2013-05-27

Nie taka łatwa i przyjemna "Lilka" Małgorzaty Kalicińskiej.

Jestem obecnie na takim etapie swojego życia, że częściej i z większą chęcią niż po książki ambitne sięgam po te lekkie, łatwe i przyjemne. "Morfinę" Twardocha i "Korekty" Franzena podczytuję, a i owszem, ale nie z takim zapałem jaki towarzyszył mi na początku, sama nie wiem dlaczego, wszak obie świetne. Ostatnio zaczęłam również książkę Ludmiły Ulickiej "Daniel Stein, tłumacz", ale moje myśli krążą nieustannie wokół książek, które zwiemy 'babskimi czytadłami'. Ot, taki czas nastał :P Zastanawiam się, czy zanim skończę czytać choć jedną z wymienionych powyżej powieści, nie zaplącze się pomiędzy nie jakaś Grochola i w przedbiegach nie wygra z nimi w walce o mój czas i uwagę?




Wracając jednak do Małgorzaty Kalicińskiej i jej powieści. 
Marianna (piękne imię, nieprawdaż?) jest dojrzałą, około pięćdziesięcioletnią kobietą (dokładny wiek bohaterki nie został w książce określony albo go po prostu przeoczyłam, bo za nic nie mogę sobie przypomnieć ile tak naprawdę lat ma Marianna), która wbrew swoim podejrzeniom i oczekiwaniom, zostaje pewnego 'pięknego' dnia poinformowana przez swojego wieloletniego męża, że ich małżeństwo i dalsze wspólne życie pod jednym dachem nie ma sensu. Mirek się w nim dusi i zanim przyjdzie mu odejść z tego świata chce jeszcze zakosztować życia ekscytującego, barwnego i pozbawionego rutyny. Odchodzi. Pozostawiona, wydawałoby się, sama sobie, Marianna początkowo nie potrafi uporać się z zaistniałą sytuacją, buzują w niej różne, skrajne emocje: żal w stosunku do niego i siebie, złość, poczucie klęski, ale i  jakieś zrozumienie dla jego decyzji i smutek, że tak to musiało się skończyć. Kobieta powoli zaczyna dochodzić do siebie, postanawia zawalczyć o normalne stosunki z mężem, który odszedł, po to by syn nie musiał wybierać i stawać po którejś z zaangażowanych w całą sytuację stron, po to by życie po tej stracie było bardziej znośne. 
Niemal w tym samym czasie, gdy Mania walczy o swój wewnętrzny spokój, odzywa się do niej z prośbą o pomoc Lilka, młodsza siostra, z którą Marianna nigdy nie miała zbyt wiele wspólnego, z którą nigdy nie znalazła jakiejś szczególnej nici porozumienia, o którą w końcu była w dziwny sposób zazdrosna. W niedługim czasie okazuje się, że Lilka jest chora na raka, z którym trzeba walczyć, i w której to walce będzie potrzebowała wsparcia od najbliższej jej osoby. Tą osobą okazuje się Marianna. Mania staje na wysokości zadania i zdrowie Lilki staje się dla niej priorytetem. 
W międzyczasie rozwodzi się z Mirkiem, spotyka potencjalnych następców męża, żegna syna, który razem ze swoją żoną i małym synkiem opuszcza Polskę w poszukiwaniu lepszego życia, traci swojego wieloletniego przyjaciela i ukochanego wujka. Wszystkie te wydarzenia mają na nią głęboki wpływ a rozstanie, z dnia na dzień, staje się główną częścią składową jej życia.  Mariannie przychodzi uporać się z bardzo trudnym zadaniem, jakim jest szukanie sensu życia w momencie, gdy to właśnie życie staje się coraz bardziej samotne, gdy o miłość coraz trudniej i gdy cierpienie staje się codziennością...

