniu związanym z odkrywaniem czym jest strata, rozczarowanie, kłamstwo czy wstyd, czy też z jakim poświęceniem lub wyrzeczeniami wiąże się zgodne lub nie współistnienie z innymi ludźmi. Wszystko to opisane w tak sugestywny, bezpośredni i obrazowy sposób, że nie sposób się w "Gugułach" nie zaczytywać. Podoba mi się, że te 'notatki z życia', czy jak kto woli, opowiadania są tak proste, zwyczajne, niby banalne, a jednak z łatwością można się w nich doszukać głębszego sensu, przekazu. Podoba mi się, że przedstawione postacie są tak bardzo realne, że można w nich idnaleźć kawałek siebie lub swoich znajomych. 

"Guguły" napisane są tak, że można je sobie czytać jak zbiór opowiadań, czyli po jednym, po dwóch za jednym razem (wyrywkowo nie polecam bo jednak akcja w tej książce jest linearna). Można, aczkolwiek ja czytałam ją niemal bez przerwy, nie mogłam się oderwać i z rozczarowaniem doczytałam do końca, bo szczerze mówiąc nie obraziłabym się gdyby tej książki było dwa, jeśli nie trzy razy więcej! Świetna :)


W. Grzegorzewska, Guguły, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014, s.96.

2014-03-08

Piękna "Zorkownia" Agnieszki Kalugi.

Od wczoraj zastanawiam się w jaki sposób powinnam zacząć tego posta. Czy od tego, że w ogóle nie miałam tej książki w planach? Czy od tego, że już dawno nie czytałam czegoś z taką zachłannością i zachwytem zarazem? Czy od tego, że chyba czekałam na taką właśnie książkę, która tak pięknie otworzy mi oczy na niektóre sprawy? Czy od tego, że po raz kolejny utwierdziłam się, że, dzięki Bogu, niektóre książki przychodzą do nas same? Czy w końcu od tego, że zazdroszczę autorce takiej niesamowitej wrażliwości w przeżywaniu i opisywaniu kolejnych ludzkich KOŃCÓW? Może po prostu zacznę od początku.




Odkąd zapowiedź "Zorkowni" pojawiła się w księgarniach internetowych i na stronie wydawnictwa wiedziałam, że jej nie przeczytam. Nie teraz w każdym bądź razie. Przecież pół roku temu urodziło mi się dziecko, które dopiero co wchodzi w życie i ostatnią rzeczą na którą miałam ochotę, było czytanie takiej właśnie książki. O hospicjum. O umieraniu. Tkwiłam w swoim przekonaniu do momentu, gdy całkiem przypadkowo na jednym z obserwowanych blogów natrafiłam na recenzję "Zorkowni". Pobieżnie ją przeczytałam, wychwytując jednak z niej słowa wyrażające zachwyt książką i polecające bloga autorki. Z ciekawości weszłam na tegoż i... przepadłam! Kto tak pisze?! Kto potrafi coś tak ostatecznego jak śmierć i cierpienie z nią związane ubrać w takie słowa, że czytelnik nie może przestać czytać?!

Tego samego dnia kupiłam książkę (e-booka, bo jak wiadomo nie mieszkam w Polsce). Następnego dnia od rana zaczęłam czytać i po kilku godzinach, dosłownie wyrwanych z życia, skończyłam lekturę "Zorkowni" (trudno mi wyrazić jak wdzięczna jestem swojemu synkowi, który jakby wiedział, że mama jest nie do końa dostępna i był niesamowicie grzeczny i samowystarczalny). Połknęłam tę książkę, bo inaczej się nie da. Nie znaczy to jednak, że czytałam ją bez większej refleksji, że nie przystawałam co chwilę, by się wzruszyć, by zapamiętać co czytam, by, dzięki autorce, przyjąć słowa ofiarowane mi przez ludzi, którzy już odeszli z tego świata, by przyjąć lekcje na temat tego jak żyć teraz i tu, jak się tym życiem cieszyć pomimo wszystko, jak je doceniać i jak kochać bliskich, których jeszcze mam, a z którymi kiedyś przyjdzie mi się pożegnać.

"Najwięcej jednak uczę się o rodzicielstwie, gdy opowiada o pielęgnacji pelargonii. - Nie kupuj kwiatów w markecie, są pędzone, mają ograniczane korzenie, pozbawia się je naturalnej odporności, nie obronią się przed mszycą, nie znają słońca. Sławek dba o swoje kwiaty, dogrzewa je zimą, nie niszczy korzeni, nie przyspiesza rozwoju." [loc. 191-194]

"Znów przekonuję się, że dom to nie miejsce. Serce kolejnego domu pulsuje na moich oczach." [loc. 648-649]

"Pamiętam też jak mądrze mówił o małżeństwie. O okrągłym stole. - Rozmowa, rozmowa i jeszcze raz rozmowa. O wszystkim trzeba rozmawiać, wszystko wyjaśniać na bieżąco, siedząc przy okrągłym stole." [loc. 954-956]

Agnieszka Kaluga, autorka książki i bloga o tej samej nazwie (zorkownia.blogspot.com) swoją pracę w hospicjum rozpoczęła w 2010 roku. Wtedy też powstał blog, ta książka to wycinek tegoż. Blog stał się dla Agnieszki chyba takim miejscem gdzie oczyszcza swoją psychikę z nadmiaru emocji, nadmiaru bólu, cierpienia, ale i miłości które to spotyka w hospicjum. Pięknie to wszystko oddaje swoim czytelnikom, którzy dzięki niej mają szansę na to, by lepiej zrozumieć sens tego wszystkiego co zwie się życiem i umieraniem. Już dawno nie byłam pod tak wielkim wrażeniem tego, jak ktoś pisze. Agnieszka Kaluga łączy niesamowitą prostotę przekazu z poetyckością. Dopatrzyłam się tutaj inspiracji Herbertem, którego nie raz cytuje, a którego wrażliwość i sposób pisania trochę przejęła. Zachwyciło mnie to, bo bałam się, że książka traktująca o czymś tak ostatecznym jak śmierć będzie epatować cierpieniem i bólem, a na to w tym momencie swojego życia po prostu się 'nie piszę', bałam się też, że jej ładunek emocjonalny będzie tak wielki, że nie będę go w stanie unieść. Szczęśliwie tak nie jest, książka jest lekka, delikatna i jasna mimo wszystko (pięknie wnętrze książki obrazuje okładka). To co bolesne, trudne do przyjęcia opisane jest z wielkim taktem, bez przekraczania nieprzekraczalnych granic. Po prostu pięknie. Od teraz "Zorkownia" staje się również moim miejscem w sieci, będę ją odwiedzać, będę podziwiać autorkę za siłę z jaką ciągle staje oko w oko z tym z czym większość z nas marzy by nigdy się nie zetknąć, będę się uczyć dalej. Bardzo Wam polecam zarówno książkę jak i bloga!

