Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura kobieca. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Literatura kobieca. Pokaż wszystkie posty

2015-05-15

"Makatka" - Katarzyna Grochola & Dorota Szelągowska

Na moich półkach nie znajdziecie wielu książek z gatunku tzw. literatury kobiecej, zwłaszcza polskiej. Tak jak uwielbiam książki Francuzki, Anny Gavaldy, która pisze głównie dla kobiet, tak na polskim rynku trudno mi znaleźć autorkę, która pisałaby w podobny sposób. Jest wiele pisarek, które aspirują do tego poziomu i bardzo mnie to cieszy, ale z drugiej strony nadal w Polsce prym wiedzie przekonanie, że dla kobiet pisać należy tylko lekko, łatwo i przyjemnie (albo, czego mistrzynią jest pani K.M. po prostu GŁUPIO! :/)

Katarzyna Grochola jest jedną z niewielu przedstawicielek gatunku, którą z przyjemnością czytam. Po pierwsze dlatego, że lubię ją jako kobietę, lubię jej podejście do życia i to jak o nim mówi. Po drugie, podoba mi się, że po Judytowych perypetiach opisanych na łamach czterech książek, Grochola napisała kilka powieści poruszających trudniejsze tematy i że są to powieści bardzo 'zjadliwe' :) Nie poległa, a mogła z łatwością. Po trzecie, mam chyba do niej sentyment i nawet jak napisze coś takiego jak "Makatka", czyli książkę której jedynym celem jest zapewnienie rozrywki swojej czytelniczce to ja w to wchodzę. Wchodzę, bo lubię raz na jakiś czas pośmiać czy tylko pouśmiechać się przy czytaniu książki, lubię jak czasami jest mi właśnie tylko lekko, łatwo i przyjemnie :) Przecież nie zawsze musi być głęboko, refleksyjnie i mądrze do bólu! Przynajmniej nie u mnie :D




"Makatka" to zbiór mini felietonów, listów wymienianych pomiędzy Matką a Córką, między Katarzyną Grocholą a Dorotą Szelągowską, która swoją drogą pisze bardzo podobnie do swojej rodzicielki :P Panie, mające różne style pracy i funkcjonowania w rodzinie, różne podejście do wielu spraw, różne doświadczenia, tak naprawdę koniec końców okazują się być bardzo do siebie podobne w wielu sprawach.

Piszą do siebie o swoich przyjaźniach, tych prawdziwych i nie, wspomnieniach z przeszłości, mężczyznach tych mniejszych i większych, życiu w sieci i poza nią, kompromisach w związku i życiu, zakupach itp. itd. Tak naprawdę piszą o wszystkim i o niczym, grunt, że dobrze się to czyta i z jakąś taką przyjemnością. Fajna książeczka. Ot, tyle :)


K. Grochola & D. Szelągowska, Makatka, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, s.372.

2015-04-27

"Babska stacja" Fannie Flagg.

Moja pierwsza myśl po przeczytaniu najnowszej książki Fannie Flagg? Czytadło babskie do potęgi, ale na szczęście nie z tych najgorszych, z tych najlepszych również nie. 

Z pisarstwem Fannie Flagg zetknęłam się po raz pierwszy chyba z 10 lat temu za sprawą cudownych "Smażonych zielonych pomidorów". Do tej pory pamiętam jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie tamta książka i choć od tamtego czasu już do niej nie wróciłam to nigdy o niej nie zapomnę. Na fali tego mojego przeszłego zachwytu nad powieścią autorki skusiłam się na lekturę "Babskiej stacji". Dodatkowo, nie wiem dlaczego, ubzdurałam sobie, że ta książka jest jej pierwszą od czasu "pomidorów"! Jak tego dokonałam? Nie mam pojęcia! Chyba po prostu czasami mózg płata nam figle :D

Po "Babską stację" sięgałam zatem z ogromnymi oczekiwaniami i trochę się jednak zawiodłam, bo miałam nadzieję, że po "Smażonych zielonych pomidorach" autorka poszła ze swoją twórczością do przodu, a wychodzi na to, że się cofa. Najnowsza jej książka z pewnością nie jest z gatunku tych grafomańskich (jak np. książki pani Michalak, o których ostatnio znowu głośno...), ale nie jest to też nic szczególnego, nic na co warto z niecierpliwością czekać. Myślę, że dobrym pomysłem jest wypożyczenie jej z biblioteki, bo to jest tylko i wyłącznie 'książka na raz'. Lekka, łatwa i przyjemna, niestety nic więcej.




Sookie Poole ma 59 lat i wiedzie spokojne, ustatkowane życie u boku kochającego męża i w cieniu apodyktycznej, znanej całemu miasteczku matki. Gdy wydaje za mąż trzecią ze swoich córek myśli, że oto nadszedł czas na nagrodę, na długo wyczekiwany odpoczynek, upragniony wyjazd z mężem. Niestety tak szybko jak Sookie zaczyna o tym myśleć, tak szybko zostaje sprowadzona na ziemię. Dostaje oficjalny list, który rozpoczyna w jej życiu małą rewolucję. Sookie odkrywa, że tak naprawdę nie jest tym, kim od dzieciństwa myślała, że jest, że jej matka nie jest jej matką, że zamiast krwi irlandzkiej w jej żyłach płynie krew polska. Początkowo przerażona tym kobieta, za namową męża, powoli zaczyna zagłębiać się w historię swojego życia. Odkrywa, że jej adopcyjna matka nie jest jedyną silną kobietą z jaką ma coś wspólnego. Okazuje się, że zarówno jej biologiczna matka jak i jej trzy siostry były kobietami o których próżno mówić: słabe, bezbronne i zależne od innych.

Akcja "Babskiej stacji" prowadzona jest dwutorowo. Oprócz historii Sookie czytelnik wprowadzony jest przez autorkę w losy polskiej rodziny Jurdabralinskich z Pulaskiego (swoją drogą, nazwisko takie, że i Polak sobie język połamać może! Skąd Flagg je wytrzasnęła? :P). To w tej właśnie rodzinie rodzą się 4 nietuzinkowe kobiety, w czasie wojny najpierw prowadzące stację paliw, później pilotujące samoloty transportowe. To z tej właśnie rodziny wywodzi się Sookie.

Do książek Fannie Flagg już raczej nie wrócę (z wyjątkiem "Smażonych zielonych pomidorów"). Wydaje mi się, że atmosfery, którą znalazłam w tamtej nie znajdę już w żadnej innej tej autorki. Na tym zatem zakończy się moja przygoda z tą pisarką. Na tym etapie swojego życia wolę babską literaturę w bardziej wyrafinowanym wydaniu :)


F. Flagg, Babska stacja, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2015, s.427.

2014-10-20

"Stulecie" Herbjørg Wassmo.

Dobra książka. Dobre czytadło. Tylko tyle, albo aż tyle, bo jak wiadomo, książki określane mianem czytadeł potrafią być tak złe jak to tylko możliwe, a o te naprawdę dobre wcale nie jest tak prosto. Ta na szczęście taka jest: ciekawa, wciągająca i bardzo łatwa w czytaniu. Do tego opisane w niej historie mają podłoże biograficzne, bo Herbjørg Wassmo w "Stuleciu" pisze o losach swojej matki, babki i prababki. 




Prababką autorki jest Sara Susanne, kobieta której przyszło wyjść za mąż z obowiązku, powinności względem rodziny. I pomimo, że z czasem pokochała swojego męża to jej życie tak naprawdę nabrało smaku gdy poznała pewnego, dużo od niej starszego, pastora.
Jej córka, Elida wyszła za mąż wbrew woli swojej matki, z miłości. Dla chorego męża poświęciła więcej niż się spodziewała i tak jak matka marzyła skrycie o innym życiu.
Z całej tej trójki to jednak Hjørdis nie zaznała w małżeńskim życiu szczęścia. Jej wybranek okazał się bowiem zgoła innym człowiekiem, niż ten, którego wydawało jej się, że zna i którego wybiera sobie na męża.

"Stulecie" to opowieść o tych trzech, z jednej strony silnych, ale jednak nadal słabych kobietach. Żyjąc na północy Norwegii wszystkie po kolei zmagały się ze swoim losem, życiem jakie przyszło im wieść. Czasami się wobec niego buntowały, próbowały szukać dla siebie i swoich marzeń ratunku, rzadko jednak udawało im się coś ma tym zyskać. Okazywało się bowiem, że nie tak łatwo jest uciec z północy, odciąć się od tego kim tak naprawdę się jest. "Stulecie" to te trzy kobiety i ich mężowie, liczne dzieci, niespełnione nadzieje i tęsknoty,  samotność, walka o lepsze jutro, trud codziennej pracy. Życie.

I gdyby nie mała dziewczynka chowająca się w stodole przed Nim, gdyby nie jej ołówek i zeszyt, w którym zapisuje swoje myśli, "Stulecie" nie wyróżniałoby się niczym specyficznym od innych jej podobnych powieści. A tak zwykłe, aczkolwiek trudne życie bohaterek przeplata się z dramatem ich małej potomkini. 

