2012-07-31

Dwa dni po raz pierwszy!

Regularnie wracam do tego filmu. Tym razem Julie Delpy o związkach długotrwałych. Lubię ten humor, te dialogi, to aktorstwo i tą fabułę. "2 days in Paris", a w kinach niebawem "2 days in New York". Czekam ze zniecierpliwieniem!:)



2012-07-28

I znów na północy. "Przeklinam rzekę czasu" Per Petterson.

Moje mieszkanie w Skandynawii coraz bardziej odbija się nie tylko na moim codziennym życiu, ale również na moim guście literackim, który ostatnimi latami zmienił się chyba o 180 jeśli nie 360 stopni! Tak jak wcześniej pociągały mnie kraje południowe i literatura je opisująca czy ta, która tam powstała, tak teraz wiem, że moje hipotetyczne życie w tych gorących krajach byłoby 'nie do życia'. Po kilku latach przebywania w Danii okazuje się, że aż takim ciepłolubem nie jestem i te dwa, trzy miesiące lata, które mam tutaj w zupełności mi wystarczą! Przecież tak bardzo nie lubię się pocić!:P To samo odnosi się do buchającej uczuciami, słońcem i dramatami literatury krajów południowych. Nie dla mnie! Odkryłam bowiem siłę jaka tkwi w literaturze powściągliwości i powierzchownego chłodu. Coś jest zarówno w tych krajach skandynawskich jak i ich literaturze co obecnie niezmiernie mnie pociąga:)



"Przeklinam rzekę czasu" to pierwsza powieść Pera Pettersona która wpadła w moje ręce. Spotkanie z nią uważam za udane, choć przyznaję, że nie jest to książka łatwa. Petterson nie pisze bowiem w ten tak lubiany przez czytelników lekki sposób, gdzie pełno dialogów przeplatanych płynącą gładko narracją. U niego pisarstwo jest raczej odwrotne. Autor snuje nam zatem narracyjną opowieść, w której trudna teraźniejszość jaka dotyka głównego bohatera przeplatana jest jego wspomnieniami o przeszłości. Wszystko to podane w wysmakowany, liryczny, klimatyczny i nieśpieszny sposób. Fabuła snuje się zatem nieśpiesznie, a nieliczne rozmowy pomiędzy głównymi bohaterami powieści mają swój głęboki sens.

Jest rok 1989. Matka Arvida dowiaduje się, że ma raka i pierwszym jej 'odruchem warunkowym' staje się wyjazd do rodzinnego miasta w Danii. Kobieta po kilku zdawkowych zdaniach zamienionych z mężem wsiada zatem na prom i udaje się do małego, nadmorskiego, znajdującego się na północy Danii miasteczka, gdzie planuje kilkudniowy, samotny pobyt. 
Jej syn Arvid jest zmęczony swoim życiem, które przybrało niekorzystne obrót i które go rozczarowało. Mężczyzna nie może sobie poradzić z perspektywą rozwodu, który nieubłaganie nadchodzi. Gdy dowiaduje się o wyjeździe matki postanawia do niej dołączyć i to ona właśnie staje się osobą, której pierwszej mówi o rozpadzie swojej rodziny. Więź jaka łączy go z matką jest jedną z tych, w które się wątpi i której trzeba się doszukiwać pod warstwą nieporozumień, skrywanych żalów, pretensji, niespełnionych oczekiwań. Nie potrafią ze sobą rozmawiać, wymiana zdań pomiędzy Arvidem a matką to bardziej komunikaty niż jakikolwiek dialog. Mimo tego, to Arvid staje się osobą, która towarzyszy matce prawie do samego końca...
Arvid spędza na podróży i pobycie z matką kilka dni podczas których snuje swoje wspomnienia dotyczące zmarłego brata, pewnej dziewczyny w niebieskim płaszczu, swojej działalności w norweskiej partii komunistycznej, swoich stosunków z matką, która była bardzo rozczarowana faktem iż postanowił zostać robotnikiem miast studentem. I choć wydaje się, że próbuje zrozumieć nie tylko matkę, ale i swoje wcześniejsze decyzje życiowe, te wspomnienia tak naprawdę są tylko wspomnieniami człowieka w rozsypce.

Per Petterson napisał książkę nie dla każdego, do której sama musiałam się momentami przekonywać. Okazywało się bowiem, że kolejne wspomnienia wyłaniające się z poprzednich, kolejne historie, które jak domino nakładały się na siebie, nie są łatwe do ogarnięcia i przyjęcia, zwłaszcza gdy styl pisarza jest bardzo detaliczny i niemal pedantyczny, każde uczucie dokładnie opisane, każde zdarzenie dokładnie opowiedziane, tak jakby już nic nie pozostawiono dla wyobraźni czytelnika. Trzeba przywyknąć i już. Z pewnością jednak w prozie Pettersona można się zadurzyć i z pewnością można ją polubić, tak jak można polubić mroźny północny klimat czy wieczny wyspiarski wiatr. Ja sama, pomimo, iż momentami trochę się ta powieścią męczyłam to potrafię ją docenić i wiem, że do Pettersona wrócę. Jego pisarstwo jest natomiast momentami tak klaustrofobiczne, że wiem, iż decyzja o przeczytaniu kolejnej jego książki nie zapadnie zbyt szybko. Teraz chyba potrzebuję więcej pisarskiego luzu:)

P. Petterson, Przeklinam rzekę czasu, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009, s.270.

2012-07-23

"Przysięga Gertrudy" Ram Oren.

Po książkę "Przysięga Gertrudy" sięgałam z przekonaniem, że oto dostaję do ręki spisane wspomnienia dziecka ocalałego z Holocaustu, wspomnienia o rodzinie, przeżytym tragicznym czasie wojny oraz o osobie, która poświęciła swoje życie dla tego właśnie dziecka, dziś już dorosłego mężczyzny. Gdy książkę zaczęłam czytać ogarnęły mnie jednak wątpliwości, bo to nie były wspomnienia tylko powieść! Zgłupiałam trochę, zaczęłam się zastanawiać czy czytam fikcję czy fakt i czy dobrze zrozumiałam notkę wydawcy? Upewniłam się jednak, że tak i z mieszanymi uczuciami, które towarzyszyły mi do samego końca, zabrałam się za kontynuację lektury. Teraz, gdy skończyłam czytać "Przysięgę Gertrudy" przyznaję, że jest to dobra, wciągająca książka, ale ja fanką zabiegów jakimi są np. tworzenie powieści ze wspomnień, dorabianie dialogów i myśli w głowach bohaterów nigdy nie zostanę. Nie lubię mieszania tych dwóch gatunków i zdecydowanie wolę jedno lub drugie, fikcyjną powieść albo udokumentowane wspomnienia, nic pomiędzy, nic co w taki sposób wiąże jedno z drugim. Nie moja 'para butów' i tyle. Sama historia opisana w książce jest na tyle ciekawa, że mam wrażenie iż obroniłaby się nawet bez tego typu zabiegu.