Na koniec zostawiam Was z kilkoma cytatami, które tak wiele mówią o tej książce:

"Skłamałbym, mówiąc, że nie. - Uśmiecha się lekko. Zachwyt i rozpacz, o których pisała Szymborska, wyglądają właśnie tak jak oczy pana Kazimierza, które po dziecięcemu wpatrzone we mnie, są zupełnie nagie." [loc. 216-218]

"Bogumiła patrzy na mnie uważnie tym samym wzrokiem co Kazimierz - nie natrętnie, ale też bez strachu, kurtuazji. Nic do stracenia, gdy wszystko do stracenia." [loc. 292-293]

"Trudno przyjmować miłość, która wszystko znosi, wszystko przetrzyma." [loc. 2531-2531]


A. Kaluga, Zorkownia, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014, s.288.

2014-02-03

"Bukareszt. Kurz i krew" Małgorzata Rejmer.

Czasami mam wrażenie, że reportaże to nie są książki dla mnie, że mi z nimi 'nie po drodze'. Z wyboru nie czytam ich często, a jak już za jakiś się 'zabiorę' to rzadko się zdarza, że naprawdę mnie on porwie, że sprawi, że pomyślę "a może jednak warto częściej dawać im szansę?". Tym razem jednak w moje ręce trafiła taka właśnie ksiażka! Nie dość, że sama Rumunia i dokładniej Bukareszt okazały się bardzo wdzięcznym i niesamowicie ciekawym tematem zarówno dla czytelnika, jak i podejrzewam dla pisarki, to dodatkowo ta potrafiła ten tak różny pod wieloma względami od nas naród opisać z taką pasją i szacunkiem, że nie pozostaje mi nic innego jak czekać na kolejne jej ksiażki. "Chapeau bas" pani Małgorzato, odnowiła Pani moją wiarę w to, że reportaż to też gatunek dla mnie :)




Do tej pory o Bukareszcie wiedziałam niewiele, zresztą i sama Rumunia kojarzyła mi się z tym, z czym większości Polaków, czyli Ceausescu 'za komuny' a teraz bieda większa niż w pozostałych krajach osieroconych przez komunizm. Na potwierdzenie tego ostatniego stwierdzenia miałam swoją jedyną w życiu wizytę w Rumunii (jakieś 10 lat temu z pewnym zespołem pieśni i tańca :P), kiedy to zaraz po przekroczeniu węgiersko - rumuńskiej granicy nagle, niewiadomo skąd nasz autokar został niemal oblężony przez biegnące za nim boso dzieci cygańskie. Później było trochę lepiej, ale jednak pierwsze wrażenie, to które w człowieku zostaje najdłużej, było negatywnie powalające. Co jeszcze kojarzyło mi się z Rumunią do tej pory? Mój kolega, którego poznałam w Danii i którego rodzice, po tym jak chyba w 1986 roku urodziła się jego młodsza siostra, uciekli z Rumunii do Danii właśnie. Nigdy nie rozmawiałam z nim o tym, bo myślałam: ilu to ludzi uciekało zza Żelaznej Kurtyny do lepszego świata? Teraz z chęcią dowiedziałabym się jakie były powody tego ich wyjazdu, czy nie chcieli być kolejną rodziną, która jest przymuszona do tego by rodzić 'dzieci Ceausescu'? Bardzo możliwe.

W swojej książce Małgorzata Rejmer chyba jako pierwsza uświadomiła mi tak dobitnie, że w dawnym tzw. bloku wschodnim były aż takie różnice bytowe i polityczne pomiędzy poszczególnymi państwami. Można powiedzieć "co kraj, to komunizm". Można również powiedzieć, że w Polsce był komunizm, a w Rumunii KOMUNIZM. I te dwa raczej trudno ze sobą porównywać. 

Jak Małgorzata Rejmer mówiła w wywiadzie dla xięgarni, "Bukareszt. Kurz i krew" składa się jakby z dwóch części, choć nie są one bynajmniej oddzielone od siebie grubą kreską, a raczej się uzupełniają. Mianowicie mamy tutaj opisy Rumunii dawnej i Rumunii teraźniejszej. Nie potrafię powiedzieć, które są ciekawsze. Okazuje się, że ten kraj jest tak inny od tego co znamy 'z własnego podwórka', że o czym by autorka nie pisała, czyta się wyśmienicie z ogromną ciekawością. Oczywiście najbardziej barwne, filmowe wręcz są te rozdziały ksiażki, które opowiadają o dyktaturze Ceausescu. Niesamowite zastraszenie narodu, bieda, donosicielstwo na każdym kroku, niemożliwe do ogarnięcia przepisy, do których zwykły człowiek musiał sie stosować by nie trafić do więzienia, a wcześniej na znane z niesamowitego okrucieństwa, nieporównywalnego z żadnym innym przesłuchania (no może oprócz tych stosowanych przez nazistów w czasie wojny), w trakcie których brat musiał katować brata, czy ojciec syna. Wszystko to, a i jeszcze więcej, sprawia, że ta nasza 'komuna' blaknie i człowiek zaczyna sobie myśleć "było źle, ale jak widać mogło być 1000 razy gorzej". Wspomnenia ludzi, którzy żyli za czasów dyktatury Ceausescu są tym bardziej poruszające, że Rumunii przyjmowali każde kolejne obostrzenie przepisów z takim spokojem, poddaniem wręcz. Ciężko zrozumieć taką mentalność, która to co przynosi los przyjmuje z jakąś zgodą (nawet ta kilkudniowa rewolucja (1989) w trakcie której zostali osądzeni i zabici Nicolae i Elena Ceausescu wydaje się być dziełem przypadku, chwilowym zrywem, który tak naprawdę niewiele nowego przyniósł, bo Ceausescu został po prostu zastąpiony przez kolejnego w hierarchii partyjniaka). Fascynujące, jak inny jest to naród od naszego.

Oczywiście "Bukareszt. Kurz i krew" to również Rumunia współczesna, z tęsknotą za twardą ręką, która weźmie i poprowadzi naród ku lepszemu (nie mogę wyjść ze zdziwienia, że po doświadczeniach zafundowanych im przez Ceausescu, wciąż tak duży procent ludności tak bardzo go ceni), z przekonaniem o swojej szarości, braku wyjątkowości i tożsamości, choć z drugiej strony podkreślanie z dumą faktu, iż Rumuni wywodzą się od Rzymian i Daków, z wszechobecną rezygnacja, która jako cecha narodowa staje się powodem do swego rodzaju dumy.