Daleka jestem od twierdzenia, że ta książka jest wybitna czy monumentalna (a takie i inne przymiotniki ją opisujące krążą po sieci), ale z pewnością nie można jej nie przyznać tego, że jest bardzo klimatyczna, zimno północy wylewa się na czytelnika z każdej kartki i porywająca. Losy tych trzech kobiet są doprawdy fascynujące, a to, że tak dobrze spisane (wiem, wiem, że duża ich część to fikcja, ale jednak podłoże biograficzne jest) sprawia, że można w "Stuleciu", na tę chwilę czy dwie, przepaść. Dobra.


H. Wassmo, Stulecie, Smak Słowa, 2014, s.520.

2014-02-28

"Bridget Jones: Szalejąc za facetem" Helen Fielding. Podobało mi się!

Powiem tak, nie nastawiałam się jakoś super optymistycznie w stosunku co do tej książki. Po pierwsze, dwie poprzednie części przeczytałam wieki temu i wydawało mi się, że jednak Bridget już trochę się przeterminowała, że pozwolę sobie tutaj użyć żargonu kuchennego, po drugie już tyle razy widziałam (czasem mimowolnie) w TV filmy o Bridget, że ta postać zlała mi się dość niefortunnie z Renee Zellweger, która średnio mi się w tej roli podobała i jakoś myślałam, że czytając tą część nie będę potrafiła się od tej filmowej Bridget odkleić i dać się ponieść akcji tak jak w przypadku tej książki bym sobie tego życzyła. Już po pierwszych stronach najnowszej powieści Helen Fielding okazało się, że moje obawy są bezpodstawne. Pojawił się jednak inny problem. Trudno było mi przejść do porządku dziennego nad faktem, iż główna bohaterka tej ksiażki jest już kobietą pięćdziesięciojednoletnią, owdowiałą i posiadającą dwójkę małych dzieci. No niestety, autorka podjęła ryzyko wracając do pisania o swojej sztandarowej postaci po tak długim czasie. Dla czytelnika znaczy to tyle samo, co obowiązek błyskawicznego przyzwyczajenia się do innej niż do tej pory Bridget, nie gorszej, ale innej.




Jak już pisałam, w "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" Bridget jest już kobietą w każdym znaczeniu tego słowa dojrzałą. Wydaje się, że po pięćdziesiątce powinna znaleźć w swoim życiu trochę spokoju i stabilizacji uczuciowej i pewnie tak by było, gdyby nie tragiczne zdarzenie, które kilka lat wcześniej zabrało jej Marka, zostawiając ją samą z dwójką małych dzieci (swoją drogą, bardzo późno została Bridget obdarowana dziećmi przez Fielding. W wieku 44 lat w życiu jej i Marka pojawił się Billy, dwa lata później Mabel). Przez niemal pięć lat po tym wydarzeniu życie Bridget ograniczało się głównie do opieki nad dziećmi. Teraz jednak, nagabywana przez przyjaciół, Bridget postanawia na nowo spróbować odaleźć się na 'rynku uczuciowym'. W poszukiwaniach mężczyzny towarzyszy jej między innymi Twitter, od którego, jak to było do przewidzenia, nasza bohaterka się uzależnia. 

Tak jak poprzednie części, tak i ta jest książką lekko i sprawnie napisaną. Tak jak w poprzednich częściach tak i tutaj czytelnikowi towarzyszą wybuchy śmiechu (nie na każdej stronie, ale owszem, zdarzają się :)). Co ją różni od poprzedniczek to sama Bridget, która, jak to zresztą było do przewidzenia, trochę się zmieniła. W "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" mamy przecież do czynienia nie z trzydziestokilkuletnią singielką, ale z samotną matką po dramatycznych przejściach, która musi radzić sobie z życiem po stracie oraz z wychowywaniem dwójki rezolutnych dzieci. Oczywiście, jak można się było tego spodziwać, robi to na swój sposób, czyli jest dość chaotycznie. W tej części Bridget skupia się również na tym by powrócić na rynek pracy, zabiera się zatem za pisanie scenariusza filmowego, co jak się okazuje, do łatwych nie należy, zwłaszcza, gdy wytwórnia filmowa całkiem inaczej widzi dzieło końcowe niż jego autorka.

Bardzo dobrze bawiłam się czytajac tą ksiażkę. Czytałam ją w oryginale i obawiałam się, że może z tego powodu moja jej lektura nie będzie tak swobodna jakby to było, gdybym czytała książkę już przetłumaczoną. Nic bardziej mylnego, wpadałam ze strony na stronę z szybkością wiatru i przyznaję, że nie wiem kiedy okazało się, że już koniec. Okazuje się, że można z sukcesem wrócić do pisania o bohaterze, który wydawałoby się, że nie ma szans na powrót do świadomości czytelników z wielkim sukcesem. Bridget taką szansę ma, bo książka w niczym nie ustępuje poprzedniczkom. Trzeba tylko przyzwyczaić się do tego, że główna bohaterka przeszła mały lifting charakteru :)


H. Fielding, "Bridget Jones: Mad about the boy, Jonathan Cape, 2013, s.400.

2013-07-24

Houston, bez problemu. Katarzyny Grocholi "Houston, mamy problem".

Po przeczytaniu "Houston, mamy problem" wypada mi swoje wcześniejsze słowa na temat czytadeł między bajki włożyć. W poście dotyczącym książki "Mam łóżko z racuchów" pisałam bowiem, że od tego typu literatury oczekuję już czegoś więcej niż tylko rozrywki w czystej formie. Prawda jest jednak taka, że swoją nową, choć nie najnowszą powieścią, Katarzyna Grochola strzeliła mi wielkiego prztyczka w nos i chcąc nie chcąc, do błędu w ocenie swoich własnych zainteresowań przyznać się muszę. "Houston, mamy problem" to czytadło w pełnym znaczeniu tego słowa, a bawiłam się przy nim doskonale! Może zatem to, że tamta książka zbytnio mi się nie spodobała nie jest kwestią jej gatunku, a autora i obranego tematu? Może to właśnie tej rozrywki oczekuję najbardziej, a "Mam łóżko z racuchów" nie dostarczyło mi jej wystarczająco dużo? Może zrobiło się za nudno? Co by to jednak nie było, ważne, że z książką Katarzyny Grocholi spędziłam czas bardzo przyjemnie. Zaskakująco przyjemnie śmiem nawet twierdzić :)




Nie jestem wierną fanką Grocholi, nie wyczekuję jej nowych powieści i nie biegnę do księgarni na wiadomość, że takowe się pojawiają, co nie znaczy, że nie mam do niej szacunku i nie cenię jej jako autorki powieści skierowanych do kobiet. Jak chyba większość z Was, z autorką zapoznałam się za sprawą jej serii książek o perypetiach pewnej Judyty. Pamiętam do tej pory ten boom na jej książki, który swego czasu nastąpił i przyznaję, że i ja mu uległam. Później jednak z twórczością Katarzyny Grocholi przystopowałam i tak naprawdę, zanim sięgnęłam po "Houston, mamy problem" przez moje ręce przewinęła się jedynie powieść "Przegryźć dżdżownicę", którą autorka delikatnie mnie zszokowała (pozytywnie), gdy okazało się, że to nie jest to to, do czego byłam przyzwyczajona. 

"Houston, mamy problem" to dla mnie powrót Grocholi do tzw. korzeni, bo pomimo, że centralną postacią książki jest mężczyzna, atmosferą i humorem w niej zawartym przypomina mi ona "Nigdy w życiu!". Jest zatem lekko i zabawnie, choć momentami  również nostalgicznie i refleksyjnie. Główny bohater powieści, Jeremiasz, próbuje poradzić sobie po dość dramatycznym rozstaniu ze swoją dziewczyną Martą. W międzyczasie walczy z matką o to, by ta pozwoliła mu być jednostką samo stanowiącą o sobie i nie wtrącała się w każdy niemal element jego życia, a także marzy o powrocie do pracy w swoim zawodzie (mężczyzna jest operatorem), który to powrót utrudnia pamięć o pewnym skandalu sprzed kilku lat, którego głównym bohaterem był właśnie Jeremiasz. Te i inne wydarzenia z życia tego ponad trzydziestoletniego mężczyzny spisała Katarzyna Grochola na 600 stronach powieści, co może przerażać tych, którzy boją się nudy (co zrozumiałe). Na szczęście, okazuje się, że książka napisana jest z taką werwą i wyczuciem, że na nudę nie ma tutaj ani czasu ani miejsca. Mi osobiście "Houston, mamy problem" czytało się wyśmienicie. Ubawiła mnie ta książka i choć początkowo nie byłam pozytywnie nastawiona do sposobu w jaki autorka pisze, czyli Jeremi mówi i myśli (jakieś mi się to wszystko wydawało za płytkie, za wulgarnie miejscami), to później zauważyłam pewną transformację w sposobie jego zachowania i to już mnie do książki i do samego bohatera bardziej przekonało. 