Michał Stołowicki urodził się w 1936. Był długo wyczekiwanym i jak się okazało jedynym potomkiem Jakuba Stołowickiego i jego żony Lidii. Stołowiccy stanowili jedną z najbogatszych rodzin warszawskich i jako tacy zatrudniali w swojej dużej i bogatej kamienicy nie tylko liczną służbę, ale również opiekunkę do swojego ukochanego syna, którą w pewnym momencie została Gertruda Babilińska. 
Gdy latem 1939 roku Jakub Stołowicki został poinformowany o kłopotach swojej firmy w Niemczech postanowił udać się na rozmowy z adwokatami i klientami, między innymi do Francji. Obiecywał żonie szybki powrót do domu, ale tak się niestety nie stało, gdyż 1 września 1939 roku wojska niemieckie wkroczyły do Polski i Jakub został pozbawiony możliwości wjazdu do kraju w sposób, który nie zagrażałby jego życiu. Pozostawiona sama sobie Lidia Stołowicka, razem z synem i jego opiekunką Gertrudą uciekła do Wilna, gdzie zmarła w wyniku gruźlicy. Niestety, jak widać, ogromne rodzinne bogactwo zgromadzone przez pokolenia Stołowickich okazało się niemal bezużyteczne w tym dramatycznym czasie, a sama rodzina nie była w stanie uniknąć losu tylu innych Żydów zamieszkujących Europę tamtego okresu. 
Najważniejsze jednak, że przed swoją śmiercią Lidia Stołowicka zdołała poprosić Gertrudę o opiekę nad swoim synem Michałem, który od tej pory miał stać się jej synem. Gertruda Babilińska, która od samego początku kochała Michała miłością matczyną, zgodziła się bez wahania, składając tym samym przysięgę jego prawdziwej matce, że nigdy go nie opuści i gdy wojna dobiegnie końca sama odwiezie go do Palestyny, gdzie będzie mógł żyć jak prawdziwy Żyd.

Tak mniej więcej do pewnego momentu toczy się powieść "Przysięga Gertrudy" i choć sama historia Gertrudy i Michała nie jest jedynym wątkiem w niej opisywanym, z pewnością jest wątkiem najważniejszym. Losy tej dwójki splatają się w dramatycznych okolicznościach z losami Karla Rinka, oficera SS, który trafił na tereny ówczesnej Polski by pracować przy rozwiązywaniu 'kwestii żydowskiej' tamże właśnie. Ten mąż żydówki, ojciec żydowskiej córki, którą w ostatnim momencie zdołał wywieźć z nazistowskich Niemiec, w Polsce okazał się jednym z ogniw, które pozwoliły Gertrudzie dotrzymać obietnicy danej Lidii Stołowickiej. 
Ram Oren, autor "Przysięgi Gertrudy" z pewnością zdołał zasłyszane opowieści i wspomnienia ułożyć w jedną, porywającą całość i choć mnie samej z wspomnianych już powodów książka nie bardzo przypadła do gustu, nie uważam by innym zainteresowanym tematem Holocaustu i II Wojny Światowej się ona nie spodobała. Wszak tyle się w niej dzieje! Szczególnie interesujący dla mnie samej jest fragment powieści opowiadający o bezpośrednio powojennych losach Michała i Gertrudy i ich trudnościach w dotarciu do Palestyny. Ciekawy ułamek historii.
Książka napisana jest bardzo przystępnym językiem, dzięki czemu 'czyta się sama' i jestem pewna, że niejedna osoba się od niej nie będzie w stanie oderwać. I choć sama jej fanką się nie stałam to myślę, że jest warta polecenia:)


R. Oren, Przysięga Gertrudy, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2012, s.308.

2012-07-21

"Blue Valentine"

Niektóre filmy mają tą zdolność poruszenia w człowieku jego najczulszych strun, obudzenia sumienia, otrząśnięcia z codzienności, uświadomienia potrzeby walki o każdy dobry wspólny dzień. I pomimo, że życie mamy dobre, jesteśmy szczęśliwi razem i z nadzieją patrzymy na przyszłość, która musi być jeszcze lepsza to taki film jak "Blue Valentine" jest dobrą odtrutką na zachwyt sobą samym. Kopniak do tego by być lepszym, bo miłość nie jest wcale oczywista.





Dean i Cindy spotykają się w nieoczekiwanych okolicznościach. Ona, marząca o medycznych studiach, szarpiąca się w swoim związku dziewczyna z nieszczęśliwego domu, on, chłopak bez liceum, z rozbitej rodziny, pracujący w firmie przeprowadzkowej. Zakochują się w sobie i pomimo początkowych trudności i niespodzianek jakie niesie ze sobą los pobierają się. Przyszłość jednak przynosi ze sobą rozczarowanie, znudzenie, trud, wątpliwości, pretensje i brak wiary w sens związku. Wszystko to świetnie zagrane przez Michelle Williams i Ryana Goslinga (mniam!). Sam film bardzo dobrze skonstruowany, otwiera się przed widzem jak książka, rozdział po rozdziale zaczynamy coraz lepiej rozumieć ten związek.
Polecam bardzo na letnie orzeźwienie i nabranie dystansu!:)

2012-07-20

Sunrise. Sunset.

Uwielbiam takie kino, mądre i klimatyczne. Oba filmy należą do moich ulubionych. Podczas gdy Julie Delpy znałam i ceniłam wcześniej, Ethana Hawka odkryłam właśnie dzięki nim. Filmy z grupy tych do których z wielką przyjemnością się wraca. I tym bardziej cieszę się, że trzeci właśnie powstaje! Chciałabym ich widzieć razem już na zawsze...


"Before sunrise".


"Before sunset".

Carlos Ruiz Zafón dla młodych, czyli "Pałac Północy".