W końcu, jak sam tytuł wskazuje, książka Rejmer to również książka o samej stolicy Rumunii, Bukareszcie, który jawi się z jednej strony jako miasto widmo z bandami bezpańskich psów, do którego człowiek nie ma ochoty się wybierać, a z drugiej jako "Paryż Europy Wschodniej", który pociąga swoją innością i wyjątkowością architektury chociażby.

Bardzo polecam! Ta ksiażka to świetny reportaż.


M. Rejmer, Bukareszt. Kurz i krew, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013, s.288.

2013-11-10

"Ludzka rzecz" Pawła Potoroczyna - 'must read'!

Nie trafiła "Ludzka rzecz" na najlepszy czytelniczo czas w moim życiu. Tak to właśnie jest, gdy na świecie pojawia się pierworodny i czas przeznaczany wcześniej na czytanie książek staje się czasem poświęcanym dziecku. Nagle rodzic (czyt. ja) musi nauczyć się wyrywać dobie minuty, które będzie mógł poświęcić książce. Właśnie dlatego piszę, że "Ludzka rzecz" miała ze mną trudno, bo ja z nią zdecydowanie nie! Okazało się bowiem, że debiutancka powieść Pawła Potoroczyna to rzecz świetna! "Ludzka rzecz" jest powieścią nie tylko niezwykle interesującą, ale co ważniejsze, diabelnie inteligentną (że posłużę się słowami zamieszczonymi na okładce)! Pisarzowi udało się to, co tak naprawdę dobrze wychodzi niewielu. Napisał książkę, w której pod ciekawą, aczkolwiek nie jakoś przesadnie rozwiniętą warstwą fabularną, znajdują się niemal filozoficzne (nie mylić z: nudne!) rozważania na temat życia i jego przymiotów. Przyznaję, że to właśnie czytanie tych fragmentów powieści przynosiło mi największą satysfakcję. Dlaczego? Trafność spostrzeżeń autora powala na kolana i trudno się z nimi nie zgodzić, nie mówiąc już o tym, że trudno nie próbować zapamiętać ich sobie na przyszłość...




"Ludzka rzecz" to z pozoru książka o wojnie, która wkroczyła w życie małego Piórkowa. Punktem wyjścia powieści jest tajemnicza (pomimo wojny) śmierć Smyczka, piórkowskiego partyzanta, którego ciało zostaje pewnego dnia rzucone "pośrodku drogi między cmentarzem i kościołem, wedle Kaczorowej chałupy, prosto w ciepłe, wiosenne błoto". Postać Smyczka staje się przyczynkiem do podróży po życiorysach wybranych mieszkańców Piórkowa, takich jak m.in. Morga, proboszcz tutejszej parafii, dziedzic Radecki czy kochanka Smyczka, Wanda. Bohaterowie Potoroczyna to nowa jakość w literaturze poruszającej temat wojny. W przeciwieństwie do np. wiedzionych poczuciem obowiązku i dumy powstańców warszawskich, dla mieszkańców Piórkowa najważniejsze jest przetrwanie. Nic co ludzkie nie jest im zatem obce: ani żądza, ani grzech, ani zawiść, ani pycha, ani strach. Ludzką rzeczą jest również ulegać naciskom okupanta, ludzką rzeczą jest nie wychylać się z szeregu, ludzką rzeczą jest przeczekać... 

Akcja powieści toczy się w ciągu jednego dnia, przesada, kilku godzin jednego dnia, w trakcie których organizuje się i toczy pogrzeb Smyczka. Liczne retrospekcje i wybiegi w przyszłość sprawiają jednak, że zakres powieści rozciąga się na lata, i te wojenne i te przed- i powojenne. Autor bardzo umiejętnie wplata w akcję momenty, w których pozwala sobie na filozofowanie i rozmyślania nad życiem i jego aspektami, sztuką, porami roku czy żywiołami takimi jak błoto i kurz (swoją drogą, genialne sportretowanie tych dwóch ostatnich!). Bardzo dobre moim zdaniem są również te fragmenty powieści, w których Potoroczyn pokusił się o charakterystykę niektórych 'przypadłości' języka polskiego. 


"Płeć rządzi językiem, czyli myśleniem, czyli poznaniem, czyli światem." /s.189/

"Płeć, nawiasem mówiąc, też jest rodzaju żeńskiego, podobnie jak miłość, prawda, mądrość i śmierć. Ta miłość, tę prawdę, tą mądrością, taka śmierć. Nie tylko słowa mają płeć, mają ją również te najtrudniejsze momenty świata, które nazywają. Jeśli coś jest boleśnie trudne - jest kobiece. Co współczuje i wywołuje współczucie - jest kobiece. Wzrusza - kobiece. Kobiece kocha, rodzi i umiera. Zostać sierotą to wpaść w objęcia kobiecości świata." /s.190/

"I tylko w jednym języku na świecie można powiedzieć zdanie "kocha się w niej". To znaczy - kogo właściwie kocha? Wszędzie indziej bez sensu, u nas - rozczula... To s i ę to jest wielkie kłamstwo, oszukańcze złudzenie, że jakieś transcendentalne s i ę zrobi za nas coś dobrego, urodzi, skomponuje, zaśpiewa, zatańczy... Kłamstwo po prostu, no nie do pomyślenia w angielskim, niemieckim czy japońskim... Jakaś fatalna zgoda na rzeczywistość, ochoczy szacunek dla beznadziejnych wyroków i przyzwolenie na ostateczną samotność, a wszystko w końcu po to, żeby móc się malowniczo zbuntować i opowiedzieć po stronie niemożliwego..." /s.212/

"Ludzka rzecz" Pawła Potoroczyna urzeka prawdą i prostotą przekazu. Lubię takie książki, mądre, głębokie, ale jednocześnie łatwe w odbiorze, takie przy których czytelnik nie ma możliwości się znudzić, ale ma również gwarancję na to, że czas spędzony na ich czytaniu nie będzie czasem straconym. Bardzo celnie ktoś napisał na okładce: "Wojenna ballada i traktat filozoficzny wiejskiego głupka". Taka ta powieść właśnie jest i najlepsze jest to, że te dwie jej warstwy świetnie ze sobą współgrają i się uzupełniają. 