Niezbyt często spotykam się z książkami napisanymi przez kobiety, których głównymi bohaterami są mężczyźni (częściej to mężczyźni porywają się na to, by pisać w imieniu kobiet). Totalnym nieporozumieniem wydaje się napisanie powieści głównie dla kobiet, przez kobietę, która w swojej książce wciela się w mężczyznę (ale zamotałam :P), ale Katarzyna Grochola wybrnęła z tego zadania obronną ręką. Spodobało mi się i już zaopatrzyłam się w dwie kolejne, choć chronologicznie poprzednie, książki tej autorki. Czasami jednak potrzebuję przeczytać coś lekkiego, niezobowiązującego i w tym momencie Grochola wydaje mi się autorką, na którą mogę postawić.


K. Grochola, Houston, mamy problem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s.606.

2013-06-25

Po raz kolejny wróciłam na Mazury. Tym razem "Zima w Siedlisku" Janusza Majewskiego.

Janusz Majewski w posłowiu "Siedliska" dość jednoznacznie zaznaczył, że nie będzie ani dalszego ciągu tej książki, ani serialu "Siedlisko", który powstał z jego współpracy z nieżyjącą już żoną, Zofią Nasierowską. Czytając "Zimę w Siedlisku" zastanawiałam się zatem co wpłynęło na zmianę jego zdania, zwłaszcza, że druga mazurska powieść autora wydaje mi się niepełną.

Na tylnej okładce książki widnieje zdanie ""Zima w Siedlisku" to rachunek z utraty (...)" , które w jakiś sposób tłumaczy jej powstanie, choć nie do końca. Rozumiem, że Janusz Majewski napisanie tej powieści potraktował jako sposób na to, by jeszcze raz pożegnać się z Zofią Nasierowską, by spróbować opisać to co niemożliwe do opisania, by po raz kolejny powrócić z żoną, tym razem metafizycznie, do miejsca, które sobie oboje ukochali. Problem jednak w tym, że oprócz rozliczania się z przeszłością, niewiele się w tej książce dzieje, tak jakby autor nie do końca miał na nią pomysł...




Minęło niemal dwadzieścia lat od wydarzeń opisanych w "Siedlisku". Krzysztof ginie w tragicznym wypadku, a Marianna zostaje wdową. Sama w pensjonacie, Marianna zastanawia się nad sensem jego istnienia. Może lepiej dla niej samej i dzieci jest by przeprowadziła się z powrotem do Warszawy? Tego typu rozważaniom towarzyszą wspomnienia o mężu, zarówno te dotyczące wydarzeń niedawnych, jak i czasów, gdy się poznawali i zaczynali tworzyć związek. 

Czyta się to wszystko bardzo dobrze, szybko i lekko, ale niestety "Zima w Siedlisku" jest co najmniej o połowę gorsza niż "Siedlisko", w którym i klimat był inny, i ciekawych zdarzeń więcej, i postacie bohaterów wyrazistsze. Tutaj wielu z tych rzeczy mi brakowało. Dodatkowo, niektóre opisane w powieści sytuacje z życia Marianny znalazły się w niej tak jakby 'ni z gruszki ni z pietruszki', bo ani nie doczekały się dalszego ciągu, ani nie miały wcześniej porządnego wprowadzenia. Nie skreślam tej książki, uważam, że jest dobra, ale nie zmienia to faktu, iż zastanawiam się czy jej napisanie było dobrym posunięciem, czy jednak nie lepsze dla Janusza Majewskiego byłoby zastosowanie się do jego własnych słów z "Siedliska": "Dalszego ciągu nie będzie." Zwłaszcza, że po "Siedlisku" powstała "Mała matura", która jest jedną z moich ulubionych książek.


J. Majewski, Zima w Siedlisku, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2012, s.286.

2013-05-27

Nie taka łatwa i przyjemna "Lilka" Małgorzaty Kalicińskiej.

Jestem obecnie na takim etapie swojego życia, że częściej i z większą chęcią niż po książki ambitne sięgam po te lekkie, łatwe i przyjemne. "Morfinę" Twardocha i "Korekty" Franzena podczytuję, a i owszem, ale nie z takim zapałem jaki towarzyszył mi na początku, sama nie wiem dlaczego, wszak obie świetne. Ostatnio zaczęłam również książkę Ludmiły Ulickiej "Daniel Stein, tłumacz", ale moje myśli krążą nieustannie wokół książek, które zwiemy 'babskimi czytadłami'. Ot, taki czas nastał :P Zastanawiam się, czy zanim skończę czytać choć jedną z wymienionych powyżej powieści, nie zaplącze się pomiędzy nie jakaś Grochola i w przedbiegach nie wygra z nimi w walce o mój czas i uwagę?




Wracając jednak do Małgorzaty Kalicińskiej i jej powieści. 
Marianna (piękne imię, nieprawdaż?) jest dojrzałą, około pięćdziesięcioletnią kobietą (dokładny wiek bohaterki nie został w książce określony albo go po prostu przeoczyłam, bo za nic nie mogę sobie przypomnieć ile tak naprawdę lat ma Marianna), która wbrew swoim podejrzeniom i oczekiwaniom, zostaje pewnego 'pięknego' dnia poinformowana przez swojego wieloletniego męża, że ich małżeństwo i dalsze wspólne życie pod jednym dachem nie ma sensu. Mirek się w nim dusi i zanim przyjdzie mu odejść z tego świata chce jeszcze zakosztować życia ekscytującego, barwnego i pozbawionego rutyny. Odchodzi. Pozostawiona, wydawałoby się, sama sobie, Marianna początkowo nie potrafi uporać się z zaistniałą sytuacją, buzują w niej różne, skrajne emocje: żal w stosunku do niego i siebie, złość, poczucie klęski, ale i  jakieś zrozumienie dla jego decyzji i smutek, że tak to musiało się skończyć. Kobieta powoli zaczyna dochodzić do siebie, postanawia zawalczyć o normalne stosunki z mężem, który odszedł, po to by syn nie musiał wybierać i stawać po którejś z zaangażowanych w całą sytuację stron, po to by życie po tej stracie było bardziej znośne. 
Niemal w tym samym czasie, gdy Mania walczy o swój wewnętrzny spokój, odzywa się do niej z prośbą o pomoc Lilka, młodsza siostra, z którą Marianna nigdy nie miała zbyt wiele wspólnego, z którą nigdy nie znalazła jakiejś szczególnej nici porozumienia, o którą w końcu była w dziwny sposób zazdrosna. W niedługim czasie okazuje się, że Lilka jest chora na raka, z którym trzeba walczyć, i w której to walce będzie potrzebowała wsparcia od najbliższej jej osoby. Tą osobą okazuje się Marianna. Mania staje na wysokości zadania i zdrowie Lilki staje się dla niej priorytetem. 
W międzyczasie rozwodzi się z Mirkiem, spotyka potencjalnych następców męża, żegna syna, który razem ze swoją żoną i małym synkiem opuszcza Polskę w poszukiwaniu lepszego życia, traci swojego wieloletniego przyjaciela i ukochanego wujka. Wszystkie te wydarzenia mają na nią głęboki wpływ a rozstanie, z dnia na dzień, staje się główną częścią składową jej życia.  Mariannie przychodzi uporać się z bardzo trudnym zadaniem, jakim jest szukanie sensu życia w momencie, gdy to właśnie życie staje się coraz bardziej samotne, gdy o miłość coraz trudniej i gdy cierpienie staje się codziennością...

Znając mazurską trylogię Małgorzaty Kalicińskiej, po "Lilkę" sięgałam z zamiarem zagłębienia się w lekturę szybką, łatwą i przyjemną i choć książka szybką się okazała, to z tą łatwością i przyjemnością mam niemały problem. Powieść Kalicińskiej to bowiem nie tylko książka, w której głównym tematem jest szeroko rozumiane rozstanie, ale to również niejako studium raka, która to część zrobiła na mnie największe wrażenie i która to część najbardziej mnie poruszyła. Jako osoba wywodząca się z rodziny, w której rak co pokolenie zbiera swoje żniwo i żyjąca z przeświadczeniem, że to właśnie ta a nie inna choroba może kiedyś wyciągnąć po mnie swoje macki, przyznaję, że "Lilkę" przeżyłam bardzo. Nie spodziewałam się, że ta książka i mój jej odbiór będą wyglądać właśnie tak, ale nie zmienia to faktu, że przeczytałam ją z wielkim zainteresowaniem i satysfakcją. Cieszę się bardzo, że "Lilka" nie okazała się książką, w której na trudne problemy znajdują się proste rozwiązania a happy end jest tzw. must be. Polecam!


M. Kalicińska, Lilka, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, s.520.

2013-03-13

"Siedlisko" Janusza Majewskiego.