"Pałac Północy" jest drugą książką Zafóna, którą przyszło mi przeczytać. Pierwszą był oczywiście zachwycający "Cień wiatru", kolejną miała zostać "Gra anioła", która czeka na mojej półce już dobre kilkanaście (!) miesięcy na swoją kolej. Wyszło jednak tak, że to pożyczony "Pałac Północy" wczoraj wpadł w moje ręce, i jak wpadł tak nie wypadł do momentu, gdy książkę czytać skończyłam. Jest to bowiem dobra książka, z tym, że warto podkreślić i pamiętać o tym, że jest to jednak książka dla młodzieży. Zdecydowanie. Świadczy o tym zarówno sama fabuła, która pomimo, iż mroczna jak i ta w "Cieniu wiatru" to jednak uboższa o pewne aspekty tamtej powieści, oraz wiek głównych bohaterów, których jest ósemka i którzy mają po 16 lat.




Bliźnięta, chłopiec i dziewczynka, gdy tylko się rodzą tracą matkę, która ginie w tragicznych okolicznościach. By ich samych nie spotkał podobny los, dzieci zostają 'porwane' przez porucznika Peake'a, który narażając własne życie przywozi je do Kalkuty, gdzie zostawia pod opieką ich babki, Aryami Bose. Starsza kobieta, przeczuwając jaki los czeka jej wnuki jeśli nie zastosuje drastycznych kroków, postanawia je rozdzielić. Podczas gdy dziewczynka, której nadaje imię Sheere, zostaje z nią, chłopiec oddany jest pod opiekę dyrektora placówki St. Patrick's, Thomasa Cartera, który był kiedyś bliskim przyjacielem jej męża. Thomas nadaje chłopcu imię Ben i przez lata jest jego jedynym opiekunem. Chłopiec wychowuje się w sierocińcu, ale mijają lata i zgodnie z odgórnymi ustaleniami, w momencie gdy skończy 16 lat będzie musiał, tak jak i jego koledzy, opuścić St. Patrick's i rozpocząć samodzielne życie.  Nadchodzi ten dzień, ale wbrew wcześniejszym ustaleniom ani Ben, ani szóstka jego najbliższych przyjaciół, z którymi tworzy tajne stowarzyszenie, nie opuszczają placówki by szukać swojej dorosłości w innych zakątkach świata. Oto bowiem w szkole St. Patrick's pojawia się starsza kobieta ze swoją wnuczką, która to podczas chwilowej nieobecności babki, opowiada grupie przyjaciół tragiczną historię swojej rodziny oraz swojego życia spędzanego na wiecznej ucieczce przed nieznanym. Zarówno Ben jak i jego współtowarzysze postanawiają pomóc dziewczynie w odkryciu prawdy o jej życiu...

Dla mnie "Pałac Północy" to książka 'na raz', czyli na jedno przeczytanie i na jeden dzień. Ot, coś ciekawego, napisanego w bardzo przystępny sposób ręką autora, który z pewnością wyrobił sobie już nie tylko markę, ale i sposób na pisanie porywających tłumy powieści. Tak jak i w "Cieniu wiatru" mamy tutaj zatem tajemnicę, która wiąże się z wydarzeniami zaistniałymi w przeszłości, mamy tajemniczego, niebezpiecznego osobnika, który z tą sekretną przeszłością jest nierozerwalnie związany i który zagraża głównemu bohaterowi (w wypadku tej powieści bohaterom), mamy uczucie niepokoju i niepewności, które towarzyszy nam podczas lektury, a także koniec końców mamy zaskakujące zakończenie. Przyznaję, że "Pałac Północy" nie podobał mi się w stopniu takim jak "Cień wiatru", aczkolwiek uważam, że jest to dobra lektura, zwłaszcza dla młodzieży. Pomimo, że schemat rozdzielonego w dzieciństwie bliźniaczego rodzeństwa jest już raczej ograny, zwłaszcza filmowo, to tutaj chyba się on sprawdza, zwłaszcza, że zakończenie jest inne niż byśmy tego oczekiwali. Jakoś to wszystko się klei i czytelnik spędza w towarzystwie tej książki stosunkowo krótki, acz przyjemny czas. I jeszcze jedno, nie można Zafónowi odmówić wyobraźni.


C. R. Zafón, Pałac Północy, Wydawnictwo Literackie MUZA S.A., Warszawa 2011, s.287. 

2012-07-18

"Już nie zapomnisz mnie. Opowieść o Henryku Warsie" Ryszard Wolański.

Kto z nas nie zna takich piosenek filmowych jak "Miłość Ci wszystko wybaczy", "Pierwszy znak", "Ach jak przyjemnie", "Już taki jestem zimny drań" czy "Ach śpij kochanie"? Ja sama często z przyjemnością nucę je pod nosem i choć nie zawsze pamiętam, kto i w jakim filmie daną piosenkę śpiewał, nie gra to żadnej roli w momencie gdy przed oczami błyskają mi fragmenty czarno białych produkcji filmowych, w których aktorzy wymawiają cudne 'l' zamiast 'ł'. I choć o naszym rodzimym kinie tamtych lat można powiedzieć wiele złego, zwłaszcza jeśli jego poziom porównamy z tym w pozostałych państwach przedwojennej Europy, to o muzyce, którą polskie filmy tamtego okresu były hojnie okraszone m.in. przez Henryka Warsa, nic niepochlebnego chyba powiedzieć się nie da.




Książkę Ryszarda Wolańskiego swobodnie można nazwać podwójną biografią. Dlaczego? Po pierwsze jest to opowieść o życiu jednego z największych twórców filmowych przebojów, czyli Henryka Warsa. Po drugie natomiast jest to biografia utworów przez niego stworzonych, ponieważ jak się okazuje każdy ma inną, ciekawą historię, którą ze sobą niesie i która towarzyszyła jego powstaniu. Podzielenie książki na trzy zasadnicze części pomaga czytelnikowi w uporządkowaniu tych opowieści, mamy tutaj zatem część warszawską, wojenną oraz hollywoodzką, i każda to nowy rozdział nie tylko w życiu samego Warsa, ale również w życiu jego utworów.

