Po przeczytaniu "Houston, mamy problem" wypada mi swoje wcześniejsze słowa na temat czytadeł między bajki włożyć. W poście dotyczącym książki "Mam łóżko z racuchów" pisałam bowiem, że od tego typu literatury oczekuję już czegoś więcej niż tylko rozrywki w czystej formie. Prawda jest jednak taka, że swoją nową, choć nie najnowszą powieścią, Katarzyna Grochola strzeliła mi wielkiego prztyczka w nos i chcąc nie chcąc, do błędu w ocenie swoich własnych zainteresowań przyznać się muszę. "Houston, mamy problem" to czytadło w pełnym znaczeniu tego słowa, a bawiłam się przy nim doskonale! Może zatem to, że tamta książka zbytnio mi się nie spodobała nie jest kwestią jej gatunku, a autora i obranego tematu? Może to właśnie tej rozrywki oczekuję najbardziej, a "Mam łóżko z racuchów" nie dostarczyło mi jej wystarczająco dużo? Może zrobiło się za nudno? Co by to jednak nie było, ważne, że z książką Katarzyny Grocholi spędziłam czas bardzo przyjemnie. Zaskakująco przyjemnie śmiem nawet twierdzić :)
Nie jestem wierną fanką Grocholi, nie wyczekuję jej nowych powieści i nie biegnę do księgarni na wiadomość, że takowe się pojawiają, co nie znaczy, że nie mam do niej szacunku i nie cenię jej jako autorki powieści skierowanych do kobiet. Jak chyba większość z Was, z autorką zapoznałam się za sprawą jej serii książek o perypetiach pewnej Judyty. Pamiętam do tej pory ten boom na jej książki, który swego czasu nastąpił i przyznaję, że i ja mu uległam. Później jednak z twórczością Katarzyny Grocholi przystopowałam i tak naprawdę, zanim sięgnęłam po "Houston, mamy problem" przez moje ręce przewinęła się jedynie powieść "Przegryźć dżdżownicę", którą autorka delikatnie mnie zszokowała (pozytywnie), gdy okazało się, że to nie jest to to, do czego byłam przyzwyczajona.
"Houston, mamy problem" to dla mnie powrót Grocholi do tzw. korzeni, bo pomimo, że centralną postacią książki jest mężczyzna, atmosferą i humorem w niej zawartym przypomina mi ona "Nigdy w życiu!". Jest zatem lekko i zabawnie, choć momentami również nostalgicznie i refleksyjnie. Główny bohater powieści, Jeremiasz, próbuje poradzić sobie po dość dramatycznym rozstaniu ze swoją dziewczyną Martą. W międzyczasie walczy z matką o to, by ta pozwoliła mu być jednostką samo stanowiącą o sobie i nie wtrącała się w każdy niemal element jego życia, a także marzy o powrocie do pracy w swoim zawodzie (mężczyzna jest operatorem), który to powrót utrudnia pamięć o pewnym skandalu sprzed kilku lat, którego głównym bohaterem był właśnie Jeremiasz. Te i inne wydarzenia z życia tego ponad trzydziestoletniego mężczyzny spisała Katarzyna Grochola na 600 stronach powieści, co może przerażać tych, którzy boją się nudy (co zrozumiałe). Na szczęście, okazuje się, że książka napisana jest z taką werwą i wyczuciem, że na nudę nie ma tutaj ani czasu ani miejsca. Mi osobiście "Houston, mamy problem" czytało się wyśmienicie. Ubawiła mnie ta książka i choć początkowo nie byłam pozytywnie nastawiona do sposobu w jaki autorka pisze, czyli Jeremi mówi i myśli (jakieś mi się to wszystko wydawało za płytkie, za wulgarnie miejscami), to później zauważyłam pewną transformację w sposobie jego zachowania i to już mnie do książki i do samego bohatera bardziej przekonało.