Nie da się ukryć, że Mazury stały się ostatnimi laty miejscem literackich wypraw bardzo dużej ilości autorów tzw. literatury lekkiej. Co rusz natykamy się zatem, my czytelnicy, na kolejną sagę, powieść czy opowiadania, których akcja toczy się w tym a nie innym miejscu Polski. Sama na Mazurach nigdy nie byłam i nie potrafię powiedzieć, czy słusznie się tak dzieje, ale nie ukrywam, że każda kolejna lektura sprawia, iż coraz częściej myślę o tym by kiedyś się tam udać.

Po tą powieść Janusza Majewskiego miałam ochotę sięgnąć już od dłuższego czasu. Pamiętam jak kilka lat temu natknęłam się w telewizji na serial pod tym samym tytułem. Zaciekawił mnie i choć nie oglądałam go wtedy, to wiedziałam, że kiedyś to zrobię. Gdy dowiedziałam się, że na jego podstawie powstała książka, postanowiłam swoje plany zobaczenia go zawiesić w czasie i najpierw zapoznać się z literacką wersją opowiadanej historii. Reżysera serialu i autora książki "Siedlisko" poznałam już wcześniej. Jego książka "Mała matura", w której wspomina przedwojenny Lwów i powojenne losy swojej rodziny, jest jedną z moich ulubionych i chyba właśnie dlatego mam do Janusza Majewskiego, jako do autora, zaufanie. Przyznaję jednak, że świadoma faktu, iż powieść "Siedlisko" powstała na podstawie scenariusza serialu, dopatrywałam się w niej rysów tegoż właśnie, byłam w stosunku do niej krytyczna pod tym względem i początkowo wydawało mi się, że słusznie. Po skończeniu powieści nie jestem jednak już tego tak pewna :)




Marianna i Krzysztof są dojrzałą parą małżonków. Ona malarka, on profesor medycyny. Mieszkają w Warszawie i gdy dowiadują się, że Marianna odziedziczyła po swojej zmarłej ciotce Róży dom położony na Mazurach (dokładnie we wsi Panistruga) ich pierwszą myślą jest sprzedanie tegoż. Plany jednak zmieniają się, gdy małżeństwo przyjeżdża podarowany dom obejrzeć. Urokliwe Mazury i dom pełen wspomnień niejako 'zmuszają' ich do zmiany zdania i tym oto sposobem Marianna i Krzysztof zamieszkują, początkowo z zamiarem chwilowym, później jednak już na stałe, w Panistrudze. Oczywiście nowe miejsce, choć staje się ich bezpieczną przystanią, wymaga od nich wielu wyrzeczeń, zmian przyzwyczajeń, dużej pracy a także nowych planów na przyszłość. Małżonkowie pracują nie tylko nad tym by odziedziczony po Róży dom odnowić, ale i nad tym by pozyskać zaufanie i sympatię swoich nowych sąsiadów i mieszkańców wioski...

Autorki scenariusza serialu, czyli Zofia Nasierowska i Wanda Majerówna oraz Janusz Majewski opisali w "Siedlisku" bardzo życiową, momentami dramatyczną, ale też lekką historię małżeństwa, które po tym jak spełniło się w roli rodziców i jak poświęciło lata na prowadzenie własnych karier zawodowych postanawia postawić się w całkiem nowej dla siebie sytuacji i roli: mieszkańców wsi i właścicieli pensjonatu. Tu, na Mazurach, ich utarte ścieżki wspólnego życia i codziennego funkcjonowania zostają wystawione na próby, które uświadamiają im nie tylko to, iż nadal się kochają, ale również to, że czas biegnie nieubłaganie i choć tego nie chcemy, pewnych rzeczy nie da się już zmienić, naprawić, nadrobić, trzeba je po prostu zaakceptować.

Przyznaję, że podoba mi się to, że w przeciwieństwie do większości powieści z Mazurami w tle, w których to samotna kobieta postanawia poszukać nowej miłości oraz nowych wyzwań i wrażeń w nowym miejscu, tutaj mamy do czynienia z parą małżonków. Czytając "Siedlisko" nie da się uniknąć zatem snucia domysłów na temat tego, w jakim stopniu postacie Marianny i Krzysztofa podobne są do osób Zofii Nasierowskiej i Janusza Majewskiego, którzy tak jak bohaterowie opowiedzianej przez nich historii znaleźli swoje miejsce na ziemi właśnie na Mazurach. Poza tym, przyzwyczajona do tego, iż tego typu książki pisane są głównie przez kobiety, z satysfakcją stwierdzam, że Janusz Majewski doskonale spisał się jako autor takowej. Powieść napisana jest zgrabnie, lekko i wiarygodnie, a jedyna rzecz, której mi w niej tak naprawdę brakowało to określenie czasu, w którym dzieje się akcja. Wiem, że serial kręcony był końcem lat 90'tych i w takich latach powinna również dziać się akcja powieści, ale trudno uwierzyć mi w zacofanie, które miałoby wtedy nadal panować we wsi na Mazurach, a już klepisko w chacie jednej czy drugiej rodziny z Panistrugi budzi nie tyle moje zdziwienie co sprzeciw! Może jednak oburzam się niepotrzebnie, nie wiem...

Jakiej wady bym jednak się nie dopatrzyła to uważam, że warto w "Siedlisko" zainwestować swój czas i energię. Nie jest to może książka tzw. 'wielkich lotów', ale jako pozytywny przerywnik codzienności spełnia się doskonale. Polecam serdecznie! Ja natomiast zabieram się za oglądanie serialu :)


J. Majewski, Siedlisko, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2011, s.495.

2012-12-02

"Cukiernia pod Amorem. Hryciowie" - Małgorzata Gutowska - Adamczyk.

W przeciwieństwie do dwóch poprzednich części "Cukierni pod Amorem" za tą nie mogłam się jakoś zabrać. Jak dla mnie przerwa pomiędzy wydaniem drugiej i trzeciej "Cukierni..." okazała się za długa i zanim na mojej półce znalazła się ostatnia powieść z serii, ja już na dobre zdążyłam zapomnieć wydarzenia opisane w dwóch poprzednich. Z tego właśnie powodu nie spieszyłam się z lekturą "Cukierni pod Amorem. Hryciowie". Czas, który spędzała na półce nie mógł jej już zaszkodzić. Stała sobie zatem ta powieść i czekała do momentu, gdy przyszła jej z pomocą moja mama, która domagała się bym ją przeczytała przed przyjazdem do Polski, bo sama zabierze się za czytanie "Cukiernii..." dopiero wtedy, gdy będzie mieć wszystkie części przed sobą i na żadną nie przyjdzie jej czekać. Rozumiem ją bardzo dobrze. Książkom tej serii nie służy bowiem czytanie w dużych odstępach czasowych. Zbyt dużo jest tu wydarzeń, zbyt dużo postaci, zbyt dużo splecionych wątków. Małgorzata Gutowska - Adamczyk pisze dobrze, ale pamiętam, że już przy czytaniu pierwszej części miałam problemy z tzw. wczytaniem się w książkę, ilość faktów i osób trochę mnie początkowo przytłaczała i zajęło mi trochę czasu nim poczułam się z tą książką na tyle dobrze, że czytanie zaczęło sprawiać mi dużą przyjemność. Podobnie było z dwoma pozostałymi częściami. Jakoś nie umiem 'zapaść' się w te książki od pierwszego zdania, zawsze zajmuje mi to co najmniej rozdział...