Henryk Wars urodził się w 1902 roku w zasymilowanej żydowskiej rodzinie Warszawskich (jak większość żydowskich rodzin, tak i ta przybrała sobie za nazwisko nazwę miasta z którego się wywodzili). Jedyny syn był nadzieją ojca na posiadania w rodzinie lekarza lub prawnika i dlatego podczas gdy jego trzy siostry pobierały nauki gry na fortepianie jemu była ona oszczędzona, co nie oznacza, że siostry nie zaraziły go swoją muzykalnością. Co więcej, z czasem okazało się, że to jego właśnie natura obdarzyła największymi muzycznymi talentami. Wydaje się, że Wars urodził się w najgorszym możliwym czasie, gdyż nie tylko jego nauka i kariera były regularnie niemal przerywane przez wojny i rewolucje, ale również czas w którym przyszło mu żyć nie pozwolił mu na całkowite rozwinięcie swoich muzycznych możliwości. Niestety to uczucie niespełnienia towarzyszyło mu do końca życia.

Jego przedwojenna kariera rozpoczęła się od teatru rewiowego Morskie Oko oraz kolejno zespołu rewelersów, wytwórni fonograficznej Syrena Record i różnorakich rewii w których występowali aktorzy i piosenkarze. Na końcu znalazł się film, który upomniał się o Warsa w roku 1929. Wtedy to Henryk został kompozytorem muzycznym, a zaczęło się od filmu "Na Sybir". Wars się sprawdził i stopniowo stał się jednym z trzech najchętniej zatrudnianych kompozytorów muzyki filmowej, która obejmowała również tworzenie piosenek, które byłyby nie tylko częścią filmu, ale również jego reklamą poza ekranem kinowym. Henryk Wars tworzył zatem melodie dla Ordonówny, Bodo, Dymszy, Pogorzelskiej, Żabczyńskiego i innych ekranowych gwiazd okresu międzywojennego. Wypracował własny, niepowtarzalny w tamtym czasie styl, który był połączeniem tradycyjnej polskiej muzyki z jazzem uważanym za nowość na polskim gruncie muzycznym i choć marzenia o tworzeniu i komponowaniu muzyki, która zagościłaby na dużych, poważnych scenach muzycznych go nie opuszczały, to  właśnie film stał się jego powołaniem...

Książka Ryszarda Wolańskiego powinna chyba być uznana jako publikacja popularnonaukowa ze względu na ilość informacji w niej zawartych. Szczęśliwie dla 'zwykłego' czytelnika napisana jest jednak na tyle lekkim językiem, że ta jej popularnonaukowość nie rzuca się w oczy w stopniu, który przeszkadzałby w płynnej lekturze. Książka uzupełniona jest bardzo licznymi zdjęciami oraz notkami bibliograficznymi wszystkich ważniejszych osób w niej wymienianych. Dodatkowo do publikacji dołączona została płyta z zestawem 26 piosenek, które nagrane w latach 30-stych XX wieku przenoszą słuchacza w świat, który bezpowrotnie zginął wraz z nastaniem wojny... 


R. Wolański, Już nie zapomnisz mnie, Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2010, s.294.

2012-07-15

Życie jest snem, czyli "Gustaw i ja" Magdaleny Zawadzkiej.

Uwielbiam takie małżeństwa! Tak bardzo chciałabym widzieć więcej tak zrastających się ze sobą z czasem związków, ludzi, którzy do końca życia uważają się za szczęściarzy, bo trafili właśnie na siebie. Cieszę się, że w najbliższym otoczeniu mam podobny przykład i żyję nadzieją, że w przypadku mojego, stosunkowo jeszcze młodego, bo trzyletniego dopiero małżeństwa będzie podobnie.

Gustawa Holoubka żywiłam sympatią 'od zawsze'. Mam słabość do jego głosu, uważam go za bezapelacyjnego mistrza w swej dziedzinie i mam w sobie takie małe ziarnko zazdrości w stosunku do tych, którzy go dobrze znali. Panią Magdalenę natomiast po prostu lubię, tym bardziej, że imponuje mi to w jaki sposób mówi o swoim mężu i ich związku. Teraz lubię ją również za tą książkę, bo jest piękna, piękna miłością żony do męża...




W 1969 roku kiedy tak naprawdę się poznają, Magdalena Zawadzka ma 24 lata, Gustaw Holoubek prawie pięćdziesiąt. Oboje żyją w małżeństwach i wydawałoby się, że szukanie nowych emocji i możliwości na nowy związek nie jest tym o czym powinni myśleć i za czym dążyć. Okazuje się jednak, że prawdziwa miłość nadchodzi niepytana, i Gustaw zaczyna starać się o względy dużo młodszej od siebie koleżanki z teatru. Ta, choć początkowo udaje brak zainteresowania, po pewnym czasie odwzajemnia jego uczucia i wbrew wydawałoby się zdrowemu rozsądkowi zostają parą. Obydwoje rozwodzą się z poprzednimi małżonkami i we wrześniu '73 roku sami zawierają związek małżeński. Miodowy miesiąc spędzają w Zakopanem, które później staje się jednym z miejsc do którego regularnie co roku przyjeżdżają.

Życie tych dwojga zdecydowanie kręci się wokół teatru, najpierw Dramatycznego, później Ateneum. Udział w kolejnych sztukach, ich reżyserowanie, nadzorowanie czy granie w nich przeplatają się w życiu państwa Holoubków z życiem codziennym, narodzinami syna, wyjazdami zagranicznymi, stratami bliskich osób, pozyskiwaniem nowych przyjaciół. Ot życie, czasami łatwe, czasami trudne, ale z pewnością jak kiedyś powiedział Władysław Bartoszewski, nie nudne.

W swojej książce Magdalena Zawadzka dużo pisze o mężu, jego wielkości, mądrości, prostocie, umiłowaniu prawdy, szczerości i oczywiście sztuki, nie zapomina jednak również o sobie, bo przecież teatr i film były i są także wielką częścią i pasją jej życia. Obydwoje spełniali się na tym samym polu zawodowym, nie przeszkadzali sobie, nie zazdrościli sukcesów, czy to nie jest swego rodzaju sztuka w dzisiejszym świecie? Oczywiście autorka pisze również dużo o domowym życiu codziennym swojej rodziny, o tym, że Gustaw był odpowiedzialny za wynoszenie śmieci, nakręcanie starego przedwojennego zegara oraz zachowanie porządku w sypialni, pisze o ich wspólnej niefrasobliwości i 'zakręceniu', które to cechy powodowały w ich życiu wiele ciekawych sytuacji. Pisze w końcu o tym jak wspaniałym mężem był Gucieniek, jak ją uczył nie przejmować się wszystkim, nie zwracać uwagi na niepotrzebne, psujące krew sytuacje, ludzi i rzeczy, jak ją uczył cierpliwości w stosunku również do siebie i jak po jego odejściu życie już NIGDY nie będzie takie samo i jak Gustawa nikt NIGDY nie zastąpi, bo to on był właśnie tym jedynym...