Zdecydowanie czekam na więcej!
A na koniec jeszcze kilka 'smaczków':

"Taka prawda... Piękno to miłość rzeczy do ludzi..." /s.210/

"Racja, niedobrze, gdy się marnuje i leży odłogiem, ale ciało to tylko koperta na list miłosny." /s.257/

"Każdy kiedyś wraca. Powroty ludzka rzecz, bo tylko człek odchodzi i tylko od ludzi, i odejść potrafi, nawet izby nie opuszczając, i wrócić umie bez pukania." /s.259/

""Rzadko" to nie jest częstotliwość, rzadko nie jest wtedy, gdy nie ma dość - rzadko jest wtedy, gdy istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że każdy raz może być ostatni. "Za mało" zaczyna się tam, gdzie za chwilę może nie być wcale. Obawa biegnie sobie o jedno okrążenie przed namiętnością i wywija paradoksem - człek pożąda, bo lęka się, że mu kiedyś zabraknie, tęskni, z a n i m jeszcze zacznie tęsknić." /s.158/


P. Potoroczyn, Ludzka rzecz, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013, s.350.

2013-09-19

Krakowskiej trylogii Wita Szostaka ciąg dalszy - "Fuga".

"Jestem starcem, przeżyłem prawie sto lat, i po tym wszystkim nie potrafię odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jestem. Jestem tymi wszystkimi Bartłomiejami, którymi byłem, i tymi wszystkimi, którymi nie byłem, ale bardzo chciałem. Jak można opowiedzieć życie?" [s.226]




Z niecierpliwością czekałam na pojawienie się trzeciej części krakowskiej trylogii Wita Szostaka. Kiedy książka pojawiła się na półce, czekałam na odpowiedni nastrój, pogodę i czas, bo z doświadczenia wiem, że proza tego autora wymaga od swojego odbiorcy czegoś więcej niż podczytywanie jej pomiędzy obiadem a wiadomościami w tv. Powieści Szostaka wymagają skupienia, ciszy i odpowiedniej atmosfery, które to pozwolą czytelnikowi zatopić się w nich całkowicie, wejść w świat stworzony ręką autora i przeżywać wydarzenia się w nim dziejące na poziomie emocjonalnym, uczuciowym wręcz. 

Po przeczytaniu "Chochołów" i "Dumanowskiego" wydawało mi się, że jestem w stanie jakoś przygotować się na to, co mogę znaleźć w "Fudze". Poznałam styl autora na tyle, że pomimo, iż oczekiwałam uczty czytelniczej, nie oczekiwałam wielkiego zaskoczenia jeśli o samą fabułę chodzi. I tu się myliłam! Szostak po raz kolejny wbił mnie w fotel tym, w jak kompletnie inny od poprzednich sposób skonstruował tę książkę. Podczas gdy "Chochoły" były powieścią ciągłą, w której dominowały długie, opisowe zdania a "Dumanowski" składał się z ponad 360 krótkich akapitów dających wrażenie, że czytamy suchą relację z czyjegoś życia, "Fuga" składa się z dziesięciu przepełnionych emocjami obrazów - rozdziałów, których narrator powieści, Bartłomiej Chochoł, używa do tego, by w miarę bezbolesny dla siebie sposób opowiedzieć swoje życie.  Powodem do snucia kolejnych i kolejnych opowieści staje się powrót starego i schorowanego Bartłomieja do kamienicy przy ulicy S. w Krakowie. To właśnie ona jest elementem wspólnym dla kolejnych wizji narratora, to właśnie to miejsce wywołuje w nim potrzebę, by w taki a nie inny sposób o swojej przeszłości opowiedzieć. Mówi zatem narrator o sobie, mówi dużo, aczkolwiek to co mówi w każdej z kolejnych impresji nierzadko mija się z prawdą. Wit Szostak czytelnikowi pozostawia rozwikłanie historii życie Bartłomieja Chochoła. Ten bowiem w niemal każdym rozdziale przedstawia siebie w inny sposób: raz jest ostatnim Królem Polski, raz dorastającym chłopcem mieszkającym ze zdziwaczałymi dziadkami, raz jest członkiem niezwykłej, licznej rodziny, raz mężczyzną samotnym. Poznajemy go jako mężczyznę porzucającego i  porzucanego, człowieka sukcesu i bezdomnego. W każdej z tych opowieści czytelnik znajduje trochę prawdy, ale również i trochę kłamstwa i fantazji na temat jego życia. Nic nie jest pewne.

Dla mnie "Fuga" to książka o samotności, o zmarnowanych szansach, niespełnionych nadziejach, przegranym życiu. Autor powieści z niezwykłą umiejętnością gra na uczuciach czytelnika, wie, którą strunę jego wrażliwości i jak poruszyć. Nie sposób nie odbierać tej książki emocjonalnie.

Z każdą kolejną powieścią zachwycam się prozą Szostaka coraz bardziej. Nie znaczy to, że każda kolejna książka jest coraz lepsza, bo jak dla mnie "Chochoły" jak na razie są nie do przebicia, ale każdą kolejną powieścią autor udowadnia mi jak jest inteligentnym i odważnym pisarzem. W powieściach Szostaka nie ma nic sztampowego, a jednak za każdym razem atmosfera kolejnej książki uzależnia i wprawia w zachwyt do tego stopnia, że czytelnik mimowolnie zaczyna w nią wsiąkać po sam czubek głowy. Niewielu pisarzy posiada taką zdolność. Zastanawia mnie co o tym decyduje? Pisałam o tym już w poście dotyczącym "Chochołów", że chyba największa siła Szostaka leży w tym jak tworzy swoje zdania, jaki rytm nadaje swoim powieściom, przez które nie da się tak po prostu 'przebiec wzrokiem', które mają swoje własne, nieśpieszne tempo. Ja sama czytając prozę Wita Szostaka zwalniam, skupiam się, wpadam w swego rodzaju otępienie, jakbym nie chciała uronić ani jednego słowa. Bo nie chcę. Świetna proza!


W. Szostak, Fuga, Wydawnictwo Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2012, s.230.

2013-08-27

Narkotyczny Szczepan Twardoch, czyli genialna "Morfina".

Mam problem z pisaniem o książkach, które bardzo mi się podobają i które zarazem są książkami wybitnymi. Już kiedyś o tym wspominałam, ale w takich momentach czuję, jakby mi brakowało odpowiednich słów i wykształcenia (preferowane polonistyczne), by to co mam w głowie ułożyć w sensowną całość i ubrać w odpowiednie zdania. Odzywa się we mnie jakiś dziwny kompleks związany z tym, że nie mogę tak genialnej książki jak "Morfina" rozłożyć na czynniki pierwsze i dogłębnie zanalizować pod każdym względem, bo najnormalniej w świecie nie posiadam do tego uprawnień i umiejętności. Jedyne co mi zatem pozostaje to podkreślanie jej doskonałości na każdym niemal kroku. Do dzieła zatem.