Znając mazurską trylogię Małgorzaty Kalicińskiej, po "Lilkę" sięgałam z zamiarem zagłębienia się w lekturę szybką, łatwą i przyjemną i choć książka szybką się okazała, to z tą łatwością i przyjemnością mam niemały problem. Powieść Kalicińskiej to bowiem nie tylko książka, w której głównym tematem jest szeroko rozumiane rozstanie, ale to również niejako studium raka, która to część zrobiła na mnie największe wrażenie i która to część najbardziej mnie poruszyła. Jako osoba wywodząca się z rodziny, w której rak co pokolenie zbiera swoje żniwo i żyjąca z przeświadczeniem, że to właśnie ta a nie inna choroba może kiedyś wyciągnąć po mnie swoje macki, przyznaję, że "Lilkę" przeżyłam bardzo. Nie spodziewałam się, że ta książka i mój jej odbiór będą wyglądać właśnie tak, ale nie zmienia to faktu, że przeczytałam ją z wielkim zainteresowaniem i satysfakcją. Cieszę się bardzo, że "Lilka" nie okazała się książką, w której na trudne problemy znajdują się proste rozwiązania a happy end jest tzw. must be. Polecam!


M. Kalicińska, Lilka, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań, s.520.

2013-05-08

"Marek. Marek Grechuta we wspomnieniach żony Danuty" - Danuta Grechuta i Jakub Baran.

Marek Grechuta jest moim idolem od zawsze. Nie potrafię nawet odnaleźć w swojej pamięci momentu, w którym tego artystę odkryłam i w którym jego muzykę poznałam. Chyba po prostu takiej chwili nie było. Chyba po prostu wrodziłam się w jego twórczość. Do tej pory pamiętam jak w wieku kilku lat biegałam po domu i śpiewałam "Dni, których nie znamy" Grechuty. Wraz z mijającymi latami podobne zachowania mnie nie opuściły, wszak kto raz pozna jego utwory, nie uwolni się spod ich wpływu nigdy. 

Gdy tylko na horyzoncie pojawiła się zapowiedź książki o Marku, wiedziałam, że prędzej czy później znajdzie się ona na mojej półce. I cieszę się, że ją kupiłam, choć przyznaję, że jej forma trochę mnie rozczarowała. Nie byłam przygotowana bowiem na wywiad, raczej oczekiwałam narracji tak jak to było np. w przypadku książki "Gustaw i ja" Magdaleny Zawadzkiej. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi taka forma spisywania i wydawania wspomnień niż  wywiad - rzeka z żoną artysty. Pomijając jednak ten fakt, który i tak przecież dla większości czytelników wcale problemu stanowić nie musi, książka z pewnością warta jest uwagi, zwłaszcza jeśli jest się fanem Grechuty. 




Książka osnuta jest wokół wspomnień żony Marka Grechuty dotyczących ich wspólnego życia, które zaczęło się w roku 1968 i trwało ponad trzydzieści lat, do momentu, w którym Marek zmarł w wyniku ciężkiej choroby. Danuta Grechuta opowiada zatem wiele o początkach znajomości z Grechutą, o tym jak wyglądało późniejsze życie młodego małżeństwa, czas gdy na świecie pojawił się ich syn Łukasz a także kolejne lata ich wspólnego życia. Oczywiście wspomnienia dotyczące życia prywatnego nierozerwalnie połączone są z tymi dotyczącymi życia zawodowego Marka Grechuty, któremu to również była podporządkowana Danuta. Z książki dowiadujemy się zatem wiele, nie tylko o tym jak toczyła się i jakie kierunki obierała kariera Marka, ale również o tym jakie były początki czy koniec istnienia zespołu Anawa (który to wyłonił się z kabaretu studenckiego), jakie stosunki panowały pomiędzy jego członkami, jak zmieniał się skład zespołu i co takowe zmiany powodowało. Poznajemy historię powstawania wielu sztandarowych utworów Marka Grechuty i Anawy, takich jak chociażby "Tango Anawa", "Serce", "Niepewność" czy "Nie dokazuj". 