Tego typu książki zawsze skradają moje serce, bo czy nie jest niewysłowioną przyjemnością czytać o tym, ze miłość może być na całe życie, że może nigdy nie zginąć a nawet stawać się silniejszą, że nic jej nie może złamać a wręcz umocnić?! Chyba nie. Dla mnie ta książka to taka mała uczta emocjonalna i cieszę się, że Pani Magdalena Zawadzka ją napisała:)


M. Zawadzka, Gustaw i ja, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2011, s.367.

2012-07-13

Anna Bolecka "Concerto d'amore".

Niesiona falą mojego uwielbienia dla powieści "Uwiedzeni" Anny Boleckiej zakupiłam na allegro po śmiesznie niskiej cenie kolejną jej książkę, czyli "Concerto d'amore". Po przeczytaniu "Uwiedzionych" wydawało mi się, że Anna Bolecka posiada klucz do mojej wrażliwości czytelniczej, wie czego od czasu do czasu od książek oczekuję i jest mi w stanie to dać. Pomimo iż "Concerto d'amore" diametralnie różni się swoją fabułą od poprzedniczki, jest to powieść trochę banalniejsza i prostsza w odbiorze, to jednak również posiada w sobie ten pierwiastek mądrości i odwagi w pisaniu, który odnalazłam w "Uwiedzionych".



W przeciwieństwie do "Uwiedzionych" tematem tej powieści jest miłość. Banalnie, wydawać by się mogło, ale prawda jest taka, że Bolecka znalazła ciekawy sposób na opisanie tego uczucia, które połączy w pewnym momencie tzw. mężczyznę z przeszłością i kobietę po przejściach, czy też odwrotnie, jak kto woli. 

Książka podzielona została na trzy części: ON, ONA oraz ON I ONA. W pierwszej z nich poznajemy mężczyznę po trzydziestce, który swoją niedojrzałość emocjonalną zagłusza szybkimi, powierzchownymi, skupiającymi się głównie na seksie związkami w młodymi dziewczynami. Wydaje się, że to jeden z tych mężczyzn, który nie wie czego chce od życia i dlatego nie chce wyjść mu na spotkanie nawet wtedy, gdy poznaje Andreę, tajemniczą młodą kobietę, w której się zakochuje. 
Drugi rozdział to opowieść o Lu, niemłodej już kobiecie z bagażem doświadczeń i córką, którą od lat wychowuje sama. Lu wydaje się być zagubiona w swojej codzienności, szuka miłości, ale z drugiej strony obawia się jej. Kobieta żyje zatem wspomnieniami oraz snami, które wydają się ją gdzieś prowadzić...
W swoich poszukiwaniach oboje błądzą, zbaczają z obranej drogi, ale to właśnie nieuchronnie prowadzi ich w kierunku siebie, tak jakby to co działo się wcześniej było etapem, który po prostu trzeba przeczekać, by prawdziwa miłość mogła się zdarzyć.

Najprościej i najbanalniej mówiąc "Concerto d'amore" to powieść o miłości, aczkolwiek ważną rolę gra tutaj element oczekiwania na nią, tęsknoty za nią, pragnienia by się pojawiła i przyniosła spełnienie i upragniony spokój duszy. Jest to jednak również książka o roli przypadku w życiu i o prawdopodobieństwie, które to wpływają czasem na nasze życie w stopniu dużo większym niż byśmy przypuszczali.

Pomimo, iż Bolecka nie pisze w sposób, który porywa wartką akcją czy nieustannymi dialogami, wygrywa czymś innym, a mianowicie stonowaniem połączonym z poetyckością. Powieść pełna jest ukrytych znaczeń, symboli, snów, mitycznych bohaterów, które to sfery przeplatają się z życiem JEGO i JEJ, wpływają na nie. Co mnie osobiście zaskoczyło to rola jaką w tej książce została obdarzona erotyka, zmysłowość, seksualność bohaterów, które to elementy wydaje się, że służą do pokazania drogi, ale i roli przypadku w dążeniu do miłosnego spełnienia i zaznania spokoju.

Po raz kolejny Anna Bolecka udowodniła mi, że sięganie po jej literaturę 'warte jest zachodu'. Choć niektórzy jej styl mogą uznać za nużący czy przegadany, ja staję się jego fanką i cenię sobie chwile spędzone z jej książkami.


A. Bolecka, Concerto d'amore, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2004, s.335.

2012-07-12

Mój powrót na Hawaje, czyli "Spadkobiercy" Kaui Hart Hemmings.

Zastanawiam się, czy jest ktoś kto o tej książce lub filmie nakręconym na jej podstawie jeszcze nie słyszał? Podejrzewam, że nie:) Już nawet ja sama nie wiem, czy najpierw usłyszałam o książce, czy o filmie. Choć nie, chyba jednak mogę być pewna, że o filmie, wszak ta książka nie weszła nigdy na nasz rynek wydawniczy bez okładki filmowej, czyli film musiał być pierwszy! I choć rozważałam zobaczenie "The Descendants" i nie czytanie książki, nadarzyła się okazja i powieść trafiła jednak w moje ręce. 



Dla mnie książka "Spadkobiercy" to dobre czytadło i słowo 'czytadło' ma tutaj jak najbardziej pozytywny wydźwięk. Jest to jedna z tych książek, które czytają się same, są lekkie, łatwe i przyjemne. Tym razem te cechy zostały jeszcze szczęśliwie uzupełnione głębią. Bo ta książka czegoś uczy, a mianowicie jak przeżywać trudne chwile, jak wybaczać, jak uczyć się być razem z innymi choć wcześniej wydawało nam się to zbyt trudne. I cieszę się, że pomimo, iż w jakimś stopniu jest to książka dramatyczna, to patrząc na nią po zakończonej lekturze, widzę, że jest ona również bardzo podnosząca na duchu. Widocznie nie ma takich sytuacji, których człowiek nie potrafiłby w sobie przerobić i przetrawić po to, by móc iść dalej.