Wracając jednak do "Cukierni pod Amorem. Hryciowie". Gdybym z trzech kolejnych powieści opowiadających dzieje wybranych mieszkańców Gutowa i Zajezierzyc miała wybrać tą najgorszą, to bez wątpienia wybrałabym tą trzecią, ostatnią. 
Na taką moją opinię o tej powieści składa się kilka faktów. Po pierwsze, nie przekonała mnie do siebie historia Giny Weylen, która podczas II Wojny Światowej miała między innymi poznać rumuńskiego króla, 'współpracować' z polskim wywiadem, śpiewać dla Hitlera czy ukrywać się w Watykanie pod przebraniem siostry zakonnej. Za dużo tego wszystkiego jak dla mnie, za pokazowe to wszystko, zwłaszcza, że początkowo zanosi się na to, że Gina rzeczywiście zdoła pomagać jakoś polskiemu wywiadowi, a później wychodzi na to, że to nią wszyscy się muszą zajmować, bo ona sama staje się celem nazistowskich władz (z Goebbelsem na czele). Nie kupiłam tej historii. 
Po drugie, stwierdziłam, że moje zainteresowanie II Wojną Światową i Holocaustem przy okazji lektury tego typu książek wychodzi mi na złe. Chyba jestem pod względem tego tematu  zbyt rozpieszczona (jeśli to w ogóle możliwe i jeśli ktoś zrozumie o co mi chodzi:P) i zbyt wybredna i dlatego też ze zdziwieniem zauważyłam, że te części "Cukierni...", których akcja toczy się np. w wojennej Warszawie jakoś mnie nie ciekawią i trochę drażnią?! 
Po trzecie, brakowało mi w tej części tego, co tak bardzo spodobało mi się w dwóch poprzednich, czyli częstego, trochę nieuporządkowanego przeskakiwania akcji z miejsca na miejsce, z roku na rok. Z wiadomych powodów, w tej części mieliśmy tylko dwie możliwości, albo teraźniejszość czyli rok 1995, albo czasy wojny i pomimo, iż rozumiem taki rozwój wypadków i tym samym powieści, to jednak poczułam w związku w tym jakiś brak.
W przeciwieństwie do poprzednich 'cukierniowych' części tym razem wolałam te fragmenty powieści, które dotyczyły wydarzeń z 1995 roku. Nie mogłam się doczekać momentu, w którym okaże się w końcu, kto był tajemniczą zmumifikowaną kobietą znalezioną w podziemiach Gutowa z pierścieniem na palcu. Co jeszcze mi się podobało to opisana historia miłości Adama Toroszyna i Celiny Cieślak. Czytałam o nich z ciekawością i nieskrywaną przyjemnością i tylko zabrakło mi zwieńczającego tą miłość spotkania po latach:) 
Poza tym nie można o tej książce, zresztą tak jak i o dwóch poprzednich powiedzieć, że nie wciąga, nie interesuje czy nie uprzyjemnia czasu, bo tak jest. Dodatkowo wszystkie trzy doskonale ze sobą współgrają, nie ma tutaj zgrzytów związanych czy to z niekonsekwentnym prowadzeniem bohaterów czy akcji i gdyby nie to niefortunne wydawanie tych powieści w tak dużych odstępach czasu wydaje mi się, że ich lektura sprawiłaby mi więcej przyjemności, a tak: pierwsza książka mnie porwała, druga podobała mi się bardzo a trzecia tylko mi się podoba...

Mam nadzieję, że nikt przy zdrowych zmysłach nie potraktuje tego posta jako 'recenzji'. Jak widać jest to bowiem zlepek moich bardzo subiektywnych opinii na temat tej książki i nigdy do niczego więcej nie będzie on aspirować. O pisarstwie Małgorzaty Gutowskiej - Adamczyk pisałam więcej w dwóch poprzednich 'cukierniowych' postach i dlatego tym razem się o to nie pokuszę. Z obietnicy danej mamie się wywiązałam i mam nadzieję, że spędzi ona miłą zimę w towarzystwie "Cukierni pod Amorem":)


M. Gutowska - Adamczyk, Cukiernia pod Amorem. Hryciowie, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2011, s.495.

2012-10-20

Bardzo średnio. "Babunia" Frederique Deghelt.

Mój zakup tej książki to całkowity przypadek, impuls w połączeniu z potrzebą posiadania pięciu książek przy których wysyłka z pewnej internetowej księgarni była za darmo (kto zgadnie jakiej?:P). Długo wahałam się czy akurat tą książkę wybrać, ale uległam pozytywnym opiniom na jej temat i tym oto sposobem wylądowała ona na mojej półce.
Na tylnej okładce książki czytamy: "Urocza opowieść o poznawaniu się, związkach przeszłości z dniem dzisiejszym, o miłości i radości, jaką niesie czytanie książek." Czy naprawdę "Babunia" taka jest? Hmm, debatowałabym.




Jade, młoda dziennikarka aspirująca do bycia pisarką, dowiaduje się, że jej ukochana babunia Jeanne, która od śmierci swojego męża mieszkała sama, ma teraz zostać mieszkanką domu opieki. Taką decyzję powzięły jej trzy córki i z taką decyzją ciotek, zawiadomiona o tym fakcie przez swojego ojca, Jade nie może się zgodzić. W tajemnicy udaje się do babci i zabiera ją ze sobą do Paryża by ta zamieszkała z nią w jej mieszkaniu. To dopiero wtedy Jade zaczyna odkrywać to jaką osobą naprawdę była i jaką osobą jest jej babcia. Osiemdziesięcioletnia kobieta za wsi, do tej pory uważana przez wnuczkę za osobę nie tylko niewykształconą ale i średnio inteligentną, odkrywa przed Jade swoją drugą twarz w momencie gdy okazuje się, że Jeanne jest samorodną znawczynią literatury, która przez całe życie swoje uwielbienie dla książek musiała ukrywać. To wyznanie staje się początkiem 'nowej ery' w życiu obu kobiet...

Czytając "Babunię" od samego początku miałam wrażenie, że autorka miała aspiracje by ze swojej książki zrobić coś więcej niż to czym w rzeczywistości jest. Zdecydowanie wyczuwam w tej powieści ochotę autorki by książka była odbierana nie tylko jako lekka lektura, ale również jako książka ambitna, skłaniająca do refleksji. Niestety sama ochota nie wystarczy i dla mnie ta książka to jednak głównie tzw. czytadło, choć znajdziemy tutaj nutkę sentymentalizmu. 
Narracja w książce prowadzona jest przez trzy osoby, narratora, babcię oraz Jade. Jak dla mnie w tym zabiegu polega cały problem powieści. Do rozstroju nerwowego doprowadzało mnie bowiem, gdy tytułowa babunia rozmyślając na jakiś temat tłumaczyła sobie (w domyśle czytelnikowi) to co myśli. Nie znoszę tego typu zabiegów bo automatycznie książka traci dla mnie na wiarygodności. Nikt przecież, kto jest przy zdrowych zmysłach, tak się nie zachowuje, nie myśli czegoś a za chwilę nie szuka dla tej myśli wytłumaczenia, nie opowiada jej! 
Ponadto wydawca obiecuje nam na okładce niespodziankę za niespodzianką, odkrywanie poruszających tajemnic z przeszłości oraz zaskakujące zakończenie. Z tej trójki tylko słowa dotyczące zaskakującej puenty książki są prawdą. Niespodzianek nie znalazłam, a ta jedna, którą był fakt, iż Jeanne jednak w swoim życiu sporo książek przeczytała nie powala na kolana (może gdyby rzeczywiście w jakiś ciekawy, oryginalny sposób wytłumaczyć fakt, że babunia otwarcie czytać nie mogła? A tak, nic). Również poruszająca tajemnica z przeszłości nie była moim zdaniem specjalnie intrygująca. Co mogę autorce oddać to zakończenie, które rzeczywiście pozwala spojrzeć na tą powieść w innym świetle. Faktem jest również, że "Babunia" napisana jest sprawnie, czyta się ją szybko i jest w niej jakiś potencjał. Szkoda, że nie zrealizowany:(


F. Deghelt, Babunia, Świat Książki, Warszawa 2011, s.271.

2012-09-25

Rozczarowanie ogromne. "Lato przed zmierzchem" Doris Lessing.

'Nie dla psa kiełbasa', nie dla mnie twórczość Doris Lessing. Przynajmniej na takim stanowisku stoję po przeczytaniu książki "Lato przed zmierzchem", choć nie do końca jestem pewna czy to co zaszło między mną a tą powieścią można nazwać moim jej 'przeczytaniem'. Po wnikliwym bowiem zagłębianiu się w pierwsze 60 stron tej książki, po pozostałych przeleciałam niczym struś pędziwiatr, zatrzymując się na co poniektórych akapitach, tylko i wyłącznie po to, by zorientować się o co w danym momencie powieści 'się rozchodzi'. Swojego postępowania w stosunku do niej nie żałuję, bo prawdopodobnie gdybym się na takie zachowanie nie zdecydowała zanudziłabym się na śmierć, a przy okazji znienawidziłabym samą autorkę, a tak pozostał we mnie szacunek, nadzieja, że może inne powieści, które wyszły spod jej ręki są lepsze oraz w miarę dobra ocena samej książki, która to ocena polega na  wierze w to, że po prostu nie każdemu pisarstwo każdego będzie odpowiadać:)

'Smaka' na prozę Doris Lessing narobiłam sobie czytając co poniektóre blogi, których właścicielki są jej fankami. Poza tym ta niemal stuletnia już autorka jest laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie literatury i nie wyobrażałam sobie w takim wypadku nie dać jej i sobie szansy na zawiązanie jakiejś głębszej czytelniczo - pisarskiej relacji. Jak na razie nie wyszło. Po raz kolejny udowodniłam sobie, że moje przeczucia co do niektórych autorów i ich książek nie są mi dane na darmo i że może jednak powinnam się ich słuchać! W stosunku do twórczości Lessing, pomimo tylu dobrych opinii, które przeczytałam, miałam jakieś wewnętrzne uprzedzenia. Fakt, że urodziła się w Afryce i często sięga w swoich książkach do tamtego rejonu jakoś mnie odpychał (nie przepadam ani za filmami ani za książkami, które poruszają temat Afryki), dodatkowo podczytując o czym dane książki są nie natrafiłam na żadną, której temat naprawdę by mnie zaciekawił i chyba tylko ze względu na Nobla i te liczne pochlebne recenzje sięgnęłam po jej książkę. Może dokonałam złego wyboru i na pierwszy ogień powinna iść inna powieść, ale cóż, 'mleko się wylało' a ja zostałam z rozczarowaniem, tym większym, że oczekiwałam od niej naprawdę bardzo wiele...