Do tej pory nie było chyba w polskiej literaturze tak wieloznacznego i niejednowymiarowego bohatera powieści jakim bez wątpienia jest Konstanty Willemann. 
Zrodzony z ojca, niemieckiego arystokraty i matki, spolszczonej Ślązaczki, Kostek jest mężczyzną rozdartym wewnętrznie, który nie może poradzić sobie z odnalezieniem własnej tożsamości i przynależności narodowej. Fakt, że matka wybrała sobie Polskę jako ojczyznę nieustannie skonfliktowany jest w głowie Konstantego z zapamiętanym obrazem ojca, bohatera Wielkiej Wojny, wiernego swoim niemieckim korzeniom. Pozbawiony jednej, konkretnej tożsamości narodowej Kostek, w momencie, gdy wybucha II Wojna Światowa staje do walki przeciw najeźdźcy, co jednak bardziej jest podyktowane chęcią sprostania oczekiwaniom matki, żony i teściów niż jego własną wewnętrzną potrzebą. Dla Willemanna wojna nie jest zamachem na ojczyznę a raczej niekorzystnym wydarzeniem, które wprowadza zamęt w jego 'uporządkowane' życie nałogowego hulaki, morfinisty i dziwkarza. Konstantego wypełnia bowiem pustka, na niczym i na nikim tak naprawdę mu nie zależy a wybory, których musi dokonać w chwilach ważnych dzieją się jakby same, bez jego uczestnictwa i w nie zaangażowania. Momentami ten przecież już trzydziestoletni mężczyzna zachowuje się jak flaga na wietrze, idzie tam i robi to do czego w danej chwili zostanie przez innych popchnięty. Jest do bólu bezwiedny, słaby i uległy co powoduje, że momentami trudno o nim myśleć inaczej niż jak o niedorosłym jeszcze do życia chłopcu. Chyba właśnie dlatego, że Kostek sam siebie tak widzi, ciągle szuka potwierdzenia swojej męskości w oczach innych, a to żony, a to kochanki, a to dowódcy. Każdemu z nich chce coś udowodnić, a przy tym skonkretyzować siebie jako człowieka. To właśnie dlatego Willemann sam siebie spostrzega ciągle inaczej, w zależności od tego pod czyim wpływem się znajduje i co w danej chwili robi. 

Szczepan Twardoch napisał książkę fenomenalną, od której nie sposób się oderwać! Zachwyca zwłaszcza bardzo specyficzny język jakim autor się posługuje. Mając bowiem na uwadze fakt, iż Willemann jest morfinistą, Twardoch zwraca się w swojej powieści początkowo w stronę narracji nieuporządkowanej, poszarpanej, jakby w narkotycznym stanie pisanej. Mamy zatem Kostka, który mówi nieskładnie, który w swojej głowie wciąż i wciąż na nowo przerabia dane sytuacje, który nie wie co dokładnie dzieje się dokoła niego. Dużo tutaj powtórzeń, urywanych zdań, pojedynczych słów, bezsensownego bełkotu. Ton narracji zmienia się w momencie, gdy Konstanty musi zerwać z nałogiem, po to, by spełnić misję, której się podjął. Wtedy to w towarzystwie mężczyzny pojawia się tajemnicza szara postać, przyjaciółka rzec by można, która towarzyszy naszemu bohaterowi - antybohaterowi do końca powieści. Ta wszechobecna kobieta tłumaczy zachowania Willemanna, cofa czytelnika w przeszłość lub przenosi w przyszłość, zdradza losy wybranych przez siebie postaci. Niby matka, niby śmierć, towarzyszy Konstantemu na każdym kroku, komentuje jego wybory, niektóre popiera, inne ją bulwersują i jest im przeciwna, bo wie do czego doprowadzą. Bardzo ciekawy jest to zabieg, pierwszy tego typu z którym się spotkałam. Może się wydawać, że dwóch narratorów z których jeden uzupełnia drugiego może męczyć i irytować, ale tak nie jest, ja osobiście uważam, że taka narracja tylko powieść wzbogaciła. Zrobiło się niesztampowo, co w odniesieniu do "Morfiny" jest chyba normalne. 

Szczepan Twardoch napisał książkę, która wymyka się wszelkim normom. Książka wojenna bez wojny tak naprawdę, w której odznaczony medalem bohater walczący w obronie kraju jest nikim innym jak synonimem antybohatera, w której polskość niewiele ma wspólnego z naszym o niej mniemaniem. Dla mnie ta książka jest tak zwanym MUST READ, zwłaszcza w kontekście literatury polskiej. Jak przepowiada już sam jej tytuł, "Morfina" wciąga, uzależnia i nie pozwala od siebie łatwo odejść. Panie Szczepanie czekam na więcej!


Sz. Twardoch, Morfina, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s.579.

2013-07-14

Trafiłam w dziesiątkę. "Trafny wybór" J.K. Rowling.

Ostatnio natknęłam się na ranking najczęściej niekończonych książek według serwisu społecznościowego Goodreads. Ku mojemu zdziwieniu na pierwszym miejscu tej jakże osobliwej listy znalazła się najnowsza książka J.K. Rowling "Trafny wybór". Okazało się, że użytkownicy tegoż serwisu sięgali po nią oczekując podświadomie kontynuacji Harry'ego Pottera lub powieści 'na jej kształt i podobieństwo'. I tutaj wbiło mnie w fotel. Zaczęłam się na dobre zastanawiać, czym tak naprawdę kieruje się większość osób wybierając książki do przeczytania? Czy oprócz tych szczerze zainteresowanych literaturą, tzw. masy nie sprawdzają nawet po jaką książkę sięgają? Nie czytają choćby pobieżnie i choćby najkrótszych recenzji? No bo jak wytłumaczyć to, że od książki Rowling, która wszem i wobec reklamowana jest jako powieść wyłącznie dla dorosłych, ktoś może oczekiwać czegoś podobnego do Pottera? Ilu z tych rozczarowanych czytelników kupiło książkę nie wiedząc co kupują? Ile osób kupiło tą książkę swoim dzieciom bo zwiodło ich nazwisko autorki??? A co najbardziej mnie denerwuje to fakt, iż tyle osób nie dało z tego powodu nawet porządnej szansy powieści, która koniec końców jest naprawdę bardzo dobra i warta przeczytania!