Z pewnością zaletą tej książki jest fakt, iż Danuta Grechuta była naocznym świadkiem niemal wszystkich opisywanych w niej zdarzeń, a jeśli nawet tak nie było, był Marek, który o tym co go na co dzień dotykało czy spotykało opowiadał żonie. Dlatego właśnie książka Jakuba Barana i Danuty Grechuty jest bardzo wiarygodna, co sprawia, że czyta się ją z niekłamaną przyjemnością. Oczywiście dla chcącego nic trudnego i dlatego znajdą się również wady. Jak już pisałam wcześniej, mnie samej nie bardzo spodobała się sama forma książki. Chyba również dlatego, że wywiad - rzeka w całej okazałości pokazuje czytelnikom jakim człowiekiem jest żona Marka, Danuta Grechuta. Okazuje się bowiem, że ja osobiście wyobrażałam sobie żonę takiego człowieka jak Marek Grechuta całkiem inaczej i trochę się rozczarowałam poznając ją jako osobę tak bardzo pragmatyczną, tak mocno stąpającą po ziemi i tak krytyczną wobec mojego idola. Poza tym niesamowicie wręcz drażniło mnie, gdy żona mówiła o mężu tymi słowy: "pan Grechuta", "artysta Grechuta" czy "pan mąż". Nie wiem jak Wam, ale mnie tego typu zwroty rażą sztucznością i jakoś nie potrafię zrozumieć dlaczego żona, najbliższa osoba swojego męża, mówi o nim w ten właśnie sposób? Nagle czytelnikowi wydaje się, że rozmówczyni mówi o kimś dla siebie obcym lub co najmniej średnio bliskim. Może to jednak tylko moje wrażenia.

O jakich wadach tej książki bym jednak nie napisała, uważam, że sięgnięcie po nią było dobrą decyzją. Wszak moim celem było poznanie bliżej osoby Marka Grechuty i cel ten, za sprawą tej książki, został osiągnięty. Polecam :)


D. Grechuta & J. Baran, Marek. Marek Grechuta we wspomnieniach żony Danuty, Wydawnictwo Widnokres, Kraków 2012, s.432.

2013-04-09

"Moje życie z książką" Zuzanny Rabskiej, czyli lektura niemal obowiązkowa.

"W miarę jak upływało życie, jasne dla mnie było, iż nic nie zastąpi radości posiadania własnych książek. Własna książka, nad którą przeżyliśmy godziny ważkiej dla duszy zadumy, staje się częścią nas samych. Jej cicha obecność obok na półce lub stole napełnia nas otuchą, daje poczucie, iż w świecie zmiennych i trudnych do zrozumienia zdarzeń nie jesteśmy osamotnieni, iż jest ktoś, kto dzieli nasze uczucia, myśli, wzruszenia.
Własna książka to przyjaciel, z którym jesteśmy żżyci, gdy inny, obcy jej egzemplarz jest tylko przygodnym znajomym. Między kartami książki własnej tkwi jeszcze ciepło naszego oddechu, tętni drganie naszego serca. Gdy odchodzą krewni i przyjaciele i na dni nasze zsuwa się kir żałoby, pozostaje książka - wierny towarzysz i doradca."

"Razem z książkami wracają ludzie, z którymi łączyły mnie serdeczne uczucia, którzy dzielili ze mną dobrą i złą dolę. Prowadzą ze mną długie, poufne gawędy o wspólnych przeżyciach i nadziejach, cofają mnie do lat młodości, które pożegnałam na zawsze."

Między innymi takimi zdaniami zaczyna się pierwszy tom książki "Moje życie z książką" Zuzanny Rabskiej. Jestem pewna, że nie tylko we mnie te słowa autorki budzą coś na kształt radości, ulgi i zaznajomienia w jednym. Wszak niemal każdy miłośnik książek mógłby posługiwać się tymi cytatami, gdy zapytany o to dlaczego czyta, co w tej czynności lubi i dlaczego maniakalnie kupuje książki! To właśnie tymi zdaniami Zuzanna Rabska kupiła mnie sobie już na samym początku i choć potem okazało się, że "Moje życie z książką" wyobrażałam sobie trochę inaczej to jednak te słowa zapadły mi głęboko w serce.
Dlaczego piszę, że książka Rabskiej nie do końca spełniła moje oczekiwania? A dlatego, iż będąca wciąż pod wpływem książki Anne Fadiman "Ex libris. Wyznania czytelnika" miałam, może i bezpodstawnie, nadzieję, że Zuzanna Rabska napisała coś na kształt tejże. Okazało się jednak, że "Moje życie z książką" to wspomnienia autorki z życia na przełomie wieków, w którym książki grały niebagatelną rolę.