Gdy po około 20 latach małżeństwa żona Matta Kinga, spadkobiercy ogromnych połaci ziemi na Hawajach, zapada w śpiączkę powypadkową, ten jest przekonany, że jego rodzinę spotkało najgorsze. Żyje jednak nadzieją, że żona wróci do zdrowia a on nie będzie musiał stawać się ojcem jakim do tej pory nie był, a jakiego jego córki będą teraz potrzebować. Gdy okazuje się, że jego nadzieje są złudne, Matt postanawia stanąć na wysokości zadania. Mężczyzna przewartościowuje swoje życie, w którym to teraz córki zaczynają grać główną rolę (swoją drogą podoba mi się to, że nie jest on ojcem, dla którego wcześniej córki nie istniały i teraz on chce nagle zostać ich tatą. On zawsze tym tatą był, choć rodzicielskie pole do popisu oddał swojej żonie) To one stają się jego podporą, gdy okazuje się, że Joanie, jego żona, nie do końca była osobą, jaką myślał, że jest.

Podobała mi się ta książka, choć nie jest jedną z tych do których będę wracać. "Spadkobiercy"  to bowiem powieść na jeden raz, trudno byłoby mi doszukiwać się w niej czegoś nowego za kolejnym razem, a i sama historia nie jest na tyle poruszająca i ciekawa, by chcieć ją po raz drugi odkrywać (chyba, że w filmie:P). Dla mnie głównym jej atutem zdecydowanie są jej bohaterowie, niby zwykli ludzie, ale jednak z bagażami, które każdy z nich w sobie nosi i z którym próbuje sobie radzić. Podoba mi się to jak sobie z nimi radzą, jak rozwiązują problemy, jak szukają czegoś co połączy ich w jedno, jak są dla siebie wsparciem, jak próbują się nie oceniać, choć nie jest to łatwe, w końcu jak odnajdują dla siebie światło w tunelu. Po prostu fajną rodzinę stworzyła nam na łamach tej powieści autorka. Właśnie: fajną!

Oczywiście nie mogę nie zaznaczyć, iż pomimo że nie przepadam za 'wyspowymi' książkami to osadzenie tej akurat historii na Hawajach było strzałem w dziesiątkę. Oczywiście, autorka Hawajka prawdopodobnie i tak nie osadziłaby jej gdzie indziej, ale to już inna sprawa:P Sama spędziłam na Hawajach jeden z piękniejszych tygodni mojego życia i teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że wręcz czuje się w tej powieści ducha tych wysp, ich zapach, dźwięki, niesamowitą naturę, powietrze lekkie, ciepłe i relaksujące. Miło mi było tam wrócić dzięki tej właśnie książce, w której piękno miejsca w jakiś sposób równoważy skomplikowanie sytuacji w jakiej znalazła się rodzina Kingów:)



Jedna z piosenek wokalisty, którego utwory towarzyszyły nam niemal codziennie podczas naszych wakacji na wyspie Kona:D

2012-07-10

"Singer. Pejzaże pamięci" Agata Tuszyńska.

Tuszyńska umie pisać dobre biografie i właśnie po raz kolejny się o tym przekonałam. Jak dotąd przeczytałam trzy książki, które wyszły spod jej ręki, mianowicie "Oskarżona: Wiera Gran", "Rodzinna historia lęku" i najnowsza w mojej osobistej kolekcji "Singer. Pejzaże pamięci". Zastanawiające, że najsłabsza z tych książek to ta druga, biografia jej własnej rodziny, która jakoś mi się nie kleiła. Za to pozostałe dwie, świetne! Książka o Gran może trochę lepsza, ale fakt iż wczorajszego dnia przeczytałam prawie 400 stron biografii Singera świadczy o tym, że i ta jest niczego sobie. Wciąga bardzo!




Isaac Bashevis Singer, laureat Nagrody Nobla z 1978 roku i autor między innymi "Sztukmistrza z Lublina" urodził się w 1902 w Leoncinie jako trzecie dziecko rabina Pinkasa Mendela Singera i jego żony Batszewy z domu Zylberman. Ojciec Isaaca był chasydzkim rabinem dla którego religia, jej zagadnienia i szukanie w niej odpowiedzi na problemy życia codziennego były sensem życia. Pinkas spędzał całe dnie nad Torą, robiąc notatki i komentarze, tłumacząc ją ludziom, którzy zwracali się do niego z problemami, natomiast zajmowanie się dziećmi spadło na Batszewę, która wychowana przez ojca rabina chciała takiej przyszłości dla swoich synów. Jak napisze kiedyś starszy brat Isaaca, Israel Joszua, dom Singerów był jednym z tych, w których "wszystko było grzechem". Dzieci pozbawione zabawek bawiły się (jak napisał o tym Isaac) pustymi kałamarzami, kartkami papieru bądź przewracając kartki książek tam i z powrotem. "Nasz dom był raczej domem nauki niż normalnym domem, domem Boga bardziej niż domem człowieka" [s.49] powie kiedyś Joszua. Religia była powietrzem, którym oddychali na co dzień, miała stać się ich przyszłością.

To Israel Joszua był tym pierwszym znanym Singerem. Oczekiwany z niecierpliwością pierwszy syn, urodzony po rozczarowujących narodzinach córki, był ulubieńcem matki. Gardzący pobożnym ojcem Joszua buntował się nie tylko przeciwko niemu samemu, ale również przeciw wierze ojca. Stał się ateistą, zaczął działać literacko w prasie żydowskiej. Gdy zaczął odnosić pierwsze sukces literackie pociągną za sobą młodszego brata, najpierw do Warszawy, później w 1935 roku do Nowego Jorku. Wszędzie tam, Isaac był zdolnym, acz młodszym, fajtłapowatym i nierozgarniętym bratem TEGO Singera, wybitnego pisarza. Wydaje się, że dopiero po przedwczesnej śmierci starszego brata, swojego protektora i opiekuna, Isaac Singer rozwinął pisarskie skrzydła. 