Kate Brown, główną bohaterkę powieści, z pewnością można nazwać kobietą uzależnioną od rodziny, domu i tego swojego bycia tzw. kurą domową. Pomimo, iż w głębi siebie czuje ona niezadowolenie z tego, iż jej życie sprowadza się jedynie do sprzątania, gotowania, dbania o dzieci i męża, to gdy staje przed szansą by ten  łańcuch jednolitych zdarzeń przerwać, wydaje jej się, że świat się wali i że nie poradzi sobie w nowej sytuacji. 'Postawiona pod murem' przez swojego męża przyjmuje jednak propozycję kilkutygodniowej pracy jako tłumaczka w dużej międzynarodowej organizacji. Niechętna na początku Kate odkrywa, że praca, którą jej powierzono i która zostaje przedłużona o kolejne tygodnie, jest nie tylko miejscem, w którym z powodzeniem może powielać schemat organizatorski, który wypracowała u siebie w domu, ale również jest doskonałym pretekstem do obserwacji kobiet i ich zachowań w świecie, który nadal rządzony jest przez mężczyzn. Pierwszy raz w swoim życiu Kate zaczyna zajmować się tylko sobą, sama dokonuje wyborów, które koniec końców pozwalają jej odkryć kim naprawdę jest, co może w życiu straciła, kim była i kim przez ponad 20 lat małżeństwa się stała. 

Ponieważ książkę czytałam bardzo pobieżnie nie będę udawać i zagłębiać się głębiej w tą powieść, jej cel i jej przesłanie. Jestem jednak w stanie, całkiem subiektywnie opisać co mnie się w tej powieści nie podobało. Przede wszystkim jest to styl w jakim książka została przez autorkę poprowadzona i napisana. Bardzo drobiazgowo opisane, powtarzające się niemal regularnie, te same rozważania głównej bohaterki, które moim zdaniem niczego innego w czytelniku nie powodują prócz znudzenia. Ilość niewypowiedzianych, ale dogłębnie 'tłumaczonych' czytelnikowi myśli bohaterki mnie przytłaczała. Jakiś czas temu, gdy czytając chyba biografię Singera wyczytałam, że nie cierpiał on powieści, w których pojedyncze uczucia, znane przecież wszystkim ludziom są przez pisarzy rozkładane na czynniki pierwsze i tłumaczone wciąż i wciąż. Po tej książce wydaje mi się, że Lessing tak własnie pisze, a ja akurat w tej kwestii zgadzam się z Singerem. Oczywiście, ktoś może mi zarzucić, że po prostu nie jestem stworzona do czytania literatury, która w większym stopniu składa się z opisów i monologów niż dialogów, ale od razu uprzedzam, że właśnie tak nie jest! Najlepszy przykład? Ostatnio wspominane przeze mnie "Chochoły", którymi delektowałam się z niesamowitą przyjemnością, a których ponad 400 stron składa się głównie z opisów:P

Moją przygodę z Doris Lessing uważam za zakończoną. Przynajmniej na razie:)


D. Lessing, Lato przed zmierzchem, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008, s.331.

2012-08-29

"Woda różana i chleb na sodzie" Marshy Mehran.

Rozkręcam się i nabieram coraz większego zaufania do W.A.B.-owskiej "serii z miotłą". Jak dotąd nie trafiłam  bowiem na książkę pod jej szyldem wydaną, która by mi się nie podobała, co więcej nie trafiłam na książkę, która byłaby poniżej poziomu, po przekroczeniu którego literatura kobieca staje się miałka, przewidywalna i infantylna. To po prostu mądre, ale nie przemądrzałe i nudne powieści dla kobiet. To lubię:)




Ponieważ pierwszą część tego dwutomowego wydawnictwa czytałam już jakiś czas temu, obawiałam się trochę, że wracając za sprawą tej książki do Ballinacroagh będę miała pewne problemy z ponownym odnalezieniem się w sytuacji czy bohaterach i ich losach. Okazało się to jednak niezwykle łatwe, a sama lektura powieści sprawiła mi wiele przyjemności i  pomimo, iż okazała się trochę gorsza od swojej poprzedniczki to jednak przekonała mnie o tym, że tzw. babskie czytadła naprawdę mogą być dobre, nieograne i na poziomie.

Minęło półtora roku od kiedy trzy irańskie siostry Aminpur pojawiły się w irlandzkim miasteczku Ballinacroagh. Wydaje się zatem, że wszystko już się ułożyło, nic im nie zagraża a w ich życiu w końcu nastał czas spokoju. I tak chyba jest, choć nie da się ukryć, że siostrom trudno jest oderwać się od przeszłości, która ciągle ma wpływ na ich życie. 
Wracając jednak do teraźniejszości, Lejla, najmłodsza z sióstr, wydaje się być gotowa na to by podjąć ważną decyzję dotyczącą swojego związku z Malachym. Bahar zaczyna szukać nowej drogi dla siebie i niespodziewanie znajduje ją w katolicyzmie. Mardżan natomiast poznaje mężczyznę, który wydaje się być tym na którego czekała. Oczywiście żadne z tych wydarzeń nie przejdzie bez echa wśród miejscowej społeczności, która nie do końca i nie w całości pogodziła się z faktem posiadania wśród swoich członków kobiet 'z innego świata'. Oczywiście, żeby nie było za zwyczajnie i zbyt sielankowo w książce pojawia się nowa tajemnicza bohaterka, którą ledwie żywą znajduje na plaży Estelle Dolmenico, starsza przyjaciółka sióstr Aminpur. Dziewczyna i powód z którego znalazła się niemal martwa na plaży okazują się idealnym przyczynkiem do kolejnych niepochlebnych plotek na temat Iranek i innych  ludzi zaangażowanych w pomoc "syrence". 

"Woda różana i chleb na sodzie" to dobre czytadło; lekkie, łatwe i przyjemne, a przy tym ciekawe, 'pachnące' i posiadające w sobie jakąś głębię. Nie da się zaprzeczyć, że książka ta jest słabsza od swojej poprzedniczki, że niektóre wątki pojawiają się w niej po to by potem nagle rozpłynąć się w powietrzu i zniknąć bez śladu, że inne kończą się banalniej niż byśmy tego oczekiwali, a jeszcze inne wyskakują nagle 'ni z gruszki ni z pietruszki' i nie wiadomo o co biega. Pomimo tego książkę tą czyta się bardzo dobrze, z przyjemnością, ciekawością i z poczuciem dobrze ulokowanego czasu. Ogólnie rzecz ujmując nie jest źle, jest dobrze.
Jak już pisałam wcześniej "seria z miotłą" jak dotąd mnie nie zawiodła i mam szczerą nadzieję, że będzie tak do końca, zwłaszcza, że książek wydanych pod jej szyldem pojawia się na mojej półce więcej i więcej:)


M. Mehran, Woda różana i chleb na sodzie, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009, s.286.

2012-06-30

Zabawnie, mądrze i lekko, czyli o tym jak można zakochać się w książce. "Kiedy Bóg był królikiem" Sarah Winman.

I fell in love with a book! Tak to w kilku słowach można określić mój stosunek do książki "Kiedy Bóg był królikiem". Nie oczekujcie zatem krytycznych uwag, zastrzeżeń czy tego, że będę odradzała Wam jej lekturę. Przygotujcie się raczej na mały hymn pochwalny, bo ta książka mnie porwała i uwiodła, bo okazała się nie tylko zabawna i lekka, ale również mądra i ciepła. Chcecie konkretniej? Mam dwa porównania, które w trakcie lektury nasunęły mi się na myśl. Pierwsze ucieszy miłośników "Smażonych zielonych pomidorów", bo "Kiedy Bóg był królikiem" jest pierwszą od bardzo dawna książką, której atmosferę przyrównałabym do tej w "Smażonych zielonych pomidorach". Okazuje się bowiem, że tak jak w tamtej powieści tak i w tej natychmiast po zapoznaniu się z bohaterami stajemy się ich fanami, zaczynamy im kibicować i marzymy o tym by zostali naszymi przyjaciółmi! Drugie porównanie jest trochę bardziej banalne, a dotyczy samej lekkości z jaką książka została napisana i tutaj przychodzi mi na myśl powieść Kathryn Stockett "Służące". Ten sam 'flow', ten sam rytm książki, to samo wrażenie jakie po sobie zostawia i również ta sama tęsknota za kolejnymi, nieistniejącymi rozdziałami, bo okazuje się, że 399 stron to w tym wypadku za mało!