Zuzanna Rabska urodziła się w dość (zwłaszcza jeśli chodzi o świat książki) uprzywilejowanej rodzinie. Ojciec, historyk z wykształcenia i zamiłowania, autor publikacji historycznych, sam posiadał liczne zbiory ksiąg dla siebie ważnych. Matka podzielała jego pasję i tym samym Zuzanna niejako nie miała wyjścia i również dla niej książki stały się ważnym elementem życia. A życie rodziny Krausharów (Kraushar to nazwisko panieńskie Zuzanny Rabskiej) było barwne, zwłaszcza jeśli pod uwagę weźmiemy fakt, iż wśród znajomych rodziny znajdowali się między innymi Eliza Orzeszkowa, Deotyma, Bolesław Prus, Adam Asnyk czy Stanisław Wyspiański!

Oczywiście "Moje życie z książką" to nie tylko charakterystyka wspomnianych osobistości literackiego świata, ich zachowań i przyzwyczajeń, to również opisy domu rodzinnego, w którym patriotyzm i umiłowanie ojczyzny zawsze stały na pierwszym miejscu, w którym walka "u podstaw" z zaborcami była tym czym rodzina Krausharów się szczyciła i zajmowała na co dzień, w którym żałoba za rozerwaną na kawałki Polską nigdy zaniechana nie została, a wspomnienia o Powstaniu Styczniowym, w którym udział brał ojciec Zuzanny, zawsze znajdowały wiernych słuchaczy. "Moje życie z książką" to w końcu wędrówki po Warszawie, która zniknęła na zawsze, to opisy bibliotek i zbiorów, z których większość zniknęła z powierzchni ziemi w wyniku zawirowań II Wojny Światowej.

Zuzanna Rabska napisała książkę, którą z pewnością warto przeczytać i po raz kolejny z uśmiechem uświadomić sobie, że miłośnicy książek istnieli zawsze i zawsze istnieć będą :)


Z. Rabska, Moje życie z książką, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 1959, s.308.

2013-04-02

Euforia kinomanki!

"Before midnight"! 

2013-03-13

"Siedlisko" Janusza Majewskiego.

Nie da się ukryć, że Mazury stały się ostatnimi laty miejscem literackich wypraw bardzo dużej ilości autorów tzw. literatury lekkiej. Co rusz natykamy się zatem, my czytelnicy, na kolejną sagę, powieść czy opowiadania, których akcja toczy się w tym a nie innym miejscu Polski. Sama na Mazurach nigdy nie byłam i nie potrafię powiedzieć, czy słusznie się tak dzieje, ale nie ukrywam, że każda kolejna lektura sprawia, iż coraz częściej myślę o tym by kiedyś się tam udać.

Po tą powieść Janusza Majewskiego miałam ochotę sięgnąć już od dłuższego czasu. Pamiętam jak kilka lat temu natknęłam się w telewizji na serial pod tym samym tytułem. Zaciekawił mnie i choć nie oglądałam go wtedy, to wiedziałam, że kiedyś to zrobię. Gdy dowiedziałam się, że na jego podstawie powstała książka, postanowiłam swoje plany zobaczenia go zawiesić w czasie i najpierw zapoznać się z literacką wersją opowiadanej historii. Reżysera serialu i autora książki "Siedlisko" poznałam już wcześniej. Jego książka "Mała matura", w której wspomina przedwojenny Lwów i powojenne losy swojej rodziny, jest jedną z moich ulubionych i chyba właśnie dlatego mam do Janusza Majewskiego, jako do autora, zaufanie. Przyznaję jednak, że świadoma faktu, iż powieść "Siedlisko" powstała na podstawie scenariusza serialu, dopatrywałam się w niej rysów tegoż właśnie, byłam w stosunku do niej krytyczna pod tym względem i początkowo wydawało mi się, że słusznie. Po skończeniu powieści nie jestem jednak już tego tak pewna :)