"Trafny wybór" nazywany jest przez wielu debiutem J.K. Rowling. Wszak pisanie dla dzieci i młodzieży nieco różni się od tworzenia dla czytelników dorosłych, bardziej rozpieszczonych literacko i też często więcej od autora wymagających (choć z drugiej strony czy nie mówi się, że to dzieci są największym krytykiem twórczości dorosłych, bo nie da ich się oszukać i wmówić im byle czego?). Jak by jednak na to nie patrzeć, przyznać muszę, że sama również potraktowałam tą powieść jak debiut (przynajmniej w pewnym sensie) i cieszę się, że autorka dotąd kojarząca mi się głównie z małym czarodziejem, z takim powodzeniem wyszła z tej szuflady, w której systematycznie co jakiś czas sama się zamykała. 

Wracając jednak do sedna sprawy. "Trafny wybór" to jedna z tych książek, na które nie lubię trafiać. Dlaczego? Zdaję sobie sprawę, że jest to niesamowicie głupie, ale jestem nieuleczalną wręcz idealistką i co by się nie działo ja wolę wierzyć w to, że świat i ludzie mnie otaczający są z gruntu dobrzy, uczciwi i kierujący się w swoim życiu zasadami, do których ja sama jestem przywiązana i które stanowią dla mnie normę i granicę, której nigdy nie przekroczę. Najnowsza powieść J.K. Rowling brutalnie sprowadziła mnie w tej kwestii na ziemię. 

"Trafny wybór" to niezwykle trafny obraz środowiska małomiasteczkowych społeczności i ich zarządców. Tutaj każdy zna niemal każdego, wszelkie sympatie i animozje pomiędzy poszczególnymi osobami są powszechnie znane, a plotka stanowi zarówno formę rozrywki jak i walki o wpływy. 
Właśnie w jednym z takich małych, zamkniętych na obce wpływy miasteczek, Pagford, dochodzi pewnego wieczoru do niespodziewanej śmierci. Umiera Barry Fairbrother, jeden z radnych zasiadających w radzie gminy, można by się ośmielić powiedzieć: przywódca jednej z dwóch skonfliktowanych ze sobą frakcji. To tragiczne wydarzenie jednych pogrąża w żałobie i strachu przed zmianami, które może oznaczać, a w drugich budzi atawistyczną wręcz chęć na odzyskanie władzy w gminie. Pagford staje się areną, na której walka pomiędzy wrogo nastawionymi do siebie obozami przybiera coraz to nowe, zaskakujące formy. Okazuje się bowiem, że nie tylko zwolennicy i przeciwnicy Barry'ego mają w niej coś do powiedzenia. Swój głos w sprawie zabierają m.in. zawiedzeni ich życiowymi postawami, nastoletni potomkowie tychże radnych i osób do ich grona aspirujących a także osoby osobiście zaangażowane w sprawę, która stanowi podstawę konfliktu. W miarę spokojne dotąd miasteczko pogrąża się w chaosie, który potęgują sekrety jeden za drugim wyłaniające się z kolejnych szaf. 

"Trafny wybór" to książka przygnębiająca. Autorka nie szczędzi swoim czytelnikom wglądu w życie rodzin patologicznych, w których znęcanie psychiczne i fizyczne a także narkotyki są na porządku dziennym, w których dzieci traktowane są jak przeszkoda, w których ambicje rodziców względem potomków stopniowo tychże wyniszczają. Powieść J.K. Rowling to także brutalny obraz dzisiejszych szkół i z pozoru prawidłowo funkcjonujących jednostek rodzinnych, w których zakłamanie, wzajemne niechęci, oskarżenia  i prześladowania w żaden sposób nie współgrają z obrazem, który z takim uporem przedstawiany jest innym członkom społeczeństwa. W powieści "Trafny wybór" nic nie jest proste ani ładne, nic i nikt nie jest czysty jak łza, każda sytuacja ma drugie dno i każda niemal osoba ma drugą twarz. Tym bardziej zadziwia mnie fakt, że czyta się ją tak wyśmienicie! Doświadczenie jakie zdobyła autorka opisując na łamach siedmiu tomów dzieje Harry'ego Pottera w "Trafnym wyborze" daje o sobie znać. Okazuje się bowiem, że Rowling ma niesamowitą zdolność do snucia wciągających historii (nawet tych trudnych), od których trudno się oderwać! Dodatkowo, wszystko to napisane językiem, który sprawia, że książkę wręcz się połyka! Nic mnie w tej powieści nie rozczarowało, co więcej okazała się ona lepsza od moich o niej wyobrażeń, a to jak wiadomo znaczy wiele. 

Pamiętam wywiad J.K. Rowling z Oprah Winfrey, w którym ta pierwsza mówiła o tym jak wielkie wymagania i oczekiwania pojawiły się wobec jej przyszłych książek po tym, gdy zakończyła pisać ostatni tom Harry'ego Pottera (wtedy jeszcze nie zaczęła pisać kolejnej książki), jak wielkie ciśnienie czuje, by swoich czytelników nie zawieść. Cieszy mnie, że tą powieścią nie rozczarowała ani swoich fanów, ani siebie:)


J.K. Rowling, Trafny wybór, Wydawnictwo Znak, Kraków 2012, s.505.

2013-06-15

O ojcu z polotem. "Awantury na tle powszechnego ciążenia" Tomasz Lem.

Nierzadko zdarza się, że potomkowie lub małżonkowie ludzi wielkich i znanych biorą się za pisanie książek, które życia tychże dotyczą i w jakiś sposób mają nam je przybliżyć. I jak to w życiu bywa te dobre wydawnictwa przeplatają się z tymi, o których chcielibyśmy zapomnieć lub które tak naprawdę, dla dobra ich głównego bohatera, powstać nie powinny. 
Jako, że jestem nieuleczalną fanką wszelakich autobiografii, biografii czy wspomnień, na mojej półce znajduje się określona (regularnie zwiększająca się) liczba książek, które zostały napisane przez dzieci czy współmałżonków ludzi, których cenię. Pojawienie się na tej półce książki Tomasza Lema "Awantury na tle powszechnego ciążenia" nie było przypadkowe, aczkolwiek Stanisław Lem nie jest pisarzem, którego dzieła znam i którymi się zaczytuję. Niestety, fanką fantastyki, w tym fantastyki naukowej, nie byłam nigdy i raczej nie zanosi się na to, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Po książce Tomasza Lema natomiast stałam się niejako fanką samego Stanisława Lema!




Tomasz Lem jest jedynym, późnym dzieckiem, Stanisława Lema i jego żony Barbary. Jak sam przyznaje, pisanie książki o ojcu okazało się o wiele trudniejsze niż przypuszczał i jak nic innego uświadomiło mu jak bezstresowe w porównaniu z pisaniem tekstu własnego, jest tłumaczenie książek innych. Całe jednak szczęście, że trudności, które napotykał w trakcie jej tworzenia, nie zniechęciły go do tego, by "Awantury na tle powszechnego ciążenia" skończyć. I to z powodzeniem.