Isaac Singer nigdy nie pisał o Zagładzie, nie wspominał swojej matki i najmłodszego brata, którzy zginęli w jednym z obozów, nie pisał po polsku choć spędził w tym kraju 30 lat, nie znał  Polaków, do pewnego momentu nie znał również języka polskiego, później posługiwał się nim, ale z bardzo mocnym żydowskim akcentem, nie potrafił pisać swoich książek w innym języku niż jidysz, pomimo iż twierdził, że jidysz to język kupców, biedaków i rabinów nie natomiast lekarzy czy prawników i że w tym języku z pewnością wszystkiego powiedzieć się nie da. Jemu to wystarczało, swoje książki bowiem osadzał w przedwojennych społecznościach żydowskich zamieszkujących tereny Polski. Przeszłość i tylko przeszłość tworzyła fabułę jego książek.

Kiedyś napisał: "My, Żydzi, jesteśmy jednocześnie obywatelami Polski i obcymi w tym kraju. Mój ojciec na przykład nie znał polskiego. Ja mówiłem po polsku z silnym akcentem. Moi przodkowie żyli w tym kraju kilkaset lat, a ciągle byliśmy tu obcy. Zdawałem sobie sprawę, że żadna rewolucja nie mogła zjednoczyć, połączyć tych dwóch głęboko podzielonych i obcych społeczności" [s.232]. I jak można wywnioskować z książki Tuszyńskiej tak właśnie było, nierzadko Żydzi wydawali się mniej ciekawi świata swoich nieżydowskich sąsiadów niż to było na odwrót. Sam Isaac Singer przyznawał się do tego, że nie znał Polaków, nie obchodzili go ani oni, ani to co działo się w Polsce, jego rodzina nie zwróciła żadnej uwagi na fakt odzyskania przez Polskę niepodległości, tak jakby Żydzi w Polsce stanowili odrębne państwo. Faktem jest jednak, że Warszawę nazywał swoim miastem i poruszał się po niej bezbłędnie. 
W jego książkach Polacy to pijaki i zapatrzone w siebie nieroby, dla których pozycja w społeczeństwie jest wszystkim. Singer uważał Polaków za antysemitów, ale twierdził również, że Żydzi to komuniści, którzy pójdą tak gdzie upatrzą jakiś interes dla swojego narodu.

Nie lubiany przez Żydów, którzy w większości uważali, że niesłusznie dostał Nagrodę Nobla, że jego brat był lepszym pisarzem, a on został nagrodzony na fali europejskiego poczucia winy po tym co działo się w trakcie II Wojny Światowej. Dla tych którzy ocaleli, byli świadkami lub wiedzieli po prostu jaki był Holocaust, jego pisanie o polskich Żydach jako o szaleńcach, fanatykach religijnych ogarniętych w tym samym czasie rządzą seksu było niemoralne i niewłaściwe. Buntowano się przeciwko niemu jako pisarzowi, który obrażał Żydów, stwarzał niepochlebny obraz żydowskiego społeczeństwa, zakłamywał rzeczywistość pisząc tylko o brudzie, ubóstwie, seksie i klapkach na oczach tego narodu wybranego. Nie godziło się. Oskarżany był tym samym o antysemityzm, choć sam uważał, że nie wyrządza narodowi żydowskiemu żadnej krzywdy. Powiedział: "Pisarz nie staje się zły, ponieważ pisze o złych ludziach i vice versa. A poza tym dobrzy ludzie są nudni. Nawet dobrzy ludzie nie chcą czytać o dobrych ludziach" [s.390] Był tym, który pozwolił 'nie Żydom' zajrzeć wgłąb żydowskiej społeczności i to go przekreślało w ich oczach.

Nazywany był często dziwakiem i skąpcem, który porozmawiał ale nigdy nie pomógł. Faktem jest, że od swoich lat młodzieńczych Bashevis nie chciał od nikogo pomocy, nawet od starszego brata, do wszystkiego chciał dojść sam, później uważał, że inni powinni postępować jak on i nie ułatwiał im niczego. Nawet własnemu synowi. 
Pociągała go duchowość i choć nie wyobrażał sobie bycia chasydem, uważał, że odejście od religii i wiary jest pierwszym stopniem do unicestwienia. 
Nazywany był potomkiem Szeherezady, mistrzem opowieści. Sztuki tej nauczył się w żydowskich miasteczkach przedwojennej polski, gdzie gawędziarstwo było istotną częścią życia. Później tak również obrał sobie cel pisania: opowiedzieć historię.

Agata Tuszyńska napisała naprawdę porywającą, ciekawą biografię równie ciekawej osobowości. Pomimo, iż jak wspomina na początku książki, spóźniła się na śmierć Isaaca Singera, ze strzępków informacji, rozmów, z książek które napisał potrafiła wyodrębnić to co do napisania ciekawej, porywającej i rzetelnej biografii jest najważniejsze. Dodatkowo uzupełniła książkę wspomnieniami osób pamiętających przedwojenne żydowskie społeczności, to jak i gdzie żyli, jakie były stosunki między Polakami a Żydami. Na kanwie tych wszystkich zdobytych informacji powstała naprawdę bardzo dobra książka. Warta przeczytania.

"Jestem obcy w żydowskiej literaturze. Jestem obcy wśród Żydów. Jestem obcy wśród gojów. W ogóle jestem obcy. I pogodziłem się z tym." [s.391]


A. Tuszyńska, Singer. Pejzaże pamięci, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010, s.568.

2012-07-09

Nie dla mnie magia w wydaniu Oza. "Dotknij wiatru, dotknij wody" - Amos Oz.

Przeczytałam "Dotknij wiatru, dotknij wody" Amosa Oza i zastanawiam się dlaczego jestem fanką realizmu magicznego w wykonaniu Władimira Sorokina (choć to może bardziej połączenie rzeczywistości z fantastyką niż magią?), a nie mogę się przekonać do niego w wydaniu Dmitrija Strelnikoffa czy właśnie Amosa Oza? Od czego to zależy? Początkowo myślałam, że może Sorokin i fakt, iż jest on swego rodzaju spadkobiercą myśli mojego ukochanego Bułhakowa ma coś z tym wspólnego, że wszystko co nie do końca prawdziwe i z Rosji to będzie mi się podobać, że fakt iż do Rosjan nam bliżej mentalnie niż do izraelskich Żydów gra tutaj kluczową rolę, ale nie, to nie to, wszak Strelnikoff też Rosjanin a w dodatku piszący po polsku... Chyba po prostu swój musi trafić na swego, a Amos Oz moim jak na razie się nie stał.