"Kiedy Bóg był królikiem" to powieść, której główną bohaterką a zarazem jedyną narratorką jest Elly, właścicielka królika o imieniu Bóg. Elly poznajemy, gdy jest zaledwie kilkuletnią dziewczynką mieszkającą w  Wielkiej Brytanii lat 60'tych. Dziewczynka dorasta w normalnej, szczęśliwej rodzinie składającej się z mamy, taty, starszego brata Joe'go i samej Elly, aczkolwiek to rodzinne grono sukcesywnie powiększa się o nowych ekscentrycznych członków; ludzi, którzy przybywając na chwilę zostają w niej na zawsze. Świat Elly stanowią osoby należące do rodziny oraz przyjaciele.  Dziewczynka ma ich dwójkę, pierwszym jest jej ukochany starszy brat Joe bez którego Elly nie wyobraża sobie swojego życia, drugą taką osobą w jej życiu jest Jenny Penny, poznana w szkole osóbka o skomplikowanym, niełatwym życiorysie. Kiedy rodzice Elly postanawiają się przenieść razem z całą rodziną do nowego miejsca, w którym otworzą swój wymarzony pensjonat, Elly wie, że jej życie już nigdy nie będzie takie samo. Dziewczynka musi zostawić za sobą swoją ukochaną przyjaciółkę, która wkrótce zmuszona zostanie do zerwania z nią całkowitego kontaktu, a jej życie potoczy się w nieprzewidywalnym, tragicznym kierunku. Joe natomiast w nowym miejscu będzie próbował pogodzić się z rozstaniem ze swoją pierwszą, wielką miłością... 

W drugiej części powieści Elly jest już dorosłą, aczkolwiek młodą kobietą stroniącą od poważnych związków z mężczyznami. Jej brat mieszka w Nowym Jorku, rodzice od lat prowadzą z sukcesem pensjonat oraz dom, w którym stałymi mieszkańcami są teraz również Arthur i Ginger i przez który regularnie przewija się ukochana siostra taty, Nancy. Elly prowadzi uporządkowane życie w ich towarzystwie, do momentu gdy po latach otrzymuje list od swojej dawnej przyjaciółki, a świat zaczyna być określany przez kolejne tragiczne zdarzenia, których apogeum przypada za zamachy 11 września 2011.

"Kiedy Bóg był królikiem" to naprawdę pięknie opowiedziana historia rodziny, którą łączą nierozerwalne więzi i przyjaźń niemożliwa do zastąpienia. To również opowieść o dorastaniu, bólu, cierpieniu, tragediach, o stracie, o powrotach, rodzinnych sekretach i miłościach w każdej możliwej formie. Niby zwyczajna, a jednak nie. To powieść, której nie można przegapić, zwłaszcza jeśli szukacie książki, która porwie Wasze serca i sprawi, że nie będziecie się chcieli od niej oderwać. Ta książka to czysta rozrywka, ale w najlepszej możliwej formie! Warto bardzo, bardzo warto!


S. Winman, Kiedy Bóg był królikiem, Wydawnictwo Albatros, Warszawa 2012, s.399.

2012-06-07

"Ból kamieni" Mileny Agus.

Przekonała mnie do siebie ta 120 stronicowa książka - książeczka, a przyznaję, że łatwo nie było. Na ogół bowiem mam spore oczekiwania względem książek o tak małych rozmiarach. Głupio to może zabrzmi, bo przecież od każdej książki oczekujemy dużo i czekamy na to, aż nas ona pozytywnie zaskoczy, ale to jednak takie około 100 - stronicowe dzieła mają we mnie sporego przeciwnika i kibica w jednym. Z jednej strony bowiem wierzę, że taka mała książka naprawdę musi mieć w sobie coś wartościowego skoro ktoś ją w tłumie grubych tomisk zauważył i postanowił wydać, z drugiej jednak wiem, że łatwiej napisać krótszą niż dłuższą książkę o niczym...

"Ból kamieni" zaczęłam zatem czytać bez większego przekonania i choć już na początku stwierdziłam, że szczęśliwie dla mnie jest to dobra książka, to prawie do samego końca nie byłam w stanie nazwać jej książką bardzo dobrą. Teraz wiem, że mogę to zrobić, bo ta krótka saga rodzinna jest naprawdę wartościową pozycją literacką, która na te dwie, trzy godziny wciąga czytelnika do swojego świata pełnego rozczarowań, nadziei, bólu i marzeń o szczęściu oraz pozwala na małą refleksję.




Snuta przez wnuczkę przygotowującą się do zamążpójścia opowieść skupia się głównie, choć nie w całości, na postaci babki, z którą  ta czuje szczególną więź emocjonalną. Z wydawałoby się fragmentarycznych i nieuporządkowanych wspomnień wnuczki wyłania się przed czytelnikiem obraz wyjątkowej, acz nieszczęśliwej, rozczarowanej sobą i żyjącej marzeniami o wielkiej miłości kobiety, która zdesperowana w swoich poszukiwaniach akceptacji i namiętności, sama na siebie, za młodu, pośrednio ściągnęła piętno wariatki. Jej ból związany z odrzuceniem przez kolejnych ukochanych skłaniał ją bowiem do autodestrukcyjnych zachowań, które dla jej rodziców i otoczenia oznaczały tylko jedno. Z tego właśnie powodu otoczenie skazało ją na staropanieństwo, którego babka tak bardzo się obawiała i o uniknięcie którego modliła się do Boga. Gdy w jej domu pojawił się mężczyzna, który wyraził chęć wzięcia jej za żoną, ta błagała jednak rodziców o to by mu jej ręki odmówili. Nie wyobrażała sobie bowiem życia z tym mężczyzną. Los chciał jednak inaczej i babka całe swoje późniejsze życie spędziła z tym, którego nie chciała i którego nigdy nie pokochała...

Pokochała natomiast okaleczonego na wojnie Weterana, którego spotkała na wyjeździe do wód. Był on jej spełnieniem marzeń o wielkiej miłości i namiętności, a obraz i wspomnienie tego co między nimi zaszło towarzyszył jej do końca życia, nie pozwalając tym samym na pełne dostrzeżenie przez nią radości i szczęścia dnia codziennego.

Oczywiście w swojej opowieści wnuczka nie skupia się jedynie na postaci jednej tylko babki. Jej wspomnienia dotyczą również postaci ojca, matki i drugiej babki narratorki. Pomimo, że historia osoby, której życie jest głównym wątkiem opowieści jest poruszająca i interesująca sama w sobie, zabrakło mi właśnie rozwinięcia tych wątków pobocznych, czyli bardziej spójnych i poszerzonych wspomnień dotyczących np. życia drugiej babki. Obraz tej kobiety, który w krótkich fragmentach narratorka naświetliła jest bowiem zaskakująco ciekawy i brak jego rozwinięcia zostawia w czytelniku pewien niedosyt. To samo tyczy się postaci dziadka autorki, który w powieści przedstawiony jest głównie z punktu widzenia babki, co powoduje, że jego postać jest jakby niepełna, niejasna...

Co mi się w książce "Ból kamieni" niezwykle natomiast podobało to bardzo ciekawe powiązanie treści i tytułu książki. 'Ból kamieni' ma tutaj bowiem podwójne znaczenie. Z jednej strony jest to choroba babki, czyli kamienie nerkowe, które sprawiały iż każda jej ciąża  oprócz jednej jedynej, kończyła się poronieniem. Po drugie, w książce narratorka wspomina słowa, które kiedyś usłyszała, iż tak jest na świecie, że pewni członkowie rodziny biorą na siebie całe nieszczęście, ból, rozczarowanie życiem, po to by ich potomkowie mogli wieść szczęśliwe życie. Dla mnie zatem te tytułowe 'kamienie' to również to niespełnienie życiowe, brak szczęścia i poszukiwanie niedoścignionego, które to stały się nieodłącznym elementem życia babki narratorki, a które pozwoliły jej dziecku i wnuczce na szczęśliwe, spełnione życie.

Książka "Ból kamieni", choć specyficzna i w treści i w stylu jakim została napisana, z pewnością jest godna polecenia. Zaskakujące zakończenie jest jej dodatkowym atutem:)


M. Agus, Ból kamieni, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008, s.125.

2012-03-31

O wpływie wiosny na moje czytanie i o "Klubie Matek Swatek" Ewy Stec.

