Nie, nie i jeszcze raz nie! To są moje pierwsze i ostatnie przemyślenia dotyczące powieści Laury Whitcomb. Towarzyszyły mi one od początku i nie opuściły mnie ani na chwilę w żadnym momencie tej lektury. Dlatego też, moja przygoda ze "Światła pochyleniem" zakończyła się na stronie 106 z 231...
Pierwsze skojarzenie, jakie mnie nawiedziło zaraz po tym jak zaczęłam czytać "Światła pochylenie" to saga "Zmierzch". "Zmierzch" mnie nie zachwycił, nie zrobiła tego również ta powieść. Dodatkowo czytając "Zmierzch" miałam przynajmniej wrażenie, że czytam coś po raz pierwszy, tutaj natomiast już od początku czułam wtórność tej książki i to mnie od niej skutecznie odtrącało.
Helen od ponad 130 lat jest Światłem (duchem), który nie opuścił ziemi, ale błąka się po niej, co kilkadziesiąt lat znajdując sobie nowego gospodarza, który gwarantuje jej bezpieczeństwo i spokój. Jej ostatnim gospodarzem jest Brown, nauczyciel w liceum. Helen, która zawsze stara się przebywać w pobliżu swoich 'opiekunów', na jednej z lekcji prowadzonych przez Browna zauważa, że jeden z uczniów patrzy się w jej kierunku. Najpierw tłumaczy to sobie przewidzeniem, bo przecież to jest niemożliwe, aby ten chłopak, którego widziała już na poprzednich zajęciach, mógł ją zobaczyć. Kiedy jednak przy okazji następnej lekcji prowadzonej przez Browna sytuacja się powtarza, Helen ze zdziwieniem przyjmuje do wiadomości, że ktoś nie tylko ją widzi i słyszy, ale również uśmiecha się do niej i chce się z nią zaprzyjaźnić. Po rozmowie z Jamesem okazuje się, że chłopak sam jest Światłem, jednak w przeciwieństwie do Helen, James potrafił zaryzykować. To ryzyko polegało na wejściu w ciało chłopaka, który je opuścił, po to by doświadczyć życia na nowo. James proponuje Helen by zrobiła to samo...
Na tym skończyła się moja 'przygoda' z tą książką. Nigdy nie byłam fanką fantastyki, a już na pewno nie fantastyki połączonej z romansem. Ta książka jest przykładem tego drugiego rodzaju i wydaje mi się, że jeśli ktoś został opanowany manią "Zmierzchu", ta książka może mu się spodobać. Do mnie ona nie przemówiła kompletnie. Moim zdaniem "Światła pochylenie" to nudne i łzawe tworzysko, które ani nie wnosi nic nowego do literatury ani nie ulepsza tego, co już wcześniej w niej zaistniało. Nie polecam!
L. Whitcomb, Światła pochylenie, Wydawnictwo Initium, Kraków 2010, s.231.