Przedstawiony w "Awanturach na tle powszechnego ciążenia" Stanisław Lem jest człowiekiem, którego chce się poznać. Nie sposób bowiem nie polubić tego "opiekuna słodyczy", który w swoim gabinecie chowa przed pozostałymi członkami rodziny całe pokłady słodyczy zjadanych później w tajemnicy, tego obdarzonego niesamowitym poczuciem humoru uparciucha, tego kochającego ojca, stojącego murem za swoim synem, tego fana wszelakich zabawek dla chłopców i w końcu tego znanego na całym świecie autora książek, który do swoich współpracowników wysyłał "listy rozwodowe".
Tomasz Lem napisał o ojcu świetną książkę, która pomimo, że bardzo prywatna i przepełniona miłością do ojca, nie idealizuje go, ale szczerze i z humorem opowiada o jego zaletach i wadach. Tej książki nie da się nie czytać z wielką przyjemnością, a samego Stanisława Lema nie da się nie polubić! Wielobarwny portret autora "Solarisa" czy "Bajek robotów" stworzony przez jego syna, nawet takiego laika w dziedzinie fantastyki jak ja, zachwyca do tego stopnia, że wiem już, iż ze Stanisławem Lemem spotkam się jeszcze nie raz (w najbliższych planach "Lem Mrożek Listy").

"Awantury na tle powszechnego ciążenia" są naprawdę świetną, lekką lekturą, po którą warto sięgnąć. Polecam!

"Musiałem przerwać pisanie, bo Tomek, odrabiając kaligrafię, wypisał wszystkie litery sposobem Leonarda da Vinci, tj. zwierciadlanym - to się dzieciom zdarza - i była kłótnia, czy ma powtarzać; uważał, iż Pani może użyć lusterka. Uznałem jako arbiter, że MUSI...
(Z LISTU DO ALEKSANDRA ŚCIBORA-RYLSKIEGO, WRZESIEŃ 1975)"


T. Lem, Awantury na tle powszechnego ciążenia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009, s.268.

2012-11-17

Małe oskarżenie i "Na zielone pastwiska" Anne B. Ragde.

Zakładam, że kto miał czytać to już przeczytał tą trzecią, ostatnią część norweskiej sagi rodzinnej i dlatego odważę się swój post zacząć od słów: winię Disney'a i Hollywood. Winię ich za to, że gdy oglądam filmy czy czytam książki poruszające trudne tematy oraz opisujące czy pokazujące skomplikowane sytuacje i relacje międzyludzkie, to ja i tak, podświadomie, czekam na ten wielki Hollywoodzki "happy end". I pomimo, że wiem, iż prawdziwe życie nie jest tak proste, że ludzie tak łatwo się nie zmieniają oraz że przeżyte ciężkie chwile zostają gdzieś głęboko w człowieku, to jednak gdy książka kończy się w inny sposób niż tego oczekiwałam, czuję jakiś zawód pomieszany z podziwem do autora, który umiał tak głęboko poznać naturę człowieka, że nie ulega pokusie 'naprawiania świata' na siłę. Zadziwia mnie też to, że ta moja przemożna wiara w dobre zakończenie nie maleje ani razem z kolejnymi przeczytanymi powieściami, które utarły mi w tej kwestii nosa, ani z osobiście przeżytymi sytuacjami, z których kilka stanowi doskonały przykład na to, że nie zawsze koniec czegoś musi być pozytywny i że życie nie zawsze układa się tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Tak sobie myślę zatem, że chyba jestem chorobliwą optymistką, i tylko nie wiem czy to dobrze, czy źle?




Tak jak i w dwóch pierwszych częściach tak i w tej Anne B. Ragde zaskakuje swoich czytelników tym, jaki kierunek obierają zdarzenia w Neshov. Po raz kolejny autorka zagrała na moich uczuciach i pewności siebie przejawiającej się moim przekonaniem, że wiem  co się stanie i wiem w jaki sposób historie poszczególnych bohaterów się potoczą. I choć "Na pastwiska zielone" czytałam wiedząc już mniej więcej jaki jest jej koniec (wcześniej trochę nieopacznie przeczytałam recenzję na jednym z blogów, która coś niecoś o tym mówiła) to i tak lektura tej książki sprawiła mi tyle samo przyjemności i satysfakcji, co lektura jej  dwóch poprzedniczek.

Po dramatycznych wydarzeniach, opisanych w powieści "Raki pustelniki" rodzina Neshov powoli dochodzi do siebie. Torunn, postawiona niejako 'pod murem' próbuje odnaleźć się w nowej, trudnej dla siebie sytuacji. Jakby na to nie patrzeć, kobieta emocjonalnie zostaje zostawiona sama sobie, co w połączeniu z niesamowitymi wręcz wyrzutami sumienia, powoduje, iż Torunn w pewnym momencie znajduje na skraju załamania nerwowego. Oczywiście walka o utrzymanie gospodarstwa trwa, choć prawdą jest, iż Torunn w dalszym ciągu nie jest pewna, czy chce by tak właśnie miało wyglądać jej życie, czy wystarczy jej sił by codziennie mierzyć się z problemami, których skala nie maleje, tylko z dnia na dzień rośnie?
Tymczasem Mardigo postanawia zmodernizować swój zakład pogrzebowy w Trondheim, co wiąże się nierozerwalnie z wprowadzeniem pewnym zmian w gospodarstwie Neshov. Mężczyzna wydaje się nie widzieć tego, jak bardzo jego bratanica jest rozbita wewnętrznie i jak bardzo potrzebuje pomocy i upewnienia jej w tym, że jest potrzebna nie tylko  upadającemu gospodarstwu, ale również tej rodzinie, która przecież zaczyna się powoli odnajdować dla siebie.
Jeszcze gorzej pod tym względem ma się sytuacja z Erlendem, tym wujem, z którym wydawało się, że Torunn ma najlepsze relacje. Pochłonięty pozytywnymi zmianami w swoim życiu Erlend niemal nie kontaktuje się ze swoją siostrzenicą, która wydaje mu się zbyt przygnębiona i nie taka, jaką chciałby słyszeć czy widzieć. Nie pasuje po prostu do jego pięknego, idealnego świata. Nie zmienia to jednak faktu, że Erlend i Krumme nie rezygnują z planów przebudowy silosów z Nevshed na letnią bazę wypoczynkową dla siebie, swoich dzieci i ich matek. 