Gdy w 1939 roku na Polskę nadciąga wojna Pomeranz i jego żona Stefa rozstaja się. On postanawia uciekać, ona natomiast decyduje się na pozostanie w mieście M. Gdy Pomeranz zostaje pojmany przez Niemców, jego sposobem na ucieczkę okazuje się ukochana przez niego muzyka i zdolność lewitacji, która wynosi go przez komin miejsca w którym był trzymany do lasu. Mężczyzna kontynuuje zatem swoją ucieczkę przez Europę do Ziemi Obiecanej, obserwując przy tym jak ta wojenna ciemność i pożoga zagarnia kolejne rejony kontynentu. Pomeranz, syn zegarmistrza, nauczyciel matematyki i fizyki oraz wielbiciel muzyki w jednym,  koniec końców trafia do Ziemi Obiecanej gdzie wydawać by się mogło, odzyskuje w końcu wewnętrzny spokój. Niestety nadchodzi kolejna wojna...

W tym samym czasie jego żona Stefania pozostaje w mieście M. gdzie opiekuje się starym  żydowskim profesorem, którego wszyscy inni pozostawili samemu sobie. Gdy w jakiś magiczny sposób Stefa i profesor pojawiają się na okrutnym balu zorganizowanym przez jednego z nazistowskich dowódców, profesor zostaje zjedzony przez rosyjskiego niedźwiedzia, natomiast Stefa zostaje przez bliżej niezidentyfikowaną postać wyprowadzona z zamku tajemniczym wyjściem, po to by w konsekwencji trafić do Rosji i stać się agentką tamtejszego wywiadu.

Od razu przyznaję, że nie przekonał mnie do siebie surrealizm tej książki. Były momenty, w których nie mogłam się połapać w fabule, nie wiedziałam co się dzieje, jaki jest tego cel, nie wspominając o przekazie. Chyba odkryłam swoje limity w tej dziedzinie, a raczej Oz pomógł mi je odkryć, bo ta książka to moim zdaniem mistrzowskie bo mistrzowskie, ale jednak pomieszanie z poplątaniem. Magia, rzeczywistość, marzenia, urojenia, jawa, sny, wszystko to zawarte w tej niepozornej książce w stopniu, który dla mnie okazał się problemowym. Ilość symboli, metafor, przeniesień i nierealnych sytuacji stwarza moim zdaniem z tej książki pozycję literacką dla wybranych, dla których tego typu nierealna rzeczywistość literacka jest spełnieniem ich wyobrażeń o dobrej literaturze. Ja nie potrafiłam się w niej odnaleźć i tym samym nie jestem Wam nawet w stanie napisać co tak naprawdę stanowi sens tej książki... Nie polecam, nie odradzam. Wiecie co lubicie i może ta książka jest właśnie dla Was:)

Ps. Żyję obecnie w strachu, bo w międzyczasie zakupiłam inną książkę Amosa Oza. Co to będzie, co to będzie?


A. Oz, Dotknij wiatru, dotknij wody, Wydawnictwo Literackie Muza SA, Warszawa 1998, s.155.

2012-07-07

Rewelacyjna "Wiosna 1941" Idy Fink!

Przyznaję, że nie miałam w stosunku co do tej książki wielkich oczekiwań. Tak dużo czytam książek poruszających temat wojny i Holocaustu, że spodziewałam się dobrej, poruszającej, ale jednak 'jednej z wielu' powieści, która stanie się dla mnie kolejnym świadectwem przeszłości. Przyznaję, że również fakt iż na podstawie książki nakręcono film nie bardzo przemawiał na jej korzyść i tylko sama postać Idy Fink, o której pisarstwie tak wiele dobrych rzeczy przeczytałam, napawał mnie nadzieją, że może będzie to jednak coś wyjątkowego... Po kilku dosłownie godzinach spędzonych w towarzystwie "Wiosny 1941" jestem pewna, że ta książka to jest coś WYJĄTKOWEGO!




"Wiosna 1941" Idy Fink to zbiór 21 krótkich opowiadań (sama najchętniej większość z nich nazwałabym mini - opowiadaniami), których tematem jest Holocaust widziany oczami jego ofiar, zarówno tych, które walkę o życie przegrały, jak i tych nielicznych które okazały się szczęśliwcami i ocalały. Ponieważ opowiadania Fink są jednocześnie krótkie i niesamowicie skondensowane, dla Waszego dobra nie pokuszę się o streszczenie choćby jednego tutaj. Warto, naprawdę warto zakosztować ich bez wcześniejszej wiedzy o dokładnej ich naturze i fabule.

Ida Fink stworzyła opowiadania na miarę najlepszych obrazów, tych które pobudzają wyobraźnię, wrażliwość, tych które poruszają w człowieku jego człowieczeństwo. Jej nierzadko kilkustronicowe opowiadania to 'dawka wybuchowa' emocji, które najpierw stopniowo są 'zasadzane' w czytelniku, po to by go doprowadzić do punktu kulminacyjnego, w którym opowiadanie się kończy a wyobraźnia i serce czytelnika zaczyna pracować na zwiększonych obrotach. Emocje sięgają w takich chwilach zenitu i przy KAŻDYM, absolutnie KAŻDYM opowiadaniu nie można opanować łez. Czytając kolejne i kolejne chwytające za serce opowiadanie doszłam do wniosku, że Fink jest mistrzynią w budowaniu relacji ze swoim czytelnikiem. Jej pisarstwo, tak oszczędne, niemal surowe, to kreślenie szkiców, które czytelnik wypełnia farbami, zaczyna je widzieć i czuć. 

Główni bohaterowie Idy Fink reprezentują sobą natomiast głęboką prawdę o człowieku, jego naturze, podejściu do życia i śmierci; są realni do bólu. Autorka w kolejnych opowiadaniach porusza tematy miłości (i tej która musi się skończyć i tej, która nigdy nie miała szans się zacząć), beznadziei, upodlenia, zgody lub niezgody na to co niesie los...

Nie spodziewałam się tak pięknej w swoim tragizmie książki. Z pewnością Was też ona pozytywnie zaskoczy i tak jak ja znajdziecie w niej opowiadania, które nie będą chciały Was opuścić, tak jak we mnie wciąż są "Wiosenny poranek" czy "Za żywopłotem". Polecam!


I. Fink, Wiosna 1941, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s.198.

2012-07-04

Bookshelf porn...

Od niektórych stron internetowych nie da się nie uzależnić!











Cudna i bardzo liczna reszta zdjęć TUTAJ.