Marianna i Krzysztof są dojrzałą parą małżonków. Ona malarka, on profesor medycyny. Mieszkają w Warszawie i gdy dowiadują się, że Marianna odziedziczyła po swojej zmarłej ciotce Róży dom położony na Mazurach (dokładnie we wsi Panistruga) ich pierwszą myślą jest sprzedanie tegoż. Plany jednak zmieniają się, gdy małżeństwo przyjeżdża podarowany dom obejrzeć. Urokliwe Mazury i dom pełen wspomnień niejako 'zmuszają' ich do zmiany zdania i tym oto sposobem Marianna i Krzysztof zamieszkują, początkowo z zamiarem chwilowym, później jednak już na stałe, w Panistrudze. Oczywiście nowe miejsce, choć staje się ich bezpieczną przystanią, wymaga od nich wielu wyrzeczeń, zmian przyzwyczajeń, dużej pracy a także nowych planów na przyszłość. Małżonkowie pracują nie tylko nad tym by odziedziczony po Róży dom odnowić, ale i nad tym by pozyskać zaufanie i sympatię swoich nowych sąsiadów i mieszkańców wioski...

Autorki scenariusza serialu, czyli Zofia Nasierowska i Wanda Majerówna oraz Janusz Majewski opisali w "Siedlisku" bardzo życiową, momentami dramatyczną, ale też lekką historię małżeństwa, które po tym jak spełniło się w roli rodziców i jak poświęciło lata na prowadzenie własnych karier zawodowych postanawia postawić się w całkiem nowej dla siebie sytuacji i roli: mieszkańców wsi i właścicieli pensjonatu. Tu, na Mazurach, ich utarte ścieżki wspólnego życia i codziennego funkcjonowania zostają wystawione na próby, które uświadamiają im nie tylko to, iż nadal się kochają, ale również to, że czas biegnie nieubłaganie i choć tego nie chcemy, pewnych rzeczy nie da się już zmienić, naprawić, nadrobić, trzeba je po prostu zaakceptować.

Przyznaję, że podoba mi się to, że w przeciwieństwie do większości powieści z Mazurami w tle, w których to samotna kobieta postanawia poszukać nowej miłości oraz nowych wyzwań i wrażeń w nowym miejscu, tutaj mamy do czynienia z parą małżonków. Czytając "Siedlisko" nie da się uniknąć zatem snucia domysłów na temat tego, w jakim stopniu postacie Marianny i Krzysztofa podobne są do osób Zofii Nasierowskiej i Janusza Majewskiego, którzy tak jak bohaterowie opowiedzianej przez nich historii znaleźli swoje miejsce na ziemi właśnie na Mazurach. Poza tym, przyzwyczajona do tego, iż tego typu książki pisane są głównie przez kobiety, z satysfakcją stwierdzam, że Janusz Majewski doskonale spisał się jako autor takowej. Powieść napisana jest zgrabnie, lekko i wiarygodnie, a jedyna rzecz, której mi w niej tak naprawdę brakowało to określenie czasu, w którym dzieje się akcja. Wiem, że serial kręcony był końcem lat 90'tych i w takich latach powinna również dziać się akcja powieści, ale trudno uwierzyć mi w zacofanie, które miałoby wtedy nadal panować we wsi na Mazurach, a już klepisko w chacie jednej czy drugiej rodziny z Panistrugi budzi nie tyle moje zdziwienie co sprzeciw! Może jednak oburzam się niepotrzebnie, nie wiem...

Jakiej wady bym jednak się nie dopatrzyła to uważam, że warto w "Siedlisko" zainwestować swój czas i energię. Nie jest to może książka tzw. 'wielkich lotów', ale jako pozytywny przerywnik codzienności spełnia się doskonale. Polecam serdecznie! Ja natomiast zabieram się za oglądanie serialu :)


J. Majewski, Siedlisko, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2011, s.495.