To właśnie Erlend, w sumie niespodziewanie dla mnie samej, stał się postacią, która irytowała mnie, podczas czytania tej powieści, najbardziej. Przewrażliwiony i skupiony na sobie facet, który niemal znika z życia Torunn, gdy ta najbardziej go potrzebuje, tylko dlatego, że nie wpisuje się ona w jego radosny nastrój, to zdecydowanie nie jest to, czego od niego oczekiwałam. W sumie, mogę powiedzieć, że prawie cały czas podczas lektury tej książki towarzyszyło mi uczucie rozczarowania tym, jak postępują bohaterowie "Na pastwiska zielone". Nie znaczy to jednak, że rozczarowała mnie sama książka. Trudno mi było po prostu zaakceptować fakt, że ta rodzina nie była w stanie jednak sobie pomóc i nie zaprzepaścić danej im od losu szansy, ale czy nie takie jest prawdziwe życie?
Sama autorka skradła moje serce tą trylogią i wiem, że będę śledzić jej kolejne poczynania literackie. Teraz natomiast szukam sposobu na to by oglądnąć norweski serial zrealizowany na podstawie tych trzech książek:)


A. B. Ragde, Na pastwiska zielone, Wydawnictwo Smak Słowa, Sopot 2012, s.253.

2012-10-10

Jest! Niczym powrót do domu. "McDusia" Małgorzaty Musierowicz.

Połknęłam ze smakiem, ogromną przyjemnością i jak zwykle, z ochotą na dokładkę. Chyba tak mogę nazwać to co zaszło między mną a "McDusią", bo ja już Jeżycjady nie czytam od dłuższego czasu, ja kolejne książki wchodzące w skład serii połykam i nigdy nie zdarzyło mi się jeszcze, bym z powodu tej swojej łapczywości miała po nich jakąś zgagę. Jestem bowiem w stosunku do tworów literackich Małgorzaty Musierowicz niemal bezkrytyczna, a każdy mój książkowy powrót na Jeżyce to tym samym powrót do mojego domu rodzinnego, do czasów wczesnej młodości, do swojego innego, już na zawsze zmienionego, życia. I nie ma znaczenia, że nie mam już 13 lat, że akcja "McDusi" też toczy się już w całkiem innym świecie niż ten opisywany, dajmy na to, w "Kwiecie kalafiora". Ważne, że autorka nadal umie w swoich kolejnych książkach odtworzyć atmosferę, którą znajdowałam w częściach najwcześniejszych, że nadal perypetie młodych, dorastających bohaterów cieszą mnie, rozczulają, wywołują ciepło w sercu i pozwalają na niektóre sprawy z mojego własnego życia spojrzeć z innej, Borejkowej perspektywy. Taka trochę magia i czar.




"McDusię" kupiłam dopiero w ostatnią sobotę, podczas swojego bardzo krótkiego pobytu w Polsce, i dlatego też wcześniej o oczy obiła mi się recenzja tej książki, która pojawiła się na jednym z blogów. Ponieważ z założenia nie czytam opinii o książkach, których lekturę mam w najbliższych planach (nie chcę sobie zaburzać swojego własnego odbioru danej powieści) to z mojego bardzo pobieżnego jej prześledzenia w pamięci utkwiło mi zdanie nawiązujące w kontekście "McDusi" do telenoweli. Przyznam, że zagnieździły się te słowa w mojej głowie do tego stopnia, że zaczynając czytać "McDusię" szukałam w niej tych telenowelowych elementów, które by mnie denerwowały, drażniły i które pomogły by mi się uporać z tym porównaniem, jak dla mnie pejoratywnym (choć recenzji nie czytałam i jeszcze raz to podkreślam, to są tylko moje własne odczucia co do zastosowanych słów:)). 

Zaczęło się od przyjazdu Magdusi Ogorzałek do Poznania. Dziewczyna miała się zająć uporządkowaniem mieszkania swojego zmarłego pradziadka, profesora Dmuchawca, a ponieważ Borejkowie nigdy nie zostawiliby córki Kreski samej sobie, Magdusia (z powodu swojego uwielbienia dla tłustego jedzenia zwana przez Idę McDusią lub McDonaldusią) zamieszkała razem z nimi przy Roosevelta. I wtedy to właśnie w jej otoczeniu pojawiają się dwaj bardzo młodzi mężczyźni, Ignacy Grzegorz Stryba i Józef Pałys, z których jeden jest bezgranicznie oczarowany młodą panną, a drugi wydaje się jej nawet nie lubić, aczkolwiek ona zwraca na niego swoją uwagę. W tym właśnie początkowym momencie książki pomyślałam, że może ta część naprawdę jest trochę jak telenowela, bo jedna kobieta i dwóch mężczyzn może niczego dobrego ani nowego nie wróżyć:P Autorka poradziła sobie jednak z tym niezwykłym trójkątem w sposób bardzo mnie zadowalający, a sama historia osnuta wokół tej trójki młodych ludzi została wzbogacona o piękne i wzruszające wspomnienie o profesorze Dmuchawcu, przy którym nie raz i nie dwa 'oczy zaszły mi mgłą' oraz o postać Trolli bez której Józinek nie byłby takim Józinkiem jakim jest. Oczywiście, jak to u Małgorzaty Musierowicz, nie jednym wątkiem książka stoi. Pojawia się zatem drugi motyw w "McDusi", a jest nim ślub Laury i Adama zaplanowany na 27 grudnia. Panna Młoda i Pan Młody zakochani na amen, przygotowania w toku a jednak zdarzają się 'mniejsze zachmurzenia' i 'większe burze' pomiędzy poszczególnymi uczestnikami tych nadchodzących uroczystości, nie wszystko ma również ochotę iść zgodnie z planem. Nudno zatem nie jest. 
Jest za to ciepło, serdecznie i refleksyjnie, jak to w Jeżycjadzie. Warto zaznaczyć, że z całej serii jest to chyba część najbardziej obfitująca w tą, wspomnianą przeze mnie, refleksyjność, rozważania nad przemijaniem, zmianami, upływającym czasem... Można przy niej pomyśleć. Telenoweli brak, a jeśli nawet jest, to za taką jej formę jestem gotowa 'się pokroić' i jak to ktoś kiedyś powiedział, Jeżycjadę będę czytać wciąż i wciąż od nowa 'do końca świata i o jeden dzień dłużej'! "McDusia" to moim zdaniem jedna z topowych części Jeżycjady:)))

I teraz pozostaje mi jedynie czekać i modlić się, by kolejna część serii zatytułowana "Wnuczka do orzechów" pojawiła się na księgarnianych półkach szybciej niż "McDusia"...


M. Musierowicz, McDusia, Wydawnictwo Akapit Press, Łódź, s.292.