Wiosna z premedytacją odebrała mi zapał. Nagle wraz z pojawieniem się pierwszych promieni słonecznych, pierwszych śpiewających ptaków i pierwszych dni bez czapek, szalików, grubych kurtek i ocieplanych butów, pojawiła się we mnie chęć na robienie wszystkiego co związane jest z jakimkolwiek ruchem lub przebywaniem na powietrzu, nie natomiast z książkami. Te zeszły na dalszy plan i cierpliwie, choć prawdopodobnie z niechęcią, czekają na czas kiedy znudzona słońcem, delikatnym ciepłym wiatrem i bezchmurnym niebem wreszcie do nich powrócę lub gdy te pierwsze ciepłe dni przekształcą się w dni gorące i w końcu będę mogła je zabierać ze sobą do parku nad jeziorem by tam cieszyć się ich lekturą. Na razie jednak pat. Nie czytam dużo, książki, które pozaczynałam kilka tygodni temu czekają teraz na to by je skończyć, a ja nawet gdy zabieram się za czytanie to nie sięgam po nie, tylko szukam na swojej półce czegoś nowego, lekkiego, nie wymagającego ode mnie zbyt wiele uwagi czy skupienia, akurat na krótki wieczór po w miarę aktywnym dniu...:)

Po "Klub Matek Swatek" sięgnęłam właśnie z takiego powodu. Książka ta, pomimo swoich wad jakimi z pewnością jest np. jej przewidywalność, zapewniła mi dobrą rozrywkę i kilka naprawdę miłych wieczorów w swoim towarzystwie.




Napisana z humorem powieść Ewy Stec "Klub Matek Swatek" prawdopodobnie powinna być stosowana jako antydepresant dla kobiet w czasie przekwitania. Mnie jednak, delikatnie mówiąc, momentami doprowadzała do rozstroju nerwowego. Świadomość, że kilka starszych już pań mogłoby wpaść na pomysł 'pomagania' w taki a nie inny sposób swoim dzieciom w znalezieniu drugiej połówki mnie osobiście wcale nie cieszy. Dobry pomysł na zabawną książkę, mam nadzieję, że nie na życie:P

"Klub Matek Swatek" to druga książka Ewy Stec po którą sięgnęłam (wcześniej czytałam "Romans z trupem w tle"), dlatego też mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać i czego oczekiwać. Pod tym względem nie zawiodłam się. Powieść ta to okraszona humorem komedia pomyłek z wątkiem kryminalnym, mamy tutaj więc i gangsterów, i tajemniczą Sowę, i zakamuflowanych policjantów, i nieświadomą niczego do końca ofiarę nieporozumienia w osobie głównej bohaterki Ani a także prężnie działającą grupę pań z KMS-u, które chcąc nie chcąc zaistniałą sytuację delikatnie komplikują.

Anka jest 33-letnią, samotną kobietą, która zdaniem swojej matki Beaty nie ma już ani zbyt wiele czasu ani zbyt dużych możliwości na znalezienie męża i przyszłego ojca swoich dzieci. Gdy córka postanawia wyprowadzić się z domu i kupuje mieszkanie, niemogąca pogodzić się z zaistniałą sytuacją Beata wyżala się ze swoich problemów koleżance Danucie. Ta natomiast zabiera ją razem ze sobą w miejsce, o którym Beata nie miała pojęcia, że takowe gdziekolwiek istnieje. KMS, czyli Klub Matek Swatek to miejsce w którym 4 dorosłe kobiety, matki dzieciom i babki wnukom, spotykają się i działają by pomóc innym kobietom swojego pokroju w znalezieniu 'księżniczek' i 'książąt' dla swoich dzieci. Tym razem do właśnie Ania staje się ich 'celem'.

Ewa Stec napisała kolejną całkiem przyjemną w odbiorze książkę, choć nie powiem by mnie ona powaliła na kolana lub pozostawiła jakąś ochotę na więcej 'tu i teraz!'. Wiem również, że do niej nie wrócę, ale pomimo to, po inne książki autorki, gdy nadarzy się okazja z przyjemnością sięgnę. "Klub Matek Swatek" to lektura łatwa, prosta i przyjemna, ale nie obyło się bez wad. Pierwszą i najważniejszą jak dla mnie jest przewidywalność fabuły, czyli fakt, że czytelnik domyśla się kim tak naprawdę jest 'czarny charakter' powieści oraz jak mogą przebiegać i do czego doprowadzić kolejne działania pań z KMS-u. Przyczepić można się również do poczucia humoru bohaterów czy zabawnych sytuacji, które czasami po prostu są niewypałami. Na szczęście jednak częściej podczas lektury tej książki zdarzało mi się w głos śmiać niż z niesmakiem zastanawiać o co chodzi w tym co właśnie przeczytałam. Z chęcią przyczepiłabym się również do kilku niedociągnięć jeśli chodzi o samą fabułę książki i o sytuacje, które wydają mi się co najmniej naciągane na jej potrzeby, ale nie chcę wyjść na  całkowitą pesymistkę i dlatego zostawiam to Waszej ocenie:)

Podsumowując, z przyjemnością powiedzieć stwierdzić, że "Klub Matek Swatek" jako przedstawiciel kategorii 'zabawny kryminał z romansowym wątkiem w tle' lub jak kto woli 'zabawny romans z kryminalnym wątkiem w tle' broni się bardzo dobrze. Pomimo swoich kilku wad książka ta uprzyjemni czas, czasem wywoła w nas wybuch śmiechu, czasem pozwoli spojrzeć na czyjeś problemy z innej perspektywy. Dobra na wieczór:)


E. Stec, Klub Matek Swatek, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2010, s.394.

2012-02-18

Elizabeth Strout - "Okruchy codzienności".

Wszechogarniająca samotność, to są pierwsze słowa jakie przychodzą mi na myśl po przeczytaniu tej powieści. Wszak to właśnie samotność jest głównym tematem każdego rozdziału "Okruchów codzienności". Brak rozmowy pomiędzy małżonkami, strach przed przyszłością, nieuporządkowane historie z przeszłości, niezrealizowane namiętności, wszystko to prowadzi nasze życie w jednym, wiadomym kierunku: samotności. Niestety takie są właśnie moje odczucia po tej lekturze i jeśli mam być szczera, nie lubię ich.




Po przeczytaniu zamieszczonego na tylnej okładce książki 'wprowadzenia' przekonana byłam, że "Okruchy codzienności" to głównie powieść o Olive Kitteridge i jej życiu, które ta z pozoru arogancka osoba prowadzi w małym nadmorskim miasteczku. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy już po przeczytaniu pierwszego rozdziału odkryłam, że tak w istocie nie jest, że Olive pomimo tego, iż niewątpliwie pojawia się w każdym opowiadaniu (jest postacią, która łączy wszystkie oddzielne rozdziały w jedną całość) tak samo jak i inni ich bohaterowie jest tylko tłem dla głównej bohaterki tej powieści, czyli samotności. Jak dla mnie bowiem to samotność, strach przed nią, pragnienie walki lub właśnie walka z nią są niezaprzeczalnie centrum każdego z opowiadań zawartych w tej książce.

Olive Kitteridge mieszka ze swoim mężem Henrym i synem Christopherem w małym nadmorskim mieście Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Ta nauczycielka matematyki w miejscowej szkole podstawowej, przez mieszkańców miasta często określana jest mianem surowej, despotycznej i oschłej osoby, z którą trudno się rozmawia oraz która swoim zachowaniem wzbudza respekt połączony z niechęcią. To jej mąż, Henry jest tym z kim warto rozmawiać, tym który pomoże, pocieszy, uśmiechnie się i zażartuje kiedy trzeba. Pomimo tego, że ludzie w taki a nie inny sposób ich oceniają, zastanawiając się przy tym dlaczego nadal są razem, to tak naprawdę Olive i Henry są jednym z wielu mniej lub bardziej udanych małżeństw. 
Z kolejnych rozdziałów powieści, kolejnych okruchów codzienności Olive oraz innych mieszkańców jej miasteczka czytelnik jest w stanie ułożyć sobie nie tylko prawdziwy obraz Olive, ale również jej małżeństwa, stosunków z synem oraz współmieszkańcami. To czego się o niej dowiadujemy pozwala nam na częściowe zrozumienie jej zachowań, na próbę ich sprawiedliwej oceny...
Olive nie potrafi żyć inaczej niż żyje, nie potrafi być taka jak Henry, nie umie zmienić swojego zachowania w taki sposób, by nie tylko wpłynąć na zmianę opinii mieszkańców o sobie, ale również by w swoim małżeństwie, w obecności męża, który ją kocha nie czuć się samotnie. 

Jak już jednak napisałam wcześniej, nie tylko Olive jest bohaterką tej powieści. Prawie każdy bowiem rozdział to nowi bohaterowie borykający się z codziennością, swoimi lękami, tęsknotami, pragnieniami niemożliwymi do spełniania i przejmującą samotnością w świecie pełnym ludzi...

"Okruchy codzienności" to z pewnością książka skłaniająca do myślenia, ale choć jej zakończenie jest w miarę optymistyczne, sama książka trochę mnie przygnębiła. Czytelnik bowiem (w tym wypadku ja) zaczyna przy jej lekturze analizować życie swoje, swoich bliskich i choć wiele zrozumie nie znaczy to tym samym, że książka ta go nie przygnębi w jakiś sposób. Bo tak naprawdę od samotności chyba nie ma ucieczki i wcześniej czy później wszystkich nas ona dopadnie...


E. Strout, Okruchy codzienności, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2010, s.341.