Niezbyt często spotykam się z książkami napisanymi przez kobiety, których głównymi bohaterami są mężczyźni (częściej to mężczyźni porywają się na to, by pisać w imieniu kobiet). Totalnym nieporozumieniem wydaje się napisanie powieści głównie dla kobiet, przez kobietę, która w swojej książce wciela się w mężczyznę (ale zamotałam :P), ale Katarzyna Grochola wybrnęła z tego zadania obronną ręką. Spodobało mi się i już zaopatrzyłam się w dwie kolejne, choć chronologicznie poprzednie, książki tej autorki. Czasami jednak potrzebuję przeczytać coś lekkiego, niezobowiązującego i w tym momencie Grochola wydaje mi się autorką, na którą mogę postawić.
K. Grochola, Houston, mamy problem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s.606.
Nie jestem wierną fanką Grocholi, nie wyczekuję jej nowych powieści i nie biegnę do księgarni na wiadomość, że takowe się pojawiają, co nie znaczy, że nie mam do niej szacunku i nie cenię jej jako autorki powieści skierowanych do kobiet. Jak chyba większość z Was, z autorką zapoznałam się za sprawą jej serii książek o perypetiach pewnej Judyty. Pamiętam do tej pory ten boom na jej książki, który swego czasu nastąpił i przyznaję, że i ja mu uległam. Później jednak z twórczością Katarzyny Grocholi przystopowałam i tak naprawdę, zanim sięgnęłam po "Houston, mamy problem" przez moje ręce przewinęła się jedynie powieść "Przegryźć dżdżownicę", którą autorka delikatnie mnie zszokowała (pozytywnie), gdy okazało się, że to nie jest to to, do czego byłam przyzwyczajona.
"Houston, mamy problem" to dla mnie powrót Grocholi do tzw. korzeni, bo pomimo, że centralną postacią książki jest mężczyzna, atmosferą i humorem w niej zawartym przypomina mi ona "Nigdy w życiu!". Jest zatem lekko i zabawnie, choć momentami również nostalgicznie i refleksyjnie. Główny bohater powieści, Jeremiasz, próbuje poradzić sobie po dość dramatycznym rozstaniu ze swoją dziewczyną Martą. W międzyczasie walczy z matką o to, by ta pozwoliła mu być jednostką samo stanowiącą o sobie i nie wtrącała się w każdy niemal element jego życia, a także marzy o powrocie do pracy w swoim zawodzie (mężczyzna jest operatorem), który to powrót utrudnia pamięć o pewnym skandalu sprzed kilku lat, którego głównym bohaterem był właśnie Jeremiasz. Te i inne wydarzenia z życia tego ponad trzydziestoletniego mężczyzny spisała Katarzyna Grochola na 600 stronach powieści, co może przerażać tych, którzy boją się nudy (co zrozumiałe). Na szczęście, okazuje się, że książka napisana jest z taką werwą i wyczuciem, że na nudę nie ma tutaj ani czasu ani miejsca. Mi osobiście "Houston, mamy problem" czytało się wyśmienicie. Ubawiła mnie ta książka i choć początkowo nie byłam pozytywnie nastawiona do sposobu w jaki autorka pisze, czyli Jeremi mówi i myśli (jakieś mi się to wszystko wydawało za płytkie, za wulgarnie miejscami), to później zauważyłam pewną transformację w sposobie jego zachowania i to już mnie do książki i do samego bohatera bardziej przekonało.
Niezbyt często spotykam się z książkami napisanymi przez kobiety, których głównymi bohaterami są mężczyźni (częściej to mężczyźni porywają się na to, by pisać w imieniu kobiet). Totalnym nieporozumieniem wydaje się napisanie powieści głównie dla kobiet, przez kobietę, która w swojej książce wciela się w mężczyznę (ale zamotałam :P), ale Katarzyna Grochola wybrnęła z tego zadania obronną ręką. Spodobało mi się i już zaopatrzyłam się w dwie kolejne, choć chronologicznie poprzednie, książki tej autorki. Czasami jednak potrzebuję przeczytać coś lekkiego, niezobowiązującego i w tym momencie Grochola wydaje mi się autorką, na którą mogę postawić.
K. Grochola, Houston, mamy problem, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012